Przejdź do zawartości

Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielki, szary przedmiot, jakby wierzch ludzkiej głowy, nakrytej płóciennym workiem. Przedmiot ten gwałtownie poruszył się kilka razy, a potem — zaczął chwiać się ruchem jednostajnym w prawo... w lewo...
Świrskiemu zabrakło tchu, a więzień zaczął krzyczeć nieludzkiemi głosami... Wtedy otworzyły się drzwi, i stanęła w nich niewyraźna postać.
„Powiesz?...“ — zapytał stojący w progu. „Powiem... — jęknął więzień — ale mi nic złego nie zrobicie?...“ „Nic, jeżeli powiesz wszystko...“ „Powiem wszystko...“ „I pokażesz?...“ „I pokażę...“ „I doprowadzisz?...“ „I doprowadzę, tak mi Boże dopomóż!...“
— Ratunku! ratunku!... — zawołał Świrski. Zerwał się i usiadł w słomie. Rozejrzał się: nie był w więzieniu, lecz w ciemnej stodole. I nagle uczuł strach, ohydny, nikczemny strach, ażeby, dla uratowania się od szubienicy, nie popełnić tego, na co zdecydował się ów więzień, w marzeniu widziany.
Kazimierz przypomniał sobie swoich kolegów szkolnych, rodzinę Linowskich, Jadwigę i stryja... ach, tego stryja, który był wcieleniem honoru. Wyciągnął do góry splecione ręce i, po raz drugi w życiu, przysiągł, że zginie, ale nie da się aresztować.
— Człowiek odpowiada za siebie, tylko dopóki jest wolny — szepnął. — A co się z nim może zrobić w więzieniu... djabli wiedzą!...