Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież to pojechała panna Jadwiga?...
Trochę zdziwiony proboszcz odpowiedział po namyśle:
— Pojechała bodajże na dwa dni, o milkę stąd... Do siostry tego pana Klemensa, co jest administratorem u Puchalskich...
— A ona tam poco?... — rzucił się Kazimierz. — Przecież teraz dzieci najchętniej chodzą do szkoły.
Ksiądz zapalił papierosa.
— Phi!... — rzekł powoli. — Panna Jadwiga, uboga panienka, z bliskich nie ma nikogo, uczy dzieci bardzo gorliwie i pięknie, uczy nawet starych, rozdaje książeczki. Dobra panienka, no i ładna... ładna, ale — uboga... A że ten pan Klemens kocha się w niej do utraty rozumu, więc jego siostra, bardzo słusznie zresztą, chciałaby panienkę zjednać dla brata... Co tobie?
Ksiądz podbiegł do Świrskiego, który zbladł jak papier i opuścił głowę na piersi.
— Co tobie, Kazieczku?... — mówił ksiądz. — Czy może za wiele piłeś?...
— Jestem strasznie zmęczony... — szepnął Kazimierz. — Od kilku dni zupełnie nie sypiam...
— Więc połóż się...
— A jeżeli wpadną kozacy?...
— Będę czuwał — odpowiedział ksiądz. — Wreszcie wezmą nas obu...
— Ale tylko mnie powieszą!... To jest... nie powieszą...
— Bój się Boga!... co mówisz?... za co?...
Kazimierz jak najtreściwiej opowiedział swoją historję od napadu na starego Linowskiego do wykradzenia Chrzanowskiego. Ksiądz, słuchając, trzymał się za głowę i chwiał całem ciałem w prawo... w lewo... w prawo... w lewo...
— Miły człowieku — rzekł wkońcu — jesteś największym bohaterem, jakiego wydała ta nieszczęsna rewolucja, ale... dlaczegoż ty natychmiast nie uciekłeś zagranicę?...