Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



XX.

Około dziewiątej rano Kazimierz ze swym przewodnikiem dojechali do Suchych Stawów, gdzie mieszkał szwagier gajowego. Stąd do Rożków było trzy wiorsty, które Świrski przeszedł sam, upewniwszy się, że w osadzie niema wojska, ani strażników. O dwunastej w południe zapukał do drzwi proboszcza.
Ksiądz Stanisław sam otworzył, spojrzał i cofnął się.
— To ty, Kaziu?... — zapytał zniżonym głosem.
— Na dziś jestem August Szulc — odpowiedział Świrski z uśmiechem.
— Ty tutaj?... — dziwił się ksiądz. — A mówiła mi panna Jadwiga... mówiła...
— Co mówiła?...
— No, o tem, co było w piątek... z policmajstrem...
— Ach, że go zabili!... Ja nie należałem do tej sprawy...
— Mówisz prawdę?... Pewnie, że mówisz prawdę... Chwała Bogu!... — ciągnął ksiądz. — Dawne to czasy, już z osiem lat, jak byłem twoim nauczycielem; zawsze jednak wolę, że nie należałeś do morderstwa. Ale w takim razie o czemże myślała panna Jadwiga?... Wejdź, Kaziu...
Ksiądz, ciągle jakby zmieszany i niespokojny, wprowadził Świrskiego do kancelarji i wskazał krzesło. Kazimierz obrzucił okiem proboszcza, z którym nie widzieli się od dwu lat. Spostrzegł, że jego nauczyciel w ciągu krótkiego czasu wychudł, pochylił się; ciemne oczy wpadły, twarz nabrała suchotniczego wyglądu.