Dzieci kapitana Granta/LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LI.

RZEZIE NA NOWEJ ZELANDJI.

Dnia 31-go stycznia, więc w cztery dni po puszczeniu się w drogę, jeszcze Macquarie nie przebył dwu trzecich oceanu między Australją a Nową Zelandją. Will Halley mało zajmował się obrotami statku, pozwalał robić majtkom, co im się zdawało. Rzadko go widywano, czego nikt nie żałował. Niechby sobie gburowaty ten dowódca statku nie pokazywał się, niktby mu tego nie miał za złe, ale upijał się codziennie, a majtkowie radzi go naśladowali i nigdy jeszcze okręt żaden nie był tak zdany na łaskę Boską, jak Macquarie.
Niedbalstwo takie nie do darowania zmuszało Johna do ciągłej czujności; żeby nie Mulrady i Wilson, to statek nieraz położyłby się na bok pod uderzeniem. Will Halley zasypywał w takich razach obu przekleństwami; oni zaś, niebardzo cierpliwi, gotowi byli nieraz sprawić mu łaźnię i zapakować na spód statku na całą resztę podróży. Ale Mangles powściągał ich i uspokajał słuszne ich oburzenie.
Niemniej jednak niepokoiło go położenie statku, ale nie chciał trwożyć Glenarvana, zwierzał się tylko ze swych obaw majorowi i Paganelowi. Mac Nabbs radził mu to samo, co chcieli zrobić Wilson i Mulrady.
— Nie powinieneś się wahać w objęciu dowództwa, albo przynajmniej kierownictwa statkiem, jeśli ci się to zdaje pożyteczne. Niech sobie ten pijak, gdy wysiądziemy, obejmie znów dowództwo i pójdzie na dno morskie, jeśli mu się to podoba.
— Masz pan słuszność, majorze — odpowiedział John — i niezawodnie zrobię tak, gdy trzeba będzie koniecznie. Ale dopókiśmy na pełnem morzu, to dosyć będzie pilnować; ja i nasi majtkowie nie zejdziemy z pokładu. Dopiero gdy się zbliżymy do brzegów, a ten Will Halley nie okaże rozumu, to przyznam, że znajdę się w kłopocie.
— Czy nie mógłbyś zarządzić kierunku, w jakim powinniśmy płynąć? — pytał Paganel.
— To niełatwo — odpowiedział John — bo, czy wierzycie, że niema tu nawet karty morskiej.
— Doprawdy?
— Tak jest! Statek ten kursuje tylko między Edenem i Aucklandem, a Will Halley tak już zna te strony, że nie potrzebuje mapy.
— Zapewne też wyobraża sobie, że jego statek sam zna drogę i kieruje się sam — dorzucił Paganel.
— Nie wierzę w statki, znające tę sztukę, i przeczuwam, że znajdziemy się w kłopocie nielada, zbliżywszy się do brzegów, jeśli Will Halley będzie pijany.
— Miejmy nadzieję, że bliskość ziemi przywoła go do rozumu — rzekł Paganel.
— Zatem — dodał major — w razie przypadku nie umiałbyś poprowadzić statku do Aucklandu?
— Ani sposób bez karty tych wybrzeży — odpowiedział John — Przystępy tam są nadzwyczaj niebezpieczne; jest to szereg małych zatoczek nieregularnych i fantazyjnych, jak na brzegach Norwegji, i trzeba mieć dużo doświadczenia, żeby wyminąć liczne skały, znajdujące się na dnie. Woda pokrywa je tylko na kilka stóp, a statek uderzenia o nie nie wytrzyma, choćby najmocniej był zbudowany.
— W takim razie — rzekł major — nie byłoby nic innego do roboty, jak tylko wysiąść na brzeg.

— Tak jest, majorze — odpowiedział John — i to, gdyby się dało.
...wóz wjechal w gęstwinę drzew olbrzymich;
— A to smutna ostateczność — wtrącił Paganel — bo brzegi te nie są gościnne; równie na nich niebezpiecznie, jak w ich pobliżu.

— Czy mówisz, panie Paganel, O Maorysach? — zapytał Mangles.
— O nich, mój przyjacielu; wiem, jaka o nich jest opinja na całym oceanie Spokojnym. Nie tacy są oni bojaźliwi i zbydlęceni, jak Australijczycy; plemię to pojętne i krwi chciwe, ludożercy, łakomi na ciało ludzkie. Nie spodziewaj się od nich litości.
— Więc jeśli kapitan Grant rozbił się na brzegach Nowej Zelandji — rzekł major — to nie radziłbyś go szukać.
— Na wybrzeżach byłoby to możliwe — odpowiedział geograf — gdyż może znalazłyby się jakie ślady Britannji; ale nie w środku kraju, bo byłoby to bez skutku. Kto z Europejczyków zaawanturuje się w głąb wyspy, wpadnie między Maorysów; a kto wpadnie w ich ręce, będzie zgubiony. Namawiałem naszych przyjaciół do przebycia pamp argentyńskich, do przebycia wpoprzek Australji — ale nie będę ich zachęcał do puszczenia się ścieżkami po Nowej Zelandji. Niech nas ręka Boża prowadzi, a uchroni od dostania się pomiędzy tych okrutnych krajowców.
Obawy Paganela były aż nadto słuszne. Straszna jest opinja o Nowej Zelandji; daty, stojące w związku z jej odkryciem, są krwią zapisane.
Lista męczenników żeglarstwa jest długa; na jej czele stoi pięciu majtków Abla Tasmana, zabitych i pożartych przez tych straszliwych kanibalów. Potem kapitan Tukney z całą osadą swej szalupy uległ temu samemu losowi. Na wschodniej stronie zatoki Foveaux poszło pod zęby dzikich pięciu rybaków z Sydney-Cove. Nie trzeba zapominać o czterech ludziach z goeletty Brothers, zamordowanych w przystani Molineux; o żołnierzach generała Gatesa i trzech zbiegach ze statku Matylda — zanim się dojdzie na tej liście do smutnej sławy imienia kapitana Marion du Fréne.
Po pierwszej podróży Cooka przybyli dnia 11-go maja 1772 roku do zatoki Wysp: kapitan francuski Marion ze statkiem Mascarin, kapitan Crozet ze statkiem Castries. Podstępni krajowcy przyjęli wybornie przybyszów; zdawali się nawet lękliwi i trzeba było użyć podarunków, przysług, zbratania się z nimi, żeby ich ośmielić. Naczelnik ich, sprytny Takouri, należał — jak utrzymywał d'Urville — do plemienia Wangaroa i był krewnym owego krajowca, którego na dwa lata przed przybyciem Mariona uwiózł podstępnie kapitana Surville. W kraju, gdzie pojęcia honoru polegają na krwawej zemście za doznane krzywdy, nie mógł Takouri zapomnieć o krzywdzie, wyrządzonej swemu pokoleniu. Czekał cierpliwie, aż przybędzie jaki okręt europejski, przemyśliwał o zemście i dokonał jej z zimną krwią straszliwą.
Udając, że się obawia Francuzów, Takouri niczego nie zaniedbał, żeby uśpić ich czujność. Nieraz on sam i jego towarzysze spędzali noce na pokładzie okrętów, przynosili ryby wyborowe, przybywali z sieciami i kobietami swemi. Poznali wkrótce nazwiska oficerów i zapraszali ich do zwiedzenia swych wiosek. Usidleni takim postępowaniem, Marion i Crozet przebiegali te okolice, zaludnione przez cztery tysiące mieszkańców. Krajowcy wychodzili bezbronni naprzeciw nich i starali się natchnąć najzupełniejszą ufnością.
Stojąc w zatoce Wysp, kapitan Marion miał zamiar zmienić omasztowanie okrętu Castries, bardzo uszkodzone w ostatnich burzach. Czynił więc poszukiwania i znalazł dnia 23-go maja pyszny las cedrowy o dwie mile od brzegu i wprost zatoki, która tylko o milę odległa była od okrętów. Urządził więc posterunek, w którym dwie trzecie osady pracowało siekierami nad ścinaniem drzew i tworzyło drogę ku zatoce. Obrano jeszcze dwa inne miejsca: jedno na małej wysepce Motou-Aro, wśród portu, i tam przeprowadzono tych z członków wyprawy, którzy zachorowali, oraz kowali i bednarzy ze statków, drugie zaś na wielkiej wyspie, nad brzegiem oceanu, o półtorej mili od okrętów. Tam założono punkt komunikacyjny z cieślami. Na każdem z tych stanowisk silni i chętni krajowcy pomagali marynarzom w pracy.
W każdym razie kapitan Marion nie zaniedbał pewnych ostrożności. Nigdy dzicy zbrojni nie wstępowali na pokład, a gdy szalupy udawały się ku brzegom, to dobrze uzbrojone. Ale tak oficerowie, jak i sam Marion, dali się uwieść postępowaniem krajowców, — i rozbrojono czółna. Kapitan Crozet namawiał Mariona, żeby cofnął ten rozkaz, ale go nie przekonał.
Nowo-Zelandczycy zdwoili wówczas usłużność swą i poświęcenie; ich naczelnicy żyli z oficerami zupełnie poufale; Takouri nieraz sprowadzał swego syna na okręt i pozwalał mu sypiać w kajutach. Dnia 8-go czerwca, przy uroczystych odwiedzinach wyspy, obwołano kapitana Mariona „wielkim naczelnikiem” całego kraju, a na znak godności ozdobiono jego włosy cżterema białemi piórami.
Tak upłynęły trzydzieści trzy dni od chwili przybycia okrętów do zatoki. Roboty około masztów postępowały. Wodę do picia brano w Motou-Aro. Kapitan Crozet osobiście dyrygował cieślami i była wszelka nadzieja, że przedsięwzięcie szczęśliwie będzie doprowadzone do skutku.
Dnia 12-go czerwca, o drugiej godzinie, łódź dowódcy przygotowana była do połowu ryb u stóp wsi Takouri. Wsiadł na nią Marion z dwoma oficerami, jednym ochotnikiem, dozorcą broni okrętowej i dwunastu majtkami. Takouri i pięciu innych naczelników należeli także do wyprawy. Nic nie przepowiadało okropnej katastrofy, której miało ulec szesnastu Europejczyków na siedemnastu znajdujących się na łodzi. Odpłynęła, skierowała się do lądu i wkrótce nie można jej już było dojrzeć z obu okrętów.
Wieczorem kapitan Marion nie powrócił na okręt; nikt się tem nie niepokoił. Przypuszczano, że chciał odwiedzić warsztaty, gdzie pracowano około masztów, i tam noc spędzić zamierzył. Nazajutrz z rana szalupa okrętu Castries popłynęła po zapas wody w Motou- Aro. Wróciła bez żadnej przygody.
O dziewiątej majtek, stojący na straży na okręcie Mascarin, zobaczył człowieka prawie zupełnie wycieńczonego, płynącego ku okrętom. Wysłano czółno po niego. Był to Turner, jeden z tych, którzy wyjechali szalupą z kapitanem Marionem. Miał w boku ranę od dwu pchnięć dzidą i sam jeden powracał z siedemnastu ludzi, którzy poprzedniego dnia odpłynęli na szalupie. Opowiedział wszystkie szczegóły okropnego dramatu.
Łódź kapitana przybiła do wsi o siódmej z rana; dzicy radośnie przyjęli przybywających. Kto z nich nie chciał się zamoczyć, wysiadając ze statku, tego wynosili na brzeg na swych ramionach. Później Francuzi rozproszyli się. Wówczas dzicy, uzbrojeni w dzidy, maczugi i pałki, rzucili się na nich, po dziesięciu na jednego, i pomordowali. Turner, otrzymawszy dwa pchnięcia dzidą, umknął w krzaki, gdzie ukryty, był świadkiem scen okropnych. Dzicy porozbierali pomordowanych, rozpłatali ich, porąbali na części. W tej chwili Turner niepostrzeżony rzucił się wpław ku okrętom i dostał się na wysłane ku niemu czółno, prawie umierający.
Osady obu okrętów, wstrząśnięte tym wypadkiem, pragnęły się pomścić. Ale przed pomszczeniem zmarłych, należało zabezpieczyć żywych, mieszkających w trzech posterunkach lądowych i otoczonych tysiącami nieprzyjaciół, spragnionych krwi i ciała ludzkiego.
W nieobecności kapitana Crozeta, który, jak wspominaliśmy, spędził noc przy warsztatach masztowych, objął dowództwo starszy oficer i przedsięwziął stosowne środki: wyprawił szalupę z żołnierzami, pod wodzą jednego z oficerów, który miał przedewszystkiem śpieszyć z pomocą cieślom. Wyprawa, przybijając do brzegu, ujrzała szalupę Mariona, wyciągniętą na ląd.
Kapitan Crozet nie wiedział nic o pomordowaniu towarzyszów, ale gdy zobaczył około godziny drugiej po południu zbliżający się oddział, przeczuł nieszczęście. Wyszedł sam jeden naprzeciw przybywających, a dowiedziawszy się o tem, co zaszło, zabronił rozpowiadania tego oddziałowi, pracującemu około masztów, żeby go nie trwożyć.
Dzicy, pozbierani w gromady, zajmowali wszystkie wzgórza. Crozet kazał pozabierać ważniejsze narzędzia, zakopać inne, spalić szałasy i ruszył do odwrotu z sześćdziesięciu ludźmi. Krajowcy szli za nim, wołając: „Takouri mate Marion (Takouri zabił Mariona”! Mniemali, że przerażą oddział, wyjawiając mu śmierć wodza. Rozwścieczeni Europejczycy chcieli się rzucić na tych nędzników; Crozet zaledwie ich powstrzymał.
Po przybyciu dwu mil, oddział dostał się do brzegu, zabrał ludzi z drugiego posterunku i odpłynął do okrętów. Tysiące dzikich siedziało przez ten czas na ziemi nieruchomo; lecz gdy szalupy oddaliły się nieco, zaczęły na nie spadać kamienie. Wówczas czterej majtkowie, celnie strzelający, pozabijali z karabinów wszystkich zkolei naczelników ku osłupieniu krajowców, nieznających jeszcze doniosłości broni palnej.
Wysłano niebawem szalupę do Motou-Aro. Oddział wojska usadowił się na tej wysepce na noc; chorych przewieziono na okręty. Nazajutrz przybył drugi jeszcze oddział dla wzmocnienia pierwszego. Należało oczyścić wyspę z dzikich i pilnować miejsca, które dostarczało wody do picia. Wioska na Motou-Aro liczyła trzystu mieszkańców; Francuzi uderzyli na nią. Sześciu naczelników zabito; resztę krajowców rozproszono bagnetami, a wieś spalono.
Jednak Castries nie mógł odpłynąć bez masztów; że zaś trzeba było się wyrzec masztów cedrowych jednolitych, musiano je poskładać z części.
Znów upłynął miesiąc. Dzicy usiłowali kilka razy odebrać wysepkę Motou-Aro, ale się im to nie udało. Gdy łodzie ich podpłynęły na doniosłość strzału, rozbijano je kulami działowemi. Nakoniec roboty ukończono. Należało się jeszcze dowiedzieć, czy która z szesnastu ofiar rzezi nie żyje dotąd, i pomścić innych. Liczny oddział oficerów i żołnierzy udał się do wsi Takouria. Za zbliżeniem się jego, zdradziecki i podły naczelnik uciekł, ubrany w płaszcz Mariona. Przetrząśnięto starannie wszystkie chaty we wsi; w chacie naczelnika znaleziono czaszkę świeżo ugotowaną, znać jeszcze było ślady zębów dzikiego ludożercy. Udo człowiecze było nadziane na rożen drewniany. Znaleziono koszulę Mariona z zakrwawionym kołnierzem, dalej odzienie różne, pistolety jednego z oficerów, broń z szalupy i różne szczątki. W drugiej wsi znaleziono wnętrzności ludzkie, oczyszczone i ugotowane.
Pozbierano te niewątpliwe dowody morderstwa i ludożerstwa; resztki ciał ze czcią pochowano, potem spalono wioskę Takouri i drugą Pik-Ore, współuczestniczącą w zbrodni. Dnia 14-go lipca 1777 r. okręty opuściły te smutne strony.
Pamięć tej strasznej katastrofy powinna być przytomna w umyśle każdego podróżnika, wstępującego na brzegi Nowej Zelandji. Niebaczny to dowódca, który nie korzysta z takiej nauki, bo mieszkańcy tamtejsi są ciągle zdradliwi i ludożercy. Przekonał się o tem także Cook w drugiej swej podróży w 1773 r. Jeden z jego okrętów, Aventure, wysłał do brzegów szalupę dnia l7-go grudnia, po zapas ziół dzikich; szalupa ta, na której znajdował się kadet i dziesięciu majtków, nie powróciła. Niespokojny o los tych ludzi, kapitan okrętu wysłał porucznika Burneya na zwiady. Ten, wylądowawszy, znalazł, jak mówił, „obraz rzezi i barbarzyństwa, o którym trudno mówić bez wstrętu”. Głowy, wnętrzności, płuca leżały porozrzucane na piasku, a wpobliżu kilka psów pożerało inne szczątki tego rodzaju.
Na zakończenie tego krwawego wykazu wspomnieć wypada o okręcie Brothers, napadniętym w 1815 roku przez Nowozelandczyków, i o okręcie Bayd, którego kapitan Shompson i cała osada wymordowana byli w 1820 r. Wreszcie, dnia 1-go marca 1829 r., w Walkitaa naczelnik Enaraco napadł i obrabował bryg angielski Haves z Sydney, a banda jego ludożerców zabiła kilku majtków, a zwłoki ich ugotowała i pożarła.

Taki to jest kraj ta Nowa Zelandja, do której brzegów zdążał statek Macquarie z bezmyślną załogą, dowodzoną przez pijaka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.