Dziecię nieszczęścia/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz około południa, August udał się na ulicę Miromesnil, zbliżył się do okna sklepu ślusarskiego, zajrzał wewnątrz i zobaczył Rossignola z piłką stalową w jednej ręce, a z kawałkiem żelaza w drugiej. Zapukał z lekka w szybę.
Robotnicy podnieśli głowy. Rossignol poznał swego przyjaciela i natychmiast do niego wyszedł.
Twarz miał zaczerwienioną, oczy czerwone, napuchnięte.
— No i cóż? — spytał piękny August, gdy się uścisnęli za ręce — jakże tam po wczorajszem...
— Okropnie mnie włosy bolą... zanadto sobie pozwoliliśmy wczoraj...
— Ba! myślałem że masz mocną głowę...
— A mam... Tylko widocznie musiałem być nie zdrów...
— To chodź się czego napić, zaraz ci będzie lepiej...
— Dzisiaj nie mogę... Robota pilna... nie sposób jej rzucać...
— Tylko na pięć minut... Chodź... Mam ci powiedzieć dwa słowa...
— No, dobrze, ale na pięć minut... nie dłużej...
Godni przyjaciele udali się znów do knajpy, gdzie Rossignol poprzedniego dnia tak się uraczył.
— Jakże tam z naprawą szkatułki pani?.. — spytał August, jakby od niechcenia, nalewając wódki Rossignolowi.
— Prawie skończyłem...
— A klucz?.. — pytał dalej lokaj.
— Klucz od szkatułki?..
— Nie, tamten drugi... ten, który miał być zrobiony podług odciśnięcia?..
Robotnik drgnął i zmienił się na twarzy.
— Zkądże ty o tem wiesz?.. — wybełkotał.
— Co cię to obchodzi... dość, że wiem...
— Aha! ozór mi się wczoraj „pokiełbasił“ — odrzekł Rossignol ze spuszczoną głową. — Musiałem trochę wybajać!..
— E, nie trochę, tylko wszystko.
— Wszystko?
— Tak, od początku aż do końca!.. Zresztą to pyszna historya... Myślałem że pęknę ze śmiechu.
Rossignol pięścią palnął się w brzuch.
— A to ze mnie łajdak! — zawołał.
— Dlaczego?..
— Bo ja tego nie lubię!.. Zapłacono mi, ażebym nie plótł, więc powinienem był albo nie brać pieniędzy, albo milczeć.
— To nie ty gadałeś, tylko wino!.. A zresztą, odkąd że to niewolno zwierzać się z tajemnic przyjacielowi? Alboż mnie masz za takiego, co zarazby nadużył tego, co wie?.. Pani hrabina może „gzić się“, ile się jej podoba, jeżeli odemnie mają się o tem dowiedzieć, to się nigdy niedowiedzą...
— Słowo?
— Słowo.
— To co innego... dajesz mi balsam... No, pięć minut już przeszło... zmykam do warsztatu...
— Czekaj! jeszcze ci nie wytłomaczyłem, po co do ciebie przyszedłem.
— Mów prędko.
— O której godzinie masz się widzieć z panią?
— Czeka na mnie o drugiej.
— To przyjdź o wpół do drugiej... Będę czekał przed bramą i wstąpimy do pawilonu mego pana...
— Po co?
— Chociaż on u siebie nie jada, ten młodzieniec, którego swą służbą zaszczycam, w piwnicy ma przeróżne dobre rzeczy... Jest tam szczególnie pyszny stary koniak, jakiego nie kosztowałeś nigdy w życiu... nie mówiąc już o cygarach.. wprost z Havanny... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
O wpół do drugiej Rossignol ze szkatułką pod pachą przybył do pałacu. August wprowadził go do mieszkania Armanda Fangel i wszedł z nim do eleganckiego pokoju jadalnego, gdzie przyszykowane były butelki, kieliszki i cygara.
Zaczęto od araku, koniaku i cygar, poczem sługus zagadnął robotnika:
— Nigdym jeszcze nie widział twej roboty... pokaż mi co...
— A i owszem...
Rossignol wyjął z kieszeni jakiś przedmiot małej objętości, zawinięty starannie w bibułkę.
— Przyjrzyj się — rzekł — a jeżeli się znasz, powiesz, że nie można zrobić lepiej...
August rozwinął papier i wyjął klucz bardzo prostej formy, ale nader starannie odrobiony.
Klejnocik, co? — podchwycił Rossignol, sam podziwiając własne dzieło — gdyby był mniejszy, możnaby nosić jako brelok u zegarka.
— Rzeczywiście wspaniała robota!.. — odparł sługus, wstając z kluczem w ręce i wychodząc z pokoju jadalnego.
— Jakto? co? — zawołał robotnik — a ty dokąd idziesz?
— Nie bój się... zaraz wrócę...
August przeszedł całe mieszkanie aż do ostatniego pokoju, gdzie znajdowały się trzy schodki prowadzące do drzwi, łączących pawilon z pałacowym korytarzem.
Spuścił się na dół po stopniach, przyłożył ucho do drzwi, dla przekonania, czy odgłos jaki nie wskazuje czyjej obecności w galeryi oszklonej, potem klucz przytknął do zamku. Wszedł. Obrócił go ostrożnie. Dał się słyszeć suchy zgrzyt dwa razy odmykanej sprężyny, wziął za klamkę, drzwi otworzyły się.
— Zgadłem! — pomyślał uradowany sługus! — Mój pan wchodzi do hrabiego głównemi drzwiami, a pani hrabina do mego pana skrytemi... i wszyscy kontenci... nawet mąż! Z taką tajemnicą w kieszeni, dobry służący jest panem całego domu i jeżeli tylko ma aby trochę rozumu, może spokojnie sobie żyć na stare lata!.. Mam ich w garści!
Po krótkiej tej rozmowie z samym sobą, August zamknął drzwi i wrócił do Rossignola, który dla zabicia nudów porównywał arak z koniakiem, a wódkę z likierem jaknajlepszego gatunku.
— Cóż cię to ukąsiło? zwaryowałeś, czy co? — spytał robotnik.
— Zdawało mi się, że gdzieś w sypialni mego pana widziałem klucz zupełnie do tego podobny... Ale nie...
Druga wybiła na zegarze stołowym, misternie inkrustowanym bronzami.
— Zmykam! — zawołał Rossignol — jak robota naprzód zapłacona, nie trzeba na nią dawać czekać...
— Odprowadzę cię na dziedziniec...
W pięć minut potem, ślusarza wprowadzono do pani de Nathon.
Berta była sama, o co się postarała, a gęsta woalka nie zasłaniała jej twarzy, Rossignola olśniła jej piękność.
— Kroćset tysięcy! — pomyślał. — Wcale nie żal mi tego faceta, dla którego zrobiłem ten kluczyk...
Poczem dodał głośno:
— Pani hrabino, oto szkatułka... Spodziewam się, że pani hrabina będzie zadowolona...
— Tak, bardzo dobrze... — odpowiedziała Berta, nie patrząc nawet na przedmiot, pokazywany jej przez robotnika. — Ale to nie wszystko...
Rossignol, na znak, że rozumie o co chodzi, mrugnął oczami w sposób tajemniczy.
— Tak... tak... — rzekł przyciszonym głosem — jeszcze rzecz... najgłówniejsza... powiadam pani... pieścidełko... klejnocik... mam w kieszeni... Sama pani hrabina osądzi... proszę.
Berta wzięła żywo klucz.
— Czy jesteś pan pewny — spytała — że nada się dobrze do zamku, którego odciśnięcie panu dałam?
— Ręczę. Nie kpię, proszę pani, z nikogo i jak się wezmę do roboty, to nie spartolę...
— Dobrze... Ile panu jestem dłużną?
Rossignol rozśmiał się na całe gardło.
— Pani hrabina zapomniała — rzekł — przecie mi zapłaciła z góry...
— Zapłaciłam za milczenie, ale nie za robotę.
— No!.. niech będzie dwadzieścia franków...
— Proszę... trzy luidory... — przerwała Berta — żegnam pana...
I nacisnęła dzwonek elektryczny, dając znak, ażeby odprowadzono Rossignola.
— Grzeczna na pozór, ale ma ząbki nie lada... — Pomyślał ten ostatni, mijając podwórze, ażeby wyjść na bulwar Hausmana — odrazu człowiekowi zamyka gębę, słowa powiedzieć nie daje... pańskie formy!.. a jednak gzi się... słówko pisnąłbym a miałaby baba kłopot... tańczyłaby jakbym ja jej zagrał!..


∗             ∗

W posiadaniu talizmanu, który miał jej otworzyć wstęp do ziemi obiecanej, to jest do pawilonu zamieszkanego przez jej syna, pani de Nathon miała odtąd jedną myśl, skorzystać z niego jaknajprędzej.
Gwałtowność tego pragnienia nie wyłączała jednak wszelkiej ostrożności.
Hrabina znała prawie z godziny na godzinę tryb życia Armanda. Wiedziała, że wychodził z mieszkania bardzo wcześnie, śpiesząc do hrabiego na wspólną pracę, a wracał do siebie bardzo rzadko przed godziną szóstą po południu dla przebrania się na obiad.
Nie trudnem więc było nie dać się zaskoczyć przez młodzieńca, ale trzeba było również, a nawet bardziej jeszcze, wystrzegać się spotkania ze służącym. Musiała się więc wywiedzieć i o jego przyzwyczajeniach.
Ponieważ Armand nie stołował się u siebie w domu, stangret i piękny August jadali razem z ludźmi pana de Nathon.
Berta, pod pozorem, że chce się dowiedzieć czy jej protegowany dobrze jest obsługiwany, wypytała swoją pokojówkę, a ta bez wahania powiedziała swej pani, że ze wszystkich miejsc w Paryżu, August najrzadziej odwiedza mieszkanie swego pana. Po usłudze zrana, lokaj nie pokazywał się przez cały dzień.
— Pan Fangel wcale się nie skarży, a nawet jakby o tem nie wiedział — dodała pokojówka. — On taki dobry i wyrozumiały! August mówił nam, że pan jego ani razu go nie zburczał, chociaż w zeszłym miesiącu przez cały dzień zapomniał napalić w piecu, a na dworze był mróz trzaskający!
Hrabia de Nathon całe dnie spędzał w parlamencie.
Służby pałacowej nigdy ani noga nie postała po południu w galeryi oszklonej.
Podczas gdy Herminia zajęta była lekcyami z nauczycielem muzyki, z nauczycielem rysunku lub nauczycielką języka angielskiego, hrabina bez narażenia się na kompromitacyę, mogła chwil kilka używać zupełnej swobody.
Po raz pierwszy, który użyła tej swobody, przeszła galeryę, skradając się jak złodziej, a gdy się zbliżyła ku drzwiom, prowadzącym do pawilonu, drżała tak, że nie mogła klucza włożyć do zamku.
Gdyby ją kto był zobaczył, jak szła, blada ze wzruszenia, nadstawiając uszu, obracając głowę na wszystkie strony, przysłuchując się najmniejszemu odgłosowi, wziąłby ją za jaką namiętną kochankę, śpieszącą na schadzkę miłosną, a nie za matkę, chcącą się dostać do mieszkania syna,
Nareszcie klucz obrócił się w zamku, drzwi otworzyły się. Berta przestąpiła próg i zatrzymała się, jakby przerażona swą śmiałością.
Głęboka panowała cisza. Cofnąć się, kiedy już dosięgała celu, po uczynieniu wszystkiego dla jego dopięcia, to było niemożebne.
Pani de Nathon lekko zamknęła drzwi za sobą, zeszła z trzech stopni i znając rozkład wewnętrzny pawilonu, który dawniej nawiedzała nieraz, gdy się zajmowała jego umeblowaniem, udała się wprost do sypialni i do salonu, który służył Armandowi za gabinet do pracy.
Tutaj spędziła błogie pół godziny, czytając list rozpoczęty, którego litery skreśliła ręka jej syna, przebiegając stronnicę wpół otwartej książki, na którą zwracały się oczy jej syna, znajdując wszędzie ślad umysłu poważnego, duszy wzniosłej, serca czystego.
Czas upływał... trzeba było wyjść... Odeszła, ale z żalem, obiecując sobie, że tu jeszcze powróci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.