Dzieci (Prus)/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XX.

Około dziewiątej rano Kazimierz ze swym przewodnikiem dojechali do Suchych Stawów, gdzie mieszkał szwagier gajowego. Stąd do Rożków było trzy wiorsty, które Świrski przeszedł sam, upewniwszy się, że w osadzie niema wojska, ani strażników. O dwunastej w południe zapukał do drzwi proboszcza.
Ksiądz Stanisław sam otworzył, spojrzał i cofnął się.
— To ty, Kaziu?... — zapytał zniżonym głosem.
— Na dziś jestem August Szulc — odpowiedział Świrski z uśmiechem.
— Ty tutaj?... — dziwił się ksiądz. — A mówiła mi panna Jadwiga... mówiła...
— Co mówiła?...
— No, o tem, co było w piątek... z policmajstrem...
— Ach, że go zabili!... Ja nie należałem do tej sprawy...
— Mówisz prawdę?... Pewnie, że mówisz prawdę... Chwała Bogu!... — ciągnął ksiądz. — Dawne to czasy, już z osiem lat, jak byłem twoim nauczycielem; zawsze jednak wolę, że nie należałeś do morderstwa. Ale w takim razie o czemże myślała panna Jadwiga?... Wejdź, Kaziu...
Ksiądz, ciągle jakby zmieszany i niespokojny, wprowadził Świrskiego do kancelarji i wskazał krzesło. Kazimierz obrzucił okiem proboszcza, z którym nie widzieli się od dwu lat. Spostrzegł, że jego nauczyciel w ciągu krótkiego czasu wychudł, pochylił się; ciemne oczy wpadły, twarz nabrała suchotniczego wyglądu.
— Więc cóż?... więc cóż?... — szeptał ksiądz. — Nikogo nie zabiłeś?...
— Wydobyłem kolegę z więzienia... — odpowiedział tym samym tonem Świrski.
— Tego... tego, co to w piątek ktoś go wykradł?...
— Chrzanowskiego...
— Aha... aha!... Chwat jesteś... Choć zdaje się, że jesteś ścigany...
— Może robię kłopot księdzu proboszczowi?... — spytał Kazimierz, zrywając się z krzesła.
Ksiądz schwycił go za ręce i gwałtem posadził.
— Dajże spokój!... — rzekł. — Błogosławieni, którzy uwalniają niewinnych. Przecież świętego Piotra anioł wyprowadził z więzienia... Zostaniesz u mnie, jak długo podoba ci się... Zaraz dadzą obiad... Poznasz oryginalnego człowieka, choć... radzę być ostrożnym...
— Czy mógłbym przed obiadem wpaść na chwilę do panny Jadwigi?... — spytał Świrski, czując, że rumieni się.
— Panny Jadwigi niema, wyjechała na parę dni... Na obiadek mamy: sztukę mięsa z rydzami marynowanemi i pieczoną kaczkę z buraczkami... Na więcej nie stać biednego proboszcza...
Na wiadomość o wyjeździe Jadwigi Świrskiemu pociemniało w oczach. Energja, jaką jeszcze posiadał, opuściła go.
„Gdzież ja tu parę dni wytrzymam bez niej?...“ — pomyślał i zapytał głośno:
— A czy daleko pojechała?...
W tej chwili stuknęły drzwi, proboszcz podniósł się z krzesła i rzekł:
— Pan August Szulc... pan Lombarcki...
Świrski obejrzał się i spostrzegł mężczyznę silnie zbudowanego, z wojskowemi ruchami, przenikliwem spojrzeniem i rudawemi wąsikami, zakręconemi à la Wilhelm II-gi.
— Trochę... cośkolwiek nie wygląda pan ani na Augusta, ani na Szulca, ale to nie należy do mnie... — odezwał się nowy gość. — Ja jestem ajentem maszyn do szycia, rowerów, maszyn piszących, gramofonów, telefonów folwarcznych, a nawet automobilów. Gdyby mnie zaś kto grzecznie poprosił, może znalazłbym trochę brauningów, a nawet mauserów... — dokończył, ściskając Świrskiego za rękę.
— Pan Lombarcki jest Polak z Poznańskiego... — wtrącił proboszcz.
Rudawe wąsiki uniwersalnego ajenta drgnęły:
— Ośmielę się zrobić poprawkę szanownemu proboszczowi. Jestem polski patrjota, ale pruski obywatel... Czego możecie mi panowie zazdrościć...
— No... pan ciągle... — zaczął proboszcz.
— Przepraszam!... — przerwał Lombarcki. — Szanowny proboszcz ciągle posądza mnie o żarty, a ja całkiem poważnie ubolewam, że panowie rodacy z tego kraju nie jesteście moimi współobywatelami...
— O, tobyśmy wygrali!... — mimowolnie wykrzyknął Świrski.
— I bardzo!... — pochwycił Lombarcki. — Przedewszystkiem ludzie porządni nie byliby ścigani, jak dzikie zwierzęta... Powtóre — dla pozyskania reform społecznych nie robiłoby się krwawej rewolucji; wystarczyłyby zwykłe agitacje i rozprawy w parlamencie... Po trzecie — nie byłoby w kraju tylu złodziejów i bandytów... Po czwarte — robotnicy wprawdzie nie sądziliby, że mogą strajkować na koszt swoich pracodawców, ale zato mieliby na starość emeryturę... Po piąte — spokojny obywatel nie drżałby ze strachu, że może być aresztowanym, obłożonym karą pieniężną, a nawet zesłanym...
Proboszcz zaczął trząść rękoma nad głową.
— O, za pozwoleniem — rzekł — pan dobrodziej mówisz o tem, co było, a zapominasz o zmianach, jakie zaszły. Rosja już stała się państwem konstytucyjnem i może liberalniejszem od waszych tam Prus...
— Rozumiem — przerwał Lombarcki. — Jakieś drzewo, przez kilkadziesiąt lat, rodziło dzikie gruszki; ale naskutek zażegnywań, dokonanych przez Hapona i Chrustalewa, zacznie rodzić ananasy... Rogi mi wyrosną, jeżeli Rosja stanie się państwem praworządnem... Już my w tem jesteśmy!...
— Jacy wy?... — zapytał Świrski.
— Powiedziałem panu: jestem polski patrjota, ale pruski, słyszy pan, pruski obywatel... Na mojej chorągwi wypisano z jednej strony: „Jeszcze Polska nie zginęła!“ z drugiej: „Hoch der Kaiser!...“ Zatem: my, to znaczy państwo niemieckie... I życzę moim tutejszym rodakom, ażeby czem prędzej mogli to powiedzieć o sobie.
— Tego pan nie usłyszy — rzekł proboszcz. — Zanadto dobrze poznaliśmy Niemców...
— Wcale ich nie znacie! — zawołał Lombarcki. — Niemcy to dobrobyt, porządek i wolność nawewnątrz, a siła nazewnątrz... Niemcy to praca, oparta na mądrości, to ścisłe połączenie energji nieugiętej z najwyższą wiedzą naukową... A wy tutaj co?... Nędzarze, ciemni, rozleniwieni, chaotyczni i tak zwyrodnieni niewolą, że już przestaliście czuć jej obrożę... Ale mam nadzieję, że moi rodacy, zdolni z natury, choć zaniedbani, spostrzegą się kiedyś i zrozumieją, że w związku z Niemcami czeka ich wielka cywilizacja, wspaniały byt materjalny i ludzka godność, a przy Rosji tylko — więzienie, w którem zgniją...
— A wie pan — wybuchnął Świrski — że ja pierwszy raz słyszę coś podobnego!... Przecież Poznańskie zalewają Niemcy, i wkrótce może już tam zabraknąć Polaków...
— Nie bój się pan, panie Szulc!.... — odparł z irytacją Lombarcki. — Poznańczycy, dzięki obecności Niemców, już dziś są dzielnymi synami kultury; ale co będzie, gdy was, tutaj, zaleją Żydzi rosyjscy, w prezencie od Rosji?... Ale wy się jeszcze ockniecie!...
— Niby z czego?... — zapytał Świrski, patrząc mu w oczy.
— Z tej świeżej miłości do Rosjan... I dopiero kiedy przekonacie się, że tak dobrze będą was dusić rewolucjoniści, jak i biurokracja, dopiero wówczas poprawicie nieopłakany błąd waszych ojców...
— Wolno wiedzieć jaki?... — wtrącił Kazimierz.
— Obiad, panowie... obiad... — odezwał się proboszcz, widząc we drzwiach pokojówkę.
— Więc powiem krótko — mówił Lombarcki. — W roku 1863-im Polacy mieli możność prosić króla pruskiego, ażeby Królestwo Polskie przyłączył do swoich posiadłości. Mieli możność i... odtrącili ją, szaleńcy!...
— No, chodźmy już, chodźmy... — nalegał proboszcz. — Dosyć tej polityki, na której my się nie rozumiemy. Dla nas Niemiec to zawsze Niemiec, wróg nieprzejednany...
Obiad był niezły, proboszcz jednak nie miał apetytu. Zato Lombarcki jadł i pił za dwóch i coraz pieprzniejsze opowiadał anegdotki. Świrski wypił przed obiadem dwa kieliszki wódki, później około butelki nieosobliwego piwa, a w końcu obiadu tyle przełknął wina, że się nawet ożywił. Po czarnej kawie uniwersalny ajent ślicznie podziękował proboszczowi i — odjechał.
— Co to za jeden?... — spytał Świrski.
— Czy ja wiem?... — odpowiedział markotnie proboszcz. — Niby to Polak z Poznańskiego, niby katolik... Przyjmuję go, bo ułatwił mi kupno czterech apostołów i Matki Boskiej, bardzo ładnie wyrzeźbionych, wymalowanych i — tanich. Uważam jednak, że najwięcej kręci on się między kolonistami niemieckimi, wspomina o kupnie i parcelacji jakiegoś wielkiego majątku, a jeżeli się nie mylę, parę lat temu czytałem w gazetach o jakimś Lombarckim, który w Poznańskiem ułatwiał komisji kolonizacyjnej nabywanie ziemi od Polaków. Ale czy to ten sam?... nie wiem.
Świrski, zarumieniony, z błyszczącemi oczyma, kręcił się na krześle i ledwie skończył proboszcz, zapytał go:
— Gdzież to pojechała panna Jadwiga?...
Trochę zdziwiony proboszcz odpowiedział po namyśle:
— Pojechała bodajże na dwa dni, o milkę stąd... Do siostry tego pana Klemensa, co jest administratorem u Puchalskich...
— A ona tam poco?... — rzucił się Kazimierz. — Przecież teraz dzieci najchętniej chodzą do szkoły.
Ksiądz zapalił papierosa.
— Phi!... — rzekł powoli. — Panna Jadwiga, uboga panienka, z bliskich nie ma nikogo, uczy dzieci bardzo gorliwie i pięknie, uczy nawet starych, rozdaje książeczki. Dobra panienka, no i ładna... ładna, ale — uboga... A że ten pan Klemens kocha się w niej do utraty rozumu, więc jego siostra, bardzo słusznie zresztą, chciałaby panienkę zjednać dla brata... Co tobie?
Ksiądz podbiegł do Świrskiego, który zbladł jak papier i opuścił głowę na piersi.
— Co tobie, Kazieczku?... — mówił ksiądz. — Czy może za wiele piłeś?...
— Jestem strasznie zmęczony... — szepnął Kazimierz. — Od kilku dni zupełnie nie sypiam...
— Więc połóż się...
— A jeżeli wpadną kozacy?...
— Będę czuwał — odpowiedział ksiądz. — Wreszcie wezmą nas obu...
— Ale tylko mnie powieszą!... To jest... nie powieszą...
— Bój się Boga!... co mówisz?... za co?...
Kazimierz jak najtreściwiej opowiedział swoją historję od napadu na starego Linowskiego do wykradzenia Chrzanowskiego. Ksiądz, słuchając, trzymał się za głowę i chwiał całem ciałem w prawo... w lewo... w prawo... w lewo...
— Miły człowieku — rzekł wkońcu — jesteś największym bohaterem, jakiego wydała ta nieszczęsna rewolucja, ale... dlaczegoż ty natychmiast nie uciekłeś zagranicę?...
— Chciałem... chciałem spotkać tego gałgana Zajączkowskiego i choć trochę odebrać pieniędzy...
— Bój się Boga!... a któż naraża życie choćby dla setek tysięcy?... Nigdybym nie myślał, że dla takiego głupstwa zostałeś się tu, gdzie na wszystkie strony kręci się wojsko, goniąc właśnie tego nieszczęsnego Zająca... i — ciebie!... — mówił ksiądz.
Świrski zacisnął zęby. Wolałby zginąć, aniżeli przyznać się, że przyszedł tutaj dla Jadwigi... Dla tej Jadwigi, która opuszcza szkołę, ażeby siostrze pana Klemensa ułatwić swaty!...
I znowu, jak przed kilkoma tygodniami, coś zawaliło się w jego duszy, i uczuł pustkę, straszną pustkę, bez dna i granic...
— Pojechała w konkury!... — rzekł półgłosem.
— Co mówisz, kochany?... — spytał proboszcz.
— Nie wiem sam, co plotę; ale myślałem w tej chwili, ażeby już raz skończyła się ta obrzydliwa niby-rewolucja!
— To nie niby — pochwycił ksiądz — to najstraszniejsza rewolucja, jaka kiedykolwiek przeleciała przez nasz kraj...
— No, nie taka znowu straszna!... Silniejsza była w 63-cim roku, w 31-ym. W owe czasy bili się...
— Co znaczą bitwy?... — mówił ksiądz. — Dzisiaj spełniają się rzeczy tysiąc razy gorsze i głębsze, wewnątrz samego narodu... Terminator i czeladnik zmawia się przeciw majstrowi, robotnicy przeciw fabrykantom, kobiety nie chcą być żonami i matkami, a nawet młodzież, nadzieja kraju, naraża się, zamiast gromadzić skarby wiedzy...
— Więc módlcie się, panowie — rzekł Świrski tonem drwiącym — módlcie się, a może Bóg was wysłucha i odmieni!...
Ksiądz chwiał głową ze smutkiem.
— Dziś człowiek i tego nie jest pewny... Dziś pisze się i mówi głośno, że Bóg to wytwór chorobliwej wyobraźni, że Jezus Chrystus to był marzyciel, niemający pojęcia o filozofji, sztuce, naukach, nawet o państwie rzymskiem i Grecji... Wprowadzał ludzi w błąd, nawet nie był filantropem, lecz fanatykiem. A już nie mógł być Synem Bożym, skoro i Boga niema... I tak gadają... tak gadają... tak mącą w głowach, że nieraz człowiek pyta się z trwogą, poco ja to wszystko mówię i robię — co mówię i robię?...
Kazimierz z początku słuchał wynurzeń z półuśmiechem, później z uwagą, wkońcu — z beznadziejnym smutkiem. Znowu przypomniał sobie radę Linowskiej: „W chwili niebezpieczeństwa mów: „Pod Twoją obronę“ i „Boże bądź miłościw mnie grzesznemu...“ i wstrząsnął głową. Oczywiście człowiek nie ma komu oddawać się w obronę i nie ma kogo prosić o miłosierdzie. Na tym świecie Bóg już przestał być widocznym, jego kapłani stracili wiarę, a „ziemskie anioły“ poto nas zapraszają do siebie, ażebyśmy, wymknąwszy się niebezpieczeństwom, nie znajdywali ich w domu...
„Pojechała do siostry pana Klemensa ułatwić mu konkury... a kilka dni temu całowała się ze mną!...“ pomyślał. Zdawało mu się, że dusza jego jest olbrzymią równiną, zalaną płytkiemi wodami, ponad któremi unosi się pustka, ciemność i rozpaczliwy smutek.
— Ach, spać... spać... — szepnął.
— Wiesz co — rzekł ksiądz — zaprowadzę cię do jednego gospodarza, który mieszka niedaleko lasu; tam będziesz mógł bezpiecznie przenocować.
— Chcę jechać do granicy... — odpowiedział Kazimierz.
— Masz słuszność — rzekł ksiądz, przypatrzywszy mu się z uwagą. — Potrzebujesz naprawdę wypoczynku, ale dłuższego, a o ten u nas trudno...
Świrski wyprosił flaszkę wódki i poszedł z księdzem do gospodarza pod las. Umówiono się, że pójdzie spać do stodoły, a około czwartej z rana wyjadą z chłopem w stronę granicy galicyjskiej, do której było stąd około dziesięciu mil.
— Jutro o tej porze powinniście być w Grudzie — rzekł ksiądz do chłopa.
— Jak Bóg pozwoli — odparł gospodarz. — Musimy trzymać się ścieżek, bo na drogach pełno wojska.
Kiedy Świrski odprowadzał księdza do wrót, spostrzegli około płota drobny cień.
— Litościwe państwo — jęknął cień — dajcie grosik nieszczęśliwemu podróżnemu... O, pan naczelnik...
Cień przypadł do Świrskiego i przyczepił mu się do ręki.
— Nie wie też pan naczelnik, gdzie jest pan kapitan Zajączkowski?...
Kazimierz poznał Staśka, i dreszcz nim wstrząsnął. Przypomniał sobie podejrzenia gajowego.
— Co ty tu robisz?... ty ciągle żebrzesz?...
— Szukam i szukam pana kapitana... — odparł Stasiek. — Żebym tak miał choć z parę złotych...
Świrski dał mu rubla i drobnych. Chłopak znowu pocałował go w rękę i — jakby rozpłynął się w ciemności.
— Co to za jeden?... skąd się tu wziął?... — zapytał ksiądz.
— Bardzo dwuznaczna figura!... — odpowiedział Kazimierz. — Ale z głodu nie powinienby zdychać.
Gdy Świrski pożegnał księdza i wrócił do chaty, namówił gospodarza, aby wyjechali nie o czwartej, lecz o drugiej po północy. Chłop, po namyśle, zgodził się i odprowadził Kazimierza do stodoły, życząc dobrego snu.
Od obiadu Świrski czuł nieprzyjemny chłód w całem ciele; teraz począł drżeć, aż chwilami zęby mu szczękały. Więc wydobył flaszkę z wódką od proboszcza, odkorkował i — wypił jednym tchem przynajmniej ze szklankę. Wódka była mocna, ale na Świrskim zrobiła wrażenie zimnej wody. Dreszcze nie ustały, tylko zaczęła go palić skóra, a w myślach robiło się coraz jaśniej, tak jasno, że nawet nie odczuwał ciemności, wypełniającej stodołę.
I otóż przy blasku tego mistycznego światła własne życie Kazimierza przedstawiało mu się z nowej strony, o której nawet nie przypuszczał, że istnieje.
Miał przed oczyma obóz Zajączkowskiego, właściwie tę jaskinię, w której pierwszy raz ułożył się na spoczynek. Widział ognisko, dokoła ciemne figury partyzantów; między nimi wyróżniał się człowiek w burce, z imbrykiem, człowiek, który mówił:
„Poco tu ten panicz?... Ja nie dowierzałbym paniczom... Niech takiego złapią, zaraz wszystko wygada i nawet sprowadzi żandarmów...“
On, Świrski... On wszystko wygada i nawet sprowadzi żandarmów!... I kto ośmielił się wyrzec coś podobnego?... Jakiś oberwaniec, z cerą miedzianej barwy i nigdy nieczesanemi włosami. On powiedział, ale... czy inni nie myśleli, tak jak on?...
Przecież Linowska, kiedy Władek miał jechać do Grudy, oświadczyła, że z łatwością ukryje Świrskiego. A dlaczego nie ukryła?... dlaczego pozwoliła mu wyjść z bandą Zajączkowskiego?... A co to powiedział gajowy Teofil o młodzieży, zajmującej się polityką?... że takim nie można ufać... A proboszcz dlaczego nie zatrzymał (powinien był zatrzymać gwałtem!), dlaczego nie zatrzymał go na probostwie, tylko zaprowadził na nocleg do chłopa i jak najprędzej radził wyjeżdżać?...
I to jest godne uwagi, że ksiądz Stanisław, choć niegdyś kochał go, dziś rozmawiał z nim ostrożnie... A ten Lombarcki, wprawdzie gadał dużo, ale zaraz po obiedzie zniknął, może ostrzeżony przez proboszcza?...
— Nikt mi nie ufa... wszyscy mnie o coś podejrzewają — szepnął do siebie Kazimierz. — A jeżeli posądzał mnie jakiś bandyta, Linowska, ksiądz, pruski ajent i nawet ten poczciwiec gajowy, czy więc podobna dziwić się, że Jadwiga uciekła przede mną i gotowa jest wyjść za Klemensa, którego przecie nikt nie podejrzewa...
Świrski ocknął się. Już było mu cieplej, nawet gorąco, ale trochę zaczęła go bolić głowa. Przypomniał sobie swoje majaczenia i z uśmiechem powiedział: „Głupstwa mi się plotą!...“
Wkrótce spadł na niego ciężki, męczący półsen. Stodoła znajdowała się niedaleko obory, z której chwilami zalatywał ostry zapach amonjaku. Świrski poczuł to i przypomniał sobie zupełnie inną woń, z którą spotkał się przed kilkoma laty, gdy ze znajomym sędzią śledczym oglądał raz więzienie. Otworzono im drzwi do izby, w której mieszkało dwudziestu aresztantów, i z tej izby wionął tak straszny, szpitalny czy trupiarniany zaduch, że Kazimierz o mało nie zemdlał. Ta właśnie woń z całą potęgą przypomniała się obecnie.
Teraz przywidziało mu się, że — jest w więzieniu, w izdebce gnębiąco ciasnej, do której wchodziło się przez korytarz jeszcze ciaśniejszy. Ściany były grube, a sklepienie zdawało się uginać pod ciężarem murów. W izdebce, na wysokości człowieka, ujrzał gęsto zakratowane okno, poza którem działo się coś strasznego.
Mieszkańcem więziennej celi właściwie nie był on, Świrski, ale ktoś bardzo bliski jemu, ktoś, kogo jak najdoskonalej odczuwał. Więc czuł, że aresztant ma rozpaczliwy wstręt do więzienia, że, aby wyjść stamtąd, rękoma szarpałby mury. Ale wyjść nie było można. Mury za grube, korytarze za długie, drzwi zanadto mocne. Był tylko jeden sposób wyjścia, który więźniowi proponowano, ale na który on zgodzić się nie chciał.
„Lepiej zginąć!...“ — powtarzał sobie.
Nagle przez okno wpadł do celi migotliwy blask. Na dziedzińcu zapalono latarnię, przy której świetle więzień spostrzegł dwa słupy i belkę poprzeczną, ze zwieszającemi się sznurami. Za oknem słychać było szmery, stąpania wielu nóg, szamotanie, jęki... Sznur zniżył się... za chwilę podniósł się wyprężony... i przy żółtawem świetle więzień zobaczył — niewielki, szary przedmiot, jakby wierzch ludzkiej głowy, nakrytej płóciennym workiem. Przedmiot ten gwałtownie poruszył się kilka razy, a potem — zaczął chwiać się ruchem jednostajnym w prawo... w lewo...
Świrskiemu zabrakło tchu, a więzień zaczął krzyczeć nieludzkiemi głosami... Wtedy otworzyły się drzwi, i stanęła w nich niewyraźna postać.
„Powiesz?...“ — zapytał stojący w progu. „Powiem... — jęknął więzień — ale mi nic złego nie zrobicie?...“ „Nic, jeżeli powiesz wszystko...“ „Powiem wszystko...“ „I pokażesz?...“ „I pokażę...“ „I doprowadzisz?...“ „I doprowadzę, tak mi Boże dopomóż!...“
— Ratunku! ratunku!... — zawołał Świrski. Zerwał się i usiadł w słomie. Rozejrzał się: nie był w więzieniu, lecz w ciemnej stodole. I nagle uczuł strach, ohydny, nikczemny strach, ażeby, dla uratowania się od szubienicy, nie popełnić tego, na co zdecydował się ów więzień, w marzeniu widziany.
Kazimierz przypomniał sobie swoich kolegów szkolnych, rodzinę Linowskich, Jadwigę i stryja... ach, tego stryja, który był wcieleniem honoru. Wyciągnął do góry splecione ręce i, po raz drugi w życiu, przysiągł, że zginie, ale nie da się aresztować.
— Człowiek odpowiada za siebie, tylko dopóki jest wolny — szepnął. — A co się z nim może zrobić w więzieniu... djabli wiedzą!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.