Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montépin.

DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego

TOM II.

WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Wierzbowej № 7 (Plac Teatr.)



TOM II-gi.
W walce z szatanem.


I

— Można obejrzeć to mieszkanie? zapytał Moulin.
— Można; lecz zanim pokażę je panu, muszę go wprzód wypytać o niektóre szczegóły jego życia. Taki u nas zwyczaj.
— Chętnie wyspowiadam się pani; — odparł z uśmiechem Ireneusz.
— Otóż przedewszystkiem potrzebuję wiedzieć czem się pan zajmujesz?
— Jestem mechanikiem.
— Pracujesz pan w domu?
— Nie; obecnie odpoczywam, czyli jak mówią, żyję z kapitału.
— Niech pan mnie nie posądza o próżną kobiecą ciekawość — mówiła usprawiedliwiając się odźwierna. — Czynię to jednak z rozkazu właściciela domu, który jest bardzo wymagającym człowiekiem. Spokój u niego przed wszystkiem, dla tego każdy z naszych lokatorów poddać się musi takiemu przedwstępnemu badaniu.
— Uwzględniam to w zupełności, ponieważ i ja również jak wasz gospodarz lubię porządek i ciszę.
— Pan zapewne żonaty?
— Nie; na szczęście lub na nieszczęście być może.
— Szczęście... nieszczęście... powtórzyła śmiejąc się odźwierna, to zależy od numeru, jaki kto wyciągnie...
— To prawda! Ja właśnie nie grałem jeszcze w tę loterję.
— A zatem pan niemasz i dzieci?
— Nie mam... a przynajmniej o nich nic niewiem.
— Muszę pana jeszcze i o tem powiadomić, że kawalerom zamieszkałym u nas, nie wolno przyjmować żadnych kobiet... Na tym punkcie gospodarz jest nie ubłaganym! Gdyby do pana wypadkiem zabłąkała się która z takich owieczek, musiałbyś nazajutrz ztąd się wyprowadzić.
— Warunek ten dla mnie jest obojętnym. Żyję tak skromnie jak młoda dziewczyna uwieńczona nagrodą za cnotę.
— Czy podobna? — zawołała śmiejąc się odźwierna.
— Upewniam panią.
— To może pan wychowuje psy lub koty?
— Ni jednych, ni drugich. Czy i to u was zabronione?
— Tak; lecz w zamian wolno chować ptaki, z wyjątkiem papug, szpaków i kosów, bo te za wiele czynią hałasu.
— Do czarta!... to ograniczacie ściśle swoich lokatorów! Ani psów, ani kotów, a ptaki wolno tylko mieć malowane, na ścianach...
— Cóż na to poradzić? Taką jest wola właściciela domu.
— Dziwactwo! w rzeczy samej... Lecz zechciej mnie pani objaśnić czy wynajmujecie mieszkania i ludziom żonatym?
— Ma się rozumieć!
— A cóż czynicie w razie, gdy im w najlegalniejszy sposób powiększy się rodzina?
— Wymawiamy pomieszkanie.
Moulin wybuchnął śmiechem.
— No! teraz, — rzekł, — skoro znam wszystkie wasze zastrzeżenia, przyrzekam zastosować się do nich. Idźmy więc obejrzeć mieszkanie.
Odźwierna zdjęła klucz z gwoździa, a mając wejść na schody, spojrzała raz jeszcze na swego przyszłego lokatora.
— Zdaje mi się że pana kiedyś tu u nas widziałam? — zagadnęła.
— Tak; w rzeczy samej. W zeszłym tygodniu byłem w tym domu dla zasiągnięcia wiadomości o pewnej rodzinie, jaka tu kiedyś mieszkała.
— To, właśnie... przypominam sobie. Czy pan odnalazł tę rodzinę.
— Nieznalazłem, niestety!... ale nietracę nadziei.
Gdy weszli na pierwsze piętro, odźwierna przystanęła, a wskazując z zadowoleniem na drzwi, bogato rzeźbione.
— Patrz pan, — wyrzecze, — jak wszystko tu u nas piękne, a jak starannie utrzymane... To mieszkanie zajmuje wdowa staruszka, siedemdziesięcioletnia, bardzo bogata... Całe piętro do niej należy, nazywa się ona pani Amadis... Obce, zagraniczne nazwisko, nieprawdaż? Wraz z nią w tym lokalu mieszka młoda osoba, pani Estera, jak mówię jej siostrzenica. Cierpi nieboga na pomięszanie zmysłów, lecz obłąkanie jej jest tak spokojnem, że nie sprawia sąsiadom żadnej przykrości. Obie te panie trzymają do usług bardzo liczną służbę i zamieszkują oddawna tu u nas.
Idąc po schodach dalej opowiadała Ireneuszowi szczegóły o swoich lokatorach.
Weszli wreszcie na czwarte piętro.
— Otóż jesteśmy... — rzekła otwierając drzwi zdyszana. W pierwszym pokoju urządzić pan możesz sobie jadalnię, na prawo kuchenka, na lewo gabinecik, a za pokojem jadalnym sypialnia.
— Całe to mieszkanie możnaby rzeczywiście pomieścić w jednej obszernej sali, odrzekł z uśmiechem Moulin, dla mnie jednakże będzie ono wystarczającem. Kuchnię obrócę na garderobę, ponieważ obecnie stołować się w domu nie będę.
— Zatem stanowczo pan wynajmujesz ten lokal?
— Wynajmuję.
— Ale... muszę pana jeszcze uprzedzić że komorne płaci się u nas z góry, kwartalnie...
— Zaraz je zapłacę.
— Jak prędko pan meble sprowadzisz?
— Przyjechawszy z zagranicy przed kilkunastoma dniami, mebli nieposiadam, kupię sobie nowe. Dziś przed wieczorem sądzę załatwi się wszystko.
— Wydam więc panu pokwitowanie i wręczę klucze od mieszkania. U pierwszych drzwi są zamki podwójne...
— Zatrzask i zamek zapewne?
— Nie; byłoby to zbytecznem... Przy takim jak u nas ścisłym dozorze, można być spokojnym o swoje mienie, chociażbyś pan nawet zostawił drzwi otwarte. Mimo to jednak masz pan mocne i porządne zamki.
Wśród takich pochwal i zapewnień, zeszli na pierwsze piętro, gdy nagle znajdujące się tamże owe drzwi rzeźbione otwarły się z hałasem, a w nich poważna, okazała tuszą, ukazała się pani Amadis, a za nią idąca zwolna Estera w towarzystwie dwóch służących.
Ireneusz z odźwierną cofnęli się, pozostawiając wolne przejście tym paniom, wielomówna zaś kobieta zagadnęła panią Amadis:
— Jakże zdrowie pani?
— Jak niemożna lepiej. Widzę doskonale, apetyt mam wyborny, a mimo mojej tuszy mogę biegać jak sarna. To też mam nadzieję że dożyję lat stu. a może i więcej.
— Dałby to Bóg!... odparła z pochlebstwem odźwierna. Tacy miłosierni ludzie, niech żyją jak najdłużej, bo cóżby ubodzy poczęli bez nich na świecie?
Znana nam z poprzednich rozdziałów pani Amadis, nie wiele się zmieniła. Utyła tylko nadmiernie i swoją figurą obecnie przypominała wydęty balon gazowy. Z nadejściem sędziwego wieku pozbyła się swoich pretensyj, nie farbowała już włosów, które teraz śnieżnym rąbkiem otaczały jej twarz czerwoną i pomarszczoną, jak zimowa reneta.
Nie zdołała jednak wyrzec się jaskrawych sukien z kosztownych materyj i jak dawniej obwieszona była biżuterjami, do których szczególniejsze miała upodobanie.
Estera, licząca obecnie lat trzydzieści dziewięć, nad wiek swój młodo wyglądała. Można byłoby sądzić, iż przez te lata uśpiona w niej inteligencja powstrzymywała w biegu czas upłyniony.
Ani jeden włos siwiejący nie ukazywał się na jej głowie, otoczonej bujnemi zwojami jasno blond spłotów, okalających piękną twarz księżnej de la Tour-Vandieu. Wprawdzie, na tem obliczu wyryte było cierpienie i jakaś bezmyślna apatja, ale pomimo wszystkiego piękna kobieta zwracała na siebie uwagę przechodniów swoją urodą i szlachetnemi ruchami.
Oczy jedynie patrzące szklisto, bez wyrazu, zdradzały zupełny zastój władz umysłowych.
W chwili, gdy pani Amadis zatrzymała się prowadząc pogawędkę z odźwierną, Estera przystanęła po nad wschodami wpatrując się bystro w Ireneusza.
Niecierpliwiła ją ta bezczynność, to też nie czekając na skończenie rozpoczętej rozmowy, zbliżyła się do pani Amadis.
— Powiedz mi pani gdzie idziemy? zapytała.
— Na przechadzkę, drogie dziecię, odetchnąć świeżym powietrzem, odpowiedziała wdowa.
— Do Brunoy... nieprawdaż? badała dalej Estera.
— Nie... nie! Pojedziemy tam ale nie dziś. Teraz idziemy na plac Królewski. Tu zwróciła się do odźwiernej.
— Słyszysz ją pani?... mówiła z westchnieniem. Zawsze jedno i to samo. Serce z żalu pęka, patrząc na tę nieszczęśliwą!... Prześladuje ją ustawicznie myśl jedna, gdyby nie to byłaby zdrową zupełnie.
Tu wziąwszy za rękę Esterę, prowadziła ją po schodów jak dziecko.
Wyrazy „do Brunoy“ wymówione przez obłąkaną, zwróciły uwagę Moulin’a. Przyszedł mu na myśl Paweł Leroyer i nieszczęśliwy doktór stryj tegoż.
— Dlaczego ta biedna chora wybiera się cięgle do Brunoy? pytał odźwiernej.

II.

— Długa to historja, — odpowiedziała, — postaramy się panu ją, opowiedzieć. Czy wszystko jest w niej prawdą, nie ręczę, gdyż to od ludzi słyszałam. Otóż mówią że pani Estera przed dwudziestoma laty gdzie wskutek nieszczęśliwie odbytej słabości, dostała pomięszania zmysłów. Ma to mieć łączność z jakąś straszną historją zamordowania wiejskiego doktora. Dzienniki w swoim czasie szeroko o tem pisały. To co panu opowiadam wiem od służących.
Łatwo odgadnąć, jak głębokie wrażenie sprawiły na Ireneuszu słowa odźwiernej. Oddawna już łączył on tę sprawę ze sprawą Leroyer’a i cieszył się że szczęśliwy traf losu dozwolił mu właśnie wynająć mieszkanie w tym domu.
Zeszedłszy na dół, do stancyjki odźwiernej, wyliczył jej za kwartał komornego pieniądze, dodając dla niej dziesięć franków.
Kobiecina nie posiadała się z radości.
— Pokwitowanie, jeżeli nie jest panu zaraz potrzebnem, — mówiła, — to mąż napisze panu wieczorem ponieważ jest wprawniejszym w tych rzeczach odemnie.
— Niech i tak będzie, — odrzekł mechanik, lecz w każdym razie zatrzymaj pani pieniądze. Ufam ci w zupełności.
— Dziękuję panu. Oto klucze o których mówiłam.
Moulin obejrzał klucze, a przekonawszy się, że są jednakowe, jeden zatrzymał, a drugi zwrócił odźwiernej.
— Zostawiam go pani, — mówił. Za parę godzin przyniosą tu meble, proszę je ustawić do mieszkania.
— Najchętniej. Postaram się, aby wszystko było jak najlepiej!
— Zostawię pani i paszport. Będzie może potrzebnym do zameldowania.
— Dobrze. Czy pan będzie dziś tu nocował?
— Nie! ale jutro bardzo rano przybędę z rzeczami. Polecam opiece pani moje mieszkanie.
Wyszedłszy z domu, w którym spodziewał się znaleźć nić przewodnią do wykrycia tajemniczej zbrodni, Moulin udał się na przedmieście świętego Antoniego, po zakup niezbędnych sprzętów do swego małego lokalu.
Pozostawiwszy go, wróćmy do pani Amadis i Estery.
Po nikczemnej napaści Jerzego w owej willi, upozorowanej kradzieżą, i pomocy ze strony Klaudji która danym w porę wystrzałem, uratowała go od niechybnej śmierci w strasznym uścisku Estery, biedna ta ofiara nie odzyskała przytomności.
Pani Amadis obwiniając się w duchu o przyczynę wszystkich nieszczęść tej młodej kobiety, starała się wynagrodzić jej to najtkliwszą pieczołowitością i uprosiła księcia Zygmunta, ażeby nie odbierał jej Estery, zapewniając, iż ją otoczy macierzyńską opieką.
Książę Zygmunt przyjął propozycję pani Amadis, bo jakkolwiek dopatrywał w tej podstarzałej kobiecie wiele wad i śmieszności, oceniał zacność jej serca, jaką się odznaczała.
Przez lat dwa nagradzał ją hojnie za utrzymanie Estery, wracał koszta za wizyty doktorów, których kuracja żadnej ulgi nieprzynosiła chorej.
— Czas jedynie — mówili oni, — może przynieść pożądaną zmianę.
Strapiony takim wyrokiem Zygmunt, stracił już nadzieję uratowania ukochanej i w tym to właśnie czasie został zamordowanym w pojedynku przez najemnego zbira Corticellego.
Śmierć jego dotknęła boleśnie panią Amadis, pragnącą widzieć zawsze w młodym księciu męża swojej Estery.
Co do opłaty za chorą, jakiej nieotrzymywała teraz, o tem niemyślała wcale. Przyjmując poprzednio pieniądze od Zygmunta czyniła to jedynie ze względu ażeby go nie obrażać, wiedziała dobrze albowiem, iż nie przyjąłby łaski niczyjej.
Zabójstwo doktora Leroyer, a wraz z tem i zniknięcie dziecka, strasznym ciosem w nią uderzyły. Dopatrywała w tej sprawie jakąś piekielną intrygę. Nie znając wszakże szczegółów, niemogła występować sądownie opierając się jedynie na samych tylko domysłach.
Pani Amadis przez lat czternaście zimę spędzała w Paryżu, w swoim mieszkaniu przy ulicy świętego Ludwika, latem wyjeżdżała do swojej wioski, położonej w okolicach Orleanu, aby pokrzepić świeżym powietrzem niknące siły Estery, co zaleconem jej było przez doktorów. Od lat dziesięciu przeprowadziwszy się na plac Królewski, stale tam zamieszkiwała.
W chwili, gdy się z nią spotykamy, wróciła świeżo ze swej willegjatury do Paryża, a korzystając z pięknych dni jesiennych, wyprowadzała codzień Esterę na przechadzkę, gdzie pod żółkniejącemi już drzewami przesiadywały po parę godzin.
Wokoło nich zbierały się liczne gromadki dzieci, dla których Estera przynosiła cukierki, rozdzielając je pomiędzy nich bezwiednie.
Niekiedy, zwracając się do tych rozweselonych malców, oczy biednej obłąkanej jaśniały tkliwością, głaskała wtedy licznie obstępującą ją dziatwę i pieściła, tak jakby mając przed sobą swojego syna.
Innym znów razem, siedziała pogrążona w smutnem dumaniu a patrząc na bawiące się dzieci rzewnie płakała.
Te chwilowe jednak odbłyski samowiedzy trwały tak krótko, iż niemożna z nich było wywróżyć żadnego pomyślniejszego na przyszłość rezultatu.
Z takiej zwykle przechadzki wracała z panią Amadis do domu podrażniona nieco jak gdyby niezadowolona i w milczeniu zasiadała do swojej ręcznej robótki, na której wyszywała, rzecz prosta różne bezładne zygzaki.
Pani Amadis, pochłaniała jak niegdyś stosy nowych i starych romansów, dając pierwszeństwo dawnym powieściopisarzom, jako bardziej idealnym i pomysłowym.
Podczas, gdy obie z Esterą używały na przechadzce świeżego powietrza, Ireneusz Moulin biegał za sprawunkami każdy z zakupionych przedmiotów odsełając do nowo wynajętego mieszkania.
Po szybkiem załatwieniu wszystkiego mając jeszcze parę godzin do nadejścia nocy, postanowił tegoż dnia tamże się rozlokować.
W tym celu udał się do oberży „pod Blachą“, a załatwiwszy rachunek przeniósł się na plac Królewski.
Udawszy się wcześnie na spoczynek, spać nie mógł, bezustannie albowiem brzmiały mu słowa Estery, wybierającej się do Brunoy, a wraz z niemi popełniona zbrodnia na moście de Neuilly i nieszczęśliwy Paweł Leroyer.
Wstawszy równo ze świtem nazajutrz, ustawiał sprzęty, porządkował papiery. W owych powiązanych paczkach, znajdowały się rachunki, plany maszyn i różne notatki z dawniejszych i obecnych czasów.
Wydobył następnie dwie duże teki skórzanne z których papiery przekładał w oddzielną szufladę biórka. Był tam jego paszport, kilka listów, niektóre zapłacone rachunki oraz różne notatki.
Wreszcie w bocznej kieszeni jednego z portfelów wyjął pół ćwiartki pogniecionego i zabrukanego papieru, a wpatrując się weń ze czcią religijną:
— To świętość!... to skarb najdroższy... to rehabilitacja Pawła Leroyer. zawołał. — To honor pozostałych po nim sierot... honor rodziny która niewinnie zginęła już może pod brzemieniem hańby!

III.

To mówiąc Moulin, rozwinął ćwiartkę papieru, zapełnioną cienkim drobnym pismem kobiecym z rozlicznemi przekreśleniami i poprawkami.
— Tak! — powtórzył, tu spoczywa jedyny dowód niewinności Pawła Leroyer. Wszystko znajdujące się na tej ćwiartce umiem już na pamięć, a jednak ilekroć odczytuję, zdaje mi się, że czytam po raz pierwszy. Szczegóły te odnoszą się do zbrodni popełnionej lat temu dwadzieścia, nie ulega więc wątpliwości, że osoba, która ten list pisała, była wspólniczką morderstwa.
Rozmyślając nad odgadnięciem tego powikłanego dramatu, zaczął czytać pół głosem:

„Kochany mój Jerzy“.

„Zdziwisz się zapewne, iż po dwudziestu latach żyję jeszcze i odzywam się do ciebie, mimo zerwania wszelkich, łączących nas z sobą stosunków“.
„Powracam wkrótce do Paryża, i pragnę widzieć się z tobą.
„Sądzę, iż nie zapomniałeś o naszem przymierzu? Gdyby cię pamięć zawiodła w tym razie, wystarczą wspomnienia Placu Zgody, Zwodzonego mostu i mostu de Neuilly, oraz nocy 24. września, by ci przywołać przed oczy całą minioną przeszłość.
„Mam nadzieję, iż nie będę zmuszoną uciekać się do tych wspomnień, ażebyś Klaudję, dawniejszą swoją kochankę przyjął życzliwie, jako swą starą przyjaciółkę.“
— Niema wątpliwości, — rzekł Ireneusz, — że to mowa o zbrodni na moście de Neuilly. Ta więc nieznana Klaudja była kochanką Jerzego, do którego ten list pisze. Za co wszelako i dla jakich powodów odebrali życie temu biednemu doktorowi z Brunoy? Tu leży tajemnica, którą odkryć muszę!... Ten list widocznie tylko bruljonem innego, ale mimo to, mieści w sobie prawdę. Pisze w nim owa Klaudja, że powraca do Paryża. Musiała już więc przyjechać, poznać ją muszę, skoro tylko odnajdę wdowę po Pawle Leroyer.
Tu przerwał, zadumany głęboko.
— Jakim wszelako sposobem kobieta tak przezorna jak się zdaje, mogła popełnić podobną nieostrożność? wyrzekł po chwili. Jakiż dziwny traf losu oddał ten list w me ręce? Sam Bóg chyba dopuścił, abym go odnalazł w hotelu, gdziem po niej zajął mieszkanie. Sprawdza się wiekami utrwalone zdanie, że najzatwardzialsi zbrodniarze sami wiodą się na zgubę!...
Obejrzawszy raz jeszcze ów tak szacowny dokument, Ireneusz wsunął go w kieszeń portfelu, i wraz z nim schował do szuflady biurka!
Należy wyjaśnić nam teraz, zkąd ów list, pisany przez Klaudję, znalazł się w posiadaniu Moolina?
Po wyprzedaży całej pozostałości po mężu, pani Dick-Thorn przed wyjazdem do Paryża zamieszkiwała w jednym z londyńskich hotelów po nad brzegami Tamizy. Ztamtąd to wyjechała do stolicy Francji w celu wynalezienia odpowiedniego dla siebie mieszkania, pozostawiwszy córkę przez ten czas na opiece krewnych swojego męża.
Po powrocie zajęła się wysyłką mebli i rozpoczęciem pierwszych kroków nieprzyjacielskich z Jerzym.
Znając przewrotny i pełen piekielnych pomysłów charakter Klaudji, wiemy, iż niezwykła się ona rzucać w grę niepewną. Przewidywała, że pierwszy chwiejny krok, na tej drodze może być dla niej zgubą! To też z wielką rozwaga, jak wprawny wódz przed potyczką obliczyła wszelkie korzyści swojego położenia nie ukrywając, że i przeciwna strona miała w niektórych szczegółach po nad nią przewagę.
W dniu więc wyjazdu swojego z Anglji napisała list do księcia de la Tour-Vandieu powiadamiając go o rychłym swoim przybyciu do Paryża. W tym liście niemógł znajdować się ani jeden wyraz na wiatr rzucony. Tam każda nieomal litera powinna była mieć złowrogie dla Jerzego znaczenie.
Nakreśliła więc bruljon owego listu, a poprawiwszy go, miała zamiar przepisać, gdy w tem inna myśl przyszła jej naraz do głowy.
— Na co ten list posełać? — rzekła do siebie.
— Taki piśmienny dokument mógłby w jakim wypadku stać się dla mnie kompromitującym, a obok tego posłużyć by mógł za ostrzeżenie Jerzego, ażeby miał się na baczności. Lepiej będzie zaskoczyć go niespodzianie, i skorzystać z jego przerażenia.
Postanowiwszy nie posełać listu, zabierała się do spalenia bruljonu, gdy nagle wbiegła Oliwja do jej gabinetu.
— Mamo! — wołała, — ten pan który od nas dom kupił, chce jak najprędzej widzieć się z tobą a i tragarze przyszli po zabranie rzeczy, przestrzegając, że jeżeli się natychmiast niewybierzemy, spóźnimy się na statek
Zaniepokojona tem pani Dick-Thorn, zamiast spalić papier jak to poprzednio miała zamiar uczynić, zmięła go w ręku niecierpliwie i wsunęła do kieszeni, poczem wyszła do przyległego pokoju, aby się rozmówić z nowym nabywcą, i wydać rzeczy tragarzom, ponieważ za godzinę miała wyjechać z Londynu.
Wśród takich zajęć czas szybko upływał, i nadeszła chwila gdzie wyruszyć w drogę należało.
Klaudja zapomniała o bruljonie listu i wychodząc z pokoju gotowa do odjazdu, wraz z wydobytą z kieszeni chusteczką wyrzuciła to tyle kompromitujące ją pismo.
Zwinięta kulka papieru potoczyła się pod stojącą w kącie umywalnię i ukryła przed badawczym wzrokiem hotelowej służby, przeglądającej pokój po odjeździe podróżnych.
Wsiadłszy na statek pani Dick-Thorn przypomniała sobie o tym liście, ale go naprożno w kieszeni szukała.
W pierwszej chwili przeraziło ją to niesłychanie, lecz wkrótce tłumaczyć sobie zaczęła, że ta kartka, skreślona niezrozumiale i bez podpisu, niemoże w żadnym razie stać się zgubnym dla niej dowodem.
Przypuszczała, że służba hotelowa, gdyby ją nawet znalazła, nieznając francuzkiego języka, nie zrobi z niej żadnego użytku, a gdyby ów świstek dostał się w ręce jakiego cudzoziemca, niemógłby on nic dojść również z owych kabalistycznych wyrazów, zrozumiałych jedynie dla Jerzego de la Tour-Vandieu.
Uspokoiwszy się przeto zupełnie, nie myślała już o pozostawionym świstku papieru, układając w myślach szczegóły mającej się rozpocząć kampanji.
Po odjeździe Klaudji zajął pokój po niej jakiś podróżny z Southampton, który spóźniwszy się na statek, zmuszonym był do dnia następnego pozostać w Londynie.
Tym podróżnym był znany nam Ireneusz Moulin.
Rozlokowawszy się w owym hotelowym numerze, spostrzegł leżącą pod umywalnią gałkę papierową, a potrzebując właśnie kawałka papieru do zapalenia fajki, podniósł go i skręcał w ręku bezwiednie, odczytując skreślone na nim francuzkie wyrazy. Niezrozumiała ta korespondencja, zwróciła jego uwagę, rozwinął przeto kartkę, wyprostował, przeczytał raz i drugi, niepojmując zamieszczonych na niej wyrazów.
Nagle jasne światło zabłysło w jego umyśle.
Nie ulegało wątpliwości, że osoba pisząca tę kartkę była wtajemniczona w szczegóły zbrodni, dokonanej na moście de Neuilly, a może nawet i brała czynny w niej udział.
Wyjaśniwszy te dawno minione wypadki, powróćmy na plac Królewski do mieszkania Ireneusza Moulin.
Po uporządkowaniu papierów pozostało mu jeszcze umieszczenie pieniędzy. Zdjąwszy więc z siebie zawieszoną na szyji pod ubraniem torebkę, wyjął z niej paczkę banknotów, i kilka rulonów złota.
Wsunąwszy takowe do bocznej szuflady biurka, resztę papierowych pieniędzy schował do kieszeni.
— Nierozważnie byłoby, — rzekł do siebie, — przechowywać w domu cały mój kapitalik. W razie ognia lub kradzieży pozostałbym bez grosza. Trzy tysiące franków w złocie, jakie odłożyłem wystarczą mi na pół roku co najmniej. Bilety bankowe wymienię na procentujące papiery i umieszczę je w jakiem bezpiecznem miejscu. Dlaczegóż bym i ja niemiał spróbować spokojnego życia kapitalistów po latach ciężkiej i mozolnej pracy?... Wszak mówią, że to szczyt szczęścia... Zobaczymy!...
Po śniadaniu udał się do wekslarza gdzie za czterdzieści tysięcy franków zakupił pięcioprocentowe pożyczki.
Zostawmy tego zacnego pracownika, ażeby zajrzeć do mieszkania wdowy Leroyer i umierającego jej syna.
Smutne przewidywania doktora Edmunda Loriot, nie sprawdziły się jeszcze. Chory przepędził noc spokojnie i ujrzał wschodzące słońce nad ranem.
Przepisane lekarstwo skutkowało widocznie. Biedny męczennik czuł się rzeźwiejszym i o wiele mniej kaszlał. W tem niepojętem polepszeniu doczekał niedzieli, jakkolwiek doktór nie łudził się nadzieją uratowania młodzieńca.
— Opóźniłem tylko chwilę zgonu... myślał w duchu Loriot, — dolałem kilka kropel oliwy do gasnącej lampy. Jest to krótka zwłoka jak zwykle u suchotników, po której śmierć następuje niechybnie.
Mimo to zapisał nowe lekarstwo, bardziej jeszcze wzmacniające.
Następny dzień przeminął spokojnie, za nadejściem jednak nocy stan chorego znacznie się pogorszył. Biedny młodzieniec czuł już wyraźnie zbliżającą się chwilę zgonu. Nie obawiał się śmierci, lecz przerażała go myśl o strasznej rozpaczy siostry i matki ukochanej, jakie pozostawi po sobie.
Życie nie nęciło go ku sobie. Było ono dla niego nieprzerwanem pasmem cierpień fizycznych i moralnych. Obawiał się wszelako, że śmierć jego będzie ostatecznym ciosem dla matki zbolałej, że siostra jego wówczas pozostanie samą na świecie, bez pomocy i opieki.
Myśl jego w tej strasznej chwili zwracała się bezustannie ku tym dwom sierotom, jakie pozostawiał osamotnionemi w cierpieniu i niedostatku.


IV.

Zaświtał chmurny poniedziałkowy poranek, jak gdyby dzieląc smutek dwóch nieszczęśliwych kobiet.
Z pierwszym dnia brzaskiem syn pani Leroyer przywołał matkę do siebie.
— Czego żądasz? zapytała z przytłumionym łkaniem.
— Wszystko o com prosił, wypełnić przyrzekłaś, odrzekł przyciszonym głosem, — zechciej zadość uczynić jednej jeszcze proźbie... Radbym się wyspowiadać, potrzebuję tej religijnej pociechy, w ostatnich chwilach mojego życia. Sprowadźcie mi zatem księdza.
Pani Leroyer wyszła ażeby spełnić życzenie umierającego, a w kilka chwil później kapłan krzepił młodzieńca na tę ostatnią podróż słowami wiary i ufności w miłosierdzie Boże.
Około południa przybył Edmund Loriot.
Za pierwszym rzutem oka odgadł, iż nic już nie jest w stanie ocalić chorego. Zapisał jednak receptę dla zaspokojenia i pocieszenia zrozpaczonej matki. Bertę zaś ostrzedz postanowił o mogącej lada chwila nastąpić katastrofie.
— Pomnij pani żeś przyrzekła zawiadomić mnie o chwili zgonu brata, — rzekł do niej. — W tyle bolesnych okolicznościach potrzebować panie będziecie życzliwej dłoni przyjaciela.
Dziewczę zrozumiało znaczenie owych wyrazów. Podziękowała młodemu doktorowi niemym uściśnieniem ręki, tłumiąc łzy, jakie się jej gwałtem do oczu cisnęły.
Loriot cierpiał niewysłowienie po nad temi dwiema osieroconemi kobietami. Cóż jednak mógł uczynić? Nauka i wszelkie jego wysiłki daremnemi się okazały wobec wyższych Stwórcy wyroków.
Pani Leroyer starała się ukrywać boleść, szarpiącą jej duszę. Wobec umierającego syna, wszystkie jej dawne rany serca poczęły się krwawić na nowo. Przyrzekła jednak choremu, że stanie mężna do walki z nieszczęsną swą dolą, przysięgła, że przed Bertą ukryje w tajemnicy, gnębiącą ich niezasłużenie hańbę rodową, należało dotrzymać przyrzeczenia.
Z ostatnim brzaskiem dnia chylącego się ku zmierzchowi, siły zaczęły opuszczać umierającego. Mgła niewidzialna wzrok mu przysłaniała, matkę i siostrę stojące przy sobie widział już tylko jak po za gęstą zasłoną.
Zimny pot spływał mu z czoła kroplami, nieubłagana śmierć zbliżała się szybko.
Matka wraz z córką pochylone nad łóżkiem, śledziły każdy ruch, każde spojrzenie nieszczęśliwego.
Nagle wyciągnął do nich wychudzone dłonie, jak gdyby pragnął w owym ostatnim uścisku połączyć te dwie tak drogie dla siebie istoty. Przyciągnął do ust ręce matki szepcąc zaledwie dosłyszanym głosem;
— Żegnam cię matko!... żegnam siostro moja!... Matko pamiętaj o przysiędze!... I głowa jego osunęła się na poduszki, a obie ręce opadły wzdłuż ciała bezwładnie.
Krzyk rozpaczliwy wybiegł z piersi obu kobiet. Nieszczęśliwa matka okrywała pocałunkami martwe zwłoki syna, chcąc teraz pieszczotami powrócić mu życie. Berta upadła na kolana modląc się ze łkaniem.
Cios mimo że przewidziany od dawna zdawał się odejmować zmysły tym dwom osieroconym istotom. Pani Leroyer powtarzała jedne i te same wyrazy:
— Synu!... mój synu... straciłam cię więc na wieki!
W tym stanie przesiedziały parę godzin, z wlepionym wzrokiem w marmurowo bladą twarz zmarłego, aż wreszcie boleść ustąpiła miejsce cichej rozpaczy.
Wdowa przygarnęła córkę do siebie.
— Chodź dziecię moje!... wyszepnęła łzawo. — Niechaj uczuję w twoim uścisku że jeszcze mam żyć dla kogo na świecie. Pozostałyśmy dwie osamotnione... sieroty wśród ludzi!... Trzeba nam się uzbroić w wielką siłę i odwagę na tę bolesną pielgrzymkę!...
Berta rzuciła się w objęcia matki, zaklinając ażeby zechciała się uspokoić. Pani Leroyer przyciskając do piersi to jedyne pozostałe jej dziecię, nie była w stanie pośród łkań głośnych przemówić, wreszcie zapanowawszy nad sobą.
— Córko moja!... — wyrzekła, doktór Loriot prawdziwą był dla nas opatrznością, dając niezliczone dowody swojej życzliwości, wypada zawiadomić go o tem, co nastąpiło. Idź więc z tą bolesną wiadomością.
— Jakto... zostawić matko cię samą? — pytała Berta z obawą.
— Nie będę samą... Mam jeszcze przy sobie kochanego mojego syna... Idź więc i nie troszcz się o mnie. Dla pospiechu wsiądź w dorożkę, a wracając, przywieź z sobą gromnicę.
Dziewczę posłuszne woli matki, wybiegło z mieszkania.
Zaledwie drzwi jednak zamknęły się za nią, wdowa przystąpiła do łoża zmarłego.
— Synu mój ukochany! — zaczęła; — połączyłeś się ze swoim ojcem, nie zdoławszy pośród tylu trudów i zabiegów oczyścić tak niesłusznie zhańbionego jego nazwiska. Na mnie więc teraz przechodzi spuścizna twych dążeń, ja mam dokonać dzieła które śmierć tobie wytrąciła z ręki. Pójdę w twe ślady z wiarą i ufnością w miłosierdzie Boże. Czy jednak dojdę do celu?... Tylekroć razy przy wspólnych usiłowaniach traciliśmy odwagę, widząc zawiedzionemi nasze nadzieje... Cóż sama teraz zdziałać zdołam, bez poparcia i przewodnika w tej tak zaciemnionej sprawie? Ufam jedynie w twą pomoc tam... z wysoka i tę tak niezmienną sprawiedliwość Bożą!...
Ucałowawszy skostniałe już ręce i wynędzniałą twarz jedynaka, wśród rozdzierających łkań wyszła do przyległego pokoju.
— Trzeba korzystać z nieobecności Berty, — mówiła, — i wyszukać potrzebnych mi jutro papierów do sporządzenia aktu zejścia.
Wydobyła z szafy hebanową szkatułkę, a otworzywszy ją kluczykiem zawieszonym na szyji, przeglądała pożółkłe już dokumenty, odkładając te które potrzebnemi jej być miały. Schowawszy je do kieszeni, zamknęła na klucz ową skarbnicę tej tak bolesnej tajemnicy rodzinnej.
Pozostawała jeszcze nieszczęśliwej wdowie do spełnienia najcięższa część zadania.
Pragnęła sama ubrać swego syna na tę ostatnią podróż, pragnęła, ażeby jej macierzyńska ręka dopełniła ową pośmiertną obsługę.
Pomimo łez i łkań, ustroiła zmarłego w szaty godowe, wpatrując się w tę tak anielsko spokojną twarz jego, jaką już po raz ostatni oglądać jej było wolno, poczem padła na kolana przygnębiona boleścią.
Berta tymczasem wybiegła na ulicę, bezprzytomna prawie, nieodpowiadając na liczne zapytania sąsiadek, których | nawet niesłyszała. Jedna myśl tylko zajmowała umysł dziewczęcia to jest jak najrychlejszego powrotu do matki, o którą tak była niespokojną.
Szczęściem, przed bramą domu znalazła dorożkę, w którą wskoczywszy, kazała jechać na ulicę Cuvier, numer dziewiąty do mieszkania doktora Edmunda Loriot.
Pomimo szybkiej jazdy, wydawała się ona biednej dziewczynie tak wolną, że co chwila nagliła woźnicę o pośpiech.
Nie zastanowiwszy się nad krokiem, jaki czyniła obecnie, nie pojmując całej drażliwości swojego położenia, pamiętała tylko, że doktór jej powiedział:
— Zechciej mnie pani zawiadomić... a matka dodała:
— Powiedz mu że wszystko skończone!...
Posłuszna tym dwom tak drogim dla siebie życzeniom, spieszyła je wypełnić, a razem powracać co rychlej do zrozpaczonej swej matki.
Zatrzymali się nakoniec przed mieszkaniem doktora.
Znając już tylokrotnie odbytą tam drogę, wbiegła szybko po schodach, dzwoniąc do drzwi gwałtownie. Rozgniewana służąca wybiegła chcąc ją strofować za hałaśliwe zachowanie się, gdy tuż po za nią okazał się Edmund Loriot.
— Doktorze!... doktorze!... mój brat nie żyje!... wołała z rozpaczą.

V.

Edmund nie pytając o więcej, przeprowadził zapłakane dziewczę do swego gabinetu.
Nie próbował jej uspokajać, wiedząc dobrze, iż w tak ciężkim strapieniu łzy tylko ulgę przynieść są w stanie.
— Starałem się, — rzekł do niej, — oddawna panią przygotować do tego bolesnego ciosu. Podzielam cierpienie pani i dobrze je rozumiem, wszak z drugiej strony muszę zwrócić jej uwagę, że zbytnie poddawanie się boleści przekonywa o słabości charakteru, a razem ujemnie może wpłynąć na jej zdrowie, a więc zaklinam, uspokój się pani.
— Ach! czyż to możebne?
— Powinno być możebnem, ze względu na matkę. Ona niewątpliwie cięższym dotkniętą jest ciosem, bo wraz z synem składa do grobu wszelką nadzieję, całe szczęście swoje. Przytem zdrowie jej jest tak wątłe, że obecne bolesne przejście może źle bardzo na nią oddziałać. O niej więc przedewszystkiem myśleć pani powinnaś. Należy więc ukrywać swą rozpacz aby pozornym spokojem podtrzymać jej siły. Sądzę, iż pani zrozumiałaś mnie, panno Berto?
— Tak; i przyrzekam walczyć z boleścią, o ile siły dozwolą, jakkolwiek po usłyszanych od pana szczegółach, przyłącza się nowa boleść bo obawa o zdrowie ukochanej matki!...
— Nie trwóż się pani, będę czuwał po nad nią z synowską pieczołowitością. Wszystko to czem bogata nauka i doświadczenie, przyzwę na pomoc, by matkę dla pani zachować w jak najdłuższe lata.
— Niech panu Bóg to wynagrodzi, doktorze.
— Nie należało pani dziś pozostawiać w osamotnieniu pani Monestier, — mówił Edmund dalej.
— Życzyłeś pan sobie bym go natychmiast powiadomiła o śmierci brata, matka moja również tego pragnęła.
— Pojedziemy więc razem teraz do niej.
— Najchętniej... ale spieszmy się...
— Pragnąłbym jednak przed tem zadać pani kilka zapytań...
— Zapytań, dotyczących mojego brata?
— Nie pani!... zapytań co do twojej przyszłości...
Berta zadrżała. Ów tak rozkoszny dla wielu młodych dziewcząt zwrot do przyszłości, jej tylko smutne nasuwał myśli. Niepokój o życie brata, obecna nadmierna boleść przygłuszały chwilowo wszelkie inne uczucia, jakie zapytanie doktora zbudziło teraz w jej sercu. Cóż z resztą powiedzieć mogła o swojej przyszłości?... Nic, oprócz tego, że pracować będzie musiała na wyżywienie matki i siebie, tak, jak poprzednio jej brat na nich obie pracował.
— Posłuchaj mnie pani... — rzekł, ujmując jej rękę Edmund, — i odpowiedz szczerze, bez wybiegów i fałszywego wstydu, tak, jakbyś powierzała tajemnicę swej duszy najszczerszemu przyjacielowi. Wszak pani wierzysz w moją życzliwość?..
— Wierzę! — odpowiedziała bez wahania. — Będę względem pana tak szczerą, jak bym nią była w obec mojego brata.
Pomimo takiego zapewnienia, młody doktór nie zdobył się zaraz na zapytanie. Lękał się zrazić do siebie Bertę, a mimo to poznać pragnął obecne położenie tych kobiet. Jego zakłopotanie dawało poznać, że szuka właściwych wyrazów, aż wreszcie:
— Panno Berto! — zagadnął, — wszak praca brata pani była jedynem waszem utrzymaniem?
Dziewczę zarumieniło się. To zapytanie uczynione pomimowolnie, trafiło w bolesną a niezabliźnioną jeszcze ranę jej serca.
— Tak doktorze, — odpowiedziała.
— Mój brat oddawał nam swój cały zarobek, niezatrzymując ani grosza dla siebie. Pensję swą przynosił matce najregularniej co dwa tygodnie, które przy moim zarobku szyciem i innemi robotami, wystarczała na skromne nasze utrzymanie. Żyliśmy oszczędnie, to prawda, ale nie zabrakło nam nigdy na chleb powszedni.
— A jakże było od czasu zasłabnięcia brata pani?
— Miałyśmy nieco zaoszczędzonych pieniędzy.
— Lecz przy tak długo trwającej chorobie, cały już zapas zapewne wyczerpanym został?
Pytanie to w nowy kłopot wprawiło dziewczynę. Była przekonana, że jedynie prawdziwa życzliwość skłania Edmunda do tego bolesnego badania, a mimo to bolało ją każde wymówione przezeń słowo.
Doktór spostrzegł walkę, jaką dziewczę staczało z sobą, wszakże nie zważając na to:
— Przebacz mi pani, — zaczął, — tę tak natrętną niedyskrecję z mej strony, i usprawiedliwić ją zechciej. Gdybyś pani wiedziała o ile mnie wasz los obchodzi... Gdybyś pojęła, jak was kocham serdecznie, to przebaczyłabyś pani może iż chcę cię wybadać!... Potrzebuję poznać wasze rzeczywiste położenie... Radbym wyjawić ci pani wszystko, co serce czuje i ile cierpi wraz z tobą, ale w tej smutnej dobie niezdołałbym odnaleźć stosownych ku temu wyrazów. Uczucia i myśli zamierają mi na ustach...
Berto, odpowiedz mi szczerze, ze względu na twoją matkę którą niedostatek zabić może... Powiedz, jakie wydatki choroba twojego brata pociągnęła za sobą... Czy wyczerpała wszystkie wasze fundusze?
— Tak; — wyszepnęła nieśmiało dziewczyna. — Jesteśmy obecnie bardzo biedne w domu, zaledwie kilka franków się znajdzie, tak iż nie będzie za co pochować zmarłego.
Tu ukryła twarz w dłoniach, zalewając się łzami.
— Nie płacz pani, błagam cię!... rzekł Edmund, — łzy twoje sprawiają mi wielką przykrość... Jeżeli ośmieliłem się zajrzeć w wasze domowe tajemnice, to z tej jedynie przyczyny żem pragnął posłyszeć od ciebie potwierdzenie moich domysłów. Przeczuwając ciężkie położenie wasze, radbym temu zapobiedz. Nie uważaj mnie pani odtąd za doktora, który leczył twojego brata, ale za człowieka, jaki pragnie być waszym przyjacielem. Chcę odtąd być twoim bratem, a matce twej, pani, zastąpić zmarłego jej syna.
Tu nagle przerwał, czując, że mógł był zdradzić z łatwością tajemnicę swojego serca, a chwila nie była stosowną ku temu.
— Przyjmujesz więc pani moją pomoc? — zapytał wzruszony.
— Przyjmuję... w imieniu mej matki!... — wyszepnęła Berta.
— Dzięki ci... dzięki! — odparł uszczęśliwiony.
— A teraz spieszmy do pani Monestier by ją uwolnić od tyle bolesnego osamotnienia. Ja zajmę się potrzebnemi formalnościami. Na matki zdrowie zgubnie by to oddziałać mogło, zwłaszcza przy tak nadwerężonych jej siłach. Każde wzruszenie skraca jej życie... Obawiam się tych chwil, jakie do pogrzebu przebyć będzie musiała.
— Doktorze! — wołało strwożone dziewczę, — ratuj ją ratuj!...
— Uczynię co tylko będzie w mej mocy... ale do tego potrzebuję współdziałania ze strony pani.
— Cóż więc mam czynić?
— Usuwać od niej nie cierpienia moralne, bo to jest niemożebnem, lecz troskę o byt materjałny. Trzeba nam ukryć przed panią Monestier że wszelkie fundusze są już wyczerpane. Radź pani w jaki to sposób uczynić?
— Najłatwiej... Od lat dwóch, ja sama zajmuję się prowadzeniem naszego małego gospodarstwa, i ja utrzymuję rachunki.
— Matka pani nigdy ich nie przegląda.
— Nigdy.
— Można więc będzie w błąd ją wprowadzić, — rzekł Edmund.
— W błąd wprowadzić?... Co pan mówisz? — powtórzyła Berta z oburzeniem.
— Nie tłumacz pani sobie w ujemny sposób słów mówił usprawiedliwiając się Loriot. Jeśli mówiłem o podstępie w tym razie, to dla tego iż tak niewinnego kłamstwa w celu uratowania komuś życia, za grzech nie uważam. A pragnąc przekonać matkę pani, że fundusz wasz jeszcze nie jest wyczerpanym, proszę o przyjęcie przez panią tego tysiąca franków tymczasowo, na najbardziej naglące potrzeby.
— Tysiąc franków!... — zawołało zdumione dziewczę — nigdy jeszcze tak wielkiej sumy niemiałam w mym ręku. Niemogę tak wielkiej kwoty przyjąć panie Edmundzie... Wezmę się do pracy. Podczas choroby brata musiałam porzucić wszystkie zajęcia... Dziś mam więcej wolnego czasu... Bóg mi dopomoże, i zdołam, mam nadzieję, swoim zarobkiem wyżywić matkę i siebie.
— Jakto... pani odrzucasz mą pomoc? — zawołał z obawą Loriot. Chcesz więc tem doprowadzić mnie do rozpaczy? Cóż uczyniłem takiego?... Za co mnie tak karzesz okrutnie?
— Poznałam dobrze panie Edmundzie twoje szlachetne serce i twoją dla nas życzliwość, — odparła Berta łagodnie. Niechcę cię przeto zasmucić odmową. Skorzystam więc z udzielonej mi dobrotliwie pożyczki, ale wezmę tylko niezbędnie potrzebną mi kwotę na oddanie ostatniej posługi mojemu bratu., Nie nalegaj pan o więcej... Pozostaw mi choć to wewnętrzne zadowolenie, że sama pracuję na utrzymanie mej matki.

VI.

— Zdaje się więc pani, że praca kobieca tak dobrze bywa wynagradzaną? — zapytał młody doktór. Za trud całego dnia i większą część nocy, mogłabyś pani po opłaceniu mieszkania, dać zaledwie swej matce suchy kawałek chleba. Według mego zdania panno Berto, należy poświęcić miłość własną tam, gdzie chodzi o życie matki. Jeżeli pani nie chcesz ukryć przed panią Monestier pomocy jaką przyjmiesz odemnie, to za dni kilka ja sam jej o tem powiem, nadmieniając, że jedynie usilne z mej strony nalegania skłoniły panią do ustępstwa.
Przyjm pani zatem te tysiąc franków, zwrócisz mi je w niedługiej przyszłości...
Przekonywające słowa doktora trafiły do przekonania Berty. Słuchając jego harmonijnego głosu i patrząc na tę twarz szlachetną odmówić jego proźbie nie była w stanie. Zresztą przyznawała mu słuszność co do uwag o małych korzyściach z jej przyszłego zarobku. Czuła, że mimo całego wysiłku pracy niezdołałaby dać chorej matce takich wygód i pożywienia jakich wymagało jej zdrowie. Ta myśl najbardziej ją przerażała. Utracić jeszcze matkę, obecnie, byłoby dla niej szczytem niedoli.
Przyjmuję zatem doktorze twoją szlachetną pomoc; rzekła nieśmiało po chwili. To co uczynisz dziś dla nas, niech ci Bóg w przyszłości wynagrodzi!
Edmund uszczęśliwiony takim obrotem rzeczy, wyjął z pospiechem z szuflady rulon złota, a podając go dziewczęciu:
— Niech pani służy, — rzekł, — ta drobna sumka na osłodzenie trosk biednej matce...
— Dziękuję!... — szepnęła z zakłopotaniem.
— A teraz wybierajmy się w drogę!
W kwadrans później wchodzili oboje do mieszkania wdowy.
Pani Leroyer klęczała przy łożu na którym spoczywał w śnie wiecznym jej syn ukochany. Twarz biednej kobiety lubo trupio blada, zdawała się być spokojną, widniał na niej tylko wyraz nadmiernego cierpienia.
Wstawszy na powitanie przybyłych, zbliżyła się do Edmunda, a podając mu zlodowaciałą prawie swą rękę:
— Doktorze! wszystko skończone!... wyjęknęła z cicha.
Loriot przeraził się stanem zdrowia tej nieszczęśliwej. Śmierć moralna widocznie wyprzedziła już w niej śmierć fizyczną, lubo i ta ostatnia położyła już na tej biednej kobiecie swe piętno. Powiadamiając Bertę o chorobie matki, doktór nie zwiększał niebezpieczeństwa, ale przeciwnie, mniej powiedział niż było.
— Przybyłem, — zaczął po chwili. — ażeby panią wyręczyć... Pani jesteś mocno osłabioną... Parę godzin spoczynku pokrzepią twe siły. Zechciej zdać ten smutny obowiązek na mnie i na pannę Bertę, będziemy oboje czuwać przy zmarłym.
— Dzięki ci doktorze! — odparła z tym samym spokojem, dajesz nam dowody serdecznej życzliwości... Jestem ci za to niewymownie obowiązaną, lecz nadto się trwożysz o moje siły... Miejsce moje jest tu... przy tym śmiertelnym łożu... Nie oddalę się ztąd, dopóki mój syn nie opuści na zawsze tego mieszkania, w którem żył z nami tak długo.
— Nieśmiem sprzeciwiać się pani, rzekł Edmund, lecz w zamian za to, pozwolisz mi zająć się jutro od rana niezbędnemi przygotowaniami.
— Jakiemi przygotowaniami?
— Sporządzeniem aktu zejścia, zamówieniem nabożeństwa i karawanu, oraz całym pogrzebem.
— Również i za to zmuszoną jestem podziękować panu, zajmę się tem sama.
— Ależ zbyt słabe siły pani niedozwolą tego uczynić?...
— Bezsilność moja jest tylko pozorną...
— Jako przyjaciel, śmiem prosić o możliwe oszczędzanie zdrowia, jako doktór, zabraniam wysiłków bez jakich obejść się można. Chciej pani zwrócić uwagę iż życie twoje jest jedynym skarbem twej córki!...
— Bóg jest panem naszego przeznaczenia, — odparła ze stanowczością pani Leroyer, niechaj mną rządzi według świętej woli!... Spełnić swój obowiązek muszę do ostatka! Nie myśl pan jednak iż pomoc twoją odrzucam, — dodała po chwili; — owszem, przyjmuję ją z żywą wdzięcznością. Pozostań dziś z nami... Wyręczysz mnie w zajęciu któremu może bym niepodołała... Jesteśmy nazbyt ubogie, aby do małej garstki naszych znajomych rozesłać drukowane zaproszenia, a jednak pragnęłabym, aby koledzy i zwierzchnicy niegdyś mojego syna, którzy go tak kochali, mogli go odprowadzić na wiekuisty spoczynek! Zechciej pan zatem napisać kilka listów... będę ci za nie głęboko obowiązaną... Berta podyktuje panu nazwiska i adresy.
Doktór Loriot patrzył na mówiącą z podziwem i obawą. Ów spokój pozorny czyli raczej ta obojętność mocno go niepokoiły. Odgadywał straszną burzę wewnętrzną pod tą przybraną maską spokoju, i niemógł sobie wytłumaczyć, zkąd ta zbolała i złamana cierpieniem kobieta, czerpała siłę do opanowania swojej niemocy fizycznej i moralnej.
— Uczynię wszystko co pani rozkażesz, — odrzekł. — Proszę jednak w zamian o zażycie lekarstwa, jakie natychmiast zapiszę, a które pani znaczną przyniesie ulgę.
— Dobrze; — odpowiedziała z tym samym spokojem.
— Papier i pióro znajdziesz pan w drugim pokoju, — dodała Berta, i wyszła wraz z doktorem.
Zaledwie jednak przestąpili próg sąsiedniego gabinetu, dziewczę zatrzymało Edmunda.
— Na co to lekarstwo? — pytała z obawą. Miałożby mojej matce grozić jakie niebezpieczeństwo?
— Bynajmniej.
— Dla czego więc pan je zapisujesz?
— Aby uprzedzić mogącą wybuchnąć chorobę. Łatwiej zabezpieczyć się od cierpień, aniżeli je zwalczać.
Nie czekając na inne objaśnienia Berta pobiegła z receptą do apteki i w dziesięć minut później była już z powrotem.
Loriot wszedł do pokoju, w którym spoczywało ciało zmarłego i gdzie zastał panią Leroyer odmawiającą modlitwy przy świetle gromnicy, kupionej przez córkę.
Młody lekarz patrzył na nieszczęśliwą matkę z podziwem. Zdumiewała go podobna siła woli wobec takiego ogromu cierpień moralnych.
Odebrawszy z rąk przybyłego dziewczęcia flakonik z miksturą, sam podał pani Leroyer przeznaczoną dozę, którą wypiwszy bezmyślnie, poczęła w dalszym ciągu odmawiać modlitwy.
— Idźmy teraz pisać listy... szepnęła Berta podchodząc do doktora.
— Za chwilkę!... — odrzekł; — czekam na skutek mojego lekarstwa.
Niebawem ujrzeli panią Leroyer ze snem walczącą. Daremnie przecierała ociężałe powieki, daremnie otrzeźwić się usiłowała, głowa jej zaczęła się chylić to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie opadła bezwiednie na tylną poręcz krzesła.
— Boże!... co się stało mej matce? — wołała przerażona Berta.
— Pst!... nie budź jej pani, — rzekł Edmund. — Jest to następstwem zużytego lekarstwa, jakie sprowadza sen pokrzepiający. Samo zniknięcie przykrych wrażeń przy czuwaniu nad zmarłym, będzie już dla niej ulgą zbawienną. Zbudzi się z większemi siłami do walki. Podsuń pani cicho poduszkę pod jej ramiona.
Berta wypełniła zlecenie. Ułożywszy, jak było można najlepiej biedną matkę, przeszli oboje do przyległego pokoju dla pisania pogrzebowych zaproszeń. Rozumie się że w tych listach pisano o zmarłym jako o Ablu Monestier, ponieważ pod tem imieniem i nazwiskiem znanym był kolegom i zwierzchnikom swoim.
O godzinie trzeciej po północy, ukończyli swoje zajęcia.
— Zechciej pani teraz spocząć cośkolwiek, — rzekł Edmund do Berty. Ja będę czuwał przy mamie.
— Nie jestem znużoną, możemy więc razem czekać na jej przebudzenie.
Powrócili do sąsiedniego pokoju.
Pani Leroyer smaczno zasypiała. Przekonawszy się Berta iż matce nie grozi żadne niebezpieczeństwo, uklękła przy łożu brata zatopiona w modlitwie. Patrząc na nią Edmund, marzył o rozkosznej przyszłości.
Nadedniem sen pani Leroyer zaczął się stawać niespokojnym, dziewczę zerwawszy się, spoglądało z obawą na matkę, to na doktora.
— Obudzi się niezadługo, — rzekł Loriot.
O szóstej otworzyła oczy, spoglądając zdumiona że już dzień był biały.
— Spałam więc tak długo? zapytała. Jak mogliście na to pozwolić
— Cieszymy się, iż choć tym sposobem pokrzepiłaś pani swe siły.

VII.

— Rzeczywiście, czuję się być silniejszą, odpowiedziała. Która też godzina?
— Po szóstej.
— Listy przygotowane?
— Tak, mamo... odparła Berta. Pan Edmund je pisał, ja adresowałam.
— Trzeba je oddać posłańcowi, niech zaraz rozniesie.
— Oddam mu przechodząc, — rzekł Loriot.
— Opuszczasz nas więc doktorze?
— Muszę... chorzy na mnie oczekują.
— Masz słuszność... Nieszczęścia czynią nas samolubami. Zatrzymałam pana, zapominając, że masz obowiązki do spełnienia. I mnie zarówno wyjść trzeba. Podaj mi Berto okrycie i kapelusz...
— Jakto... wychodzisz mamo?
— Trzeba pójść do biura pogrzebowego załatwić różne formalności.
— Pozwól pani raz jeszcze powtórzyć mą proźbę, — ozwał się Edmund, — pozwól ażebym ja ciebie zastąpił w tym razie.
— Nie, mój doktorze. Dzięki ci składam serdeczne, lecz tak jak wczoraj, stanowczo odmawiam. Jest to ostatnia przysługa, jaką oddaję mojemu synowi i dlatego niepozwolę się zastąpić nikomu.
Wszelkie naleganie okazałoby się tu daremnem. Zabrał więc Edmund tylko listy, obiecując w ciągu dnia przybyć tu jeszcze.
Pani Leroyer była wkrótce gotową do wyjścia. Schowała w kieszeń wydobyte ze szkatułki dnia poprzedniego familijne dokumenty, a zbliżając się do Berty:
— Chciałabym wiedzieć drogie dziecię, — zapytała, — ile nam jeszcze z tego ostatniego funduszu pozostało, ażeby do tego zastosować wydatki pogrzebowe. Radabym uczcić tego biedaka przyzwoitym pochowaniem zwłok jego, ale czy na to wystarczy? Powiedz mi ile jeszcze mamy w naszej biednej kasie?
— Około pięciuset franków... — odpowiedziało dziewczę z ukrytem wahaniem.
— Aż tyle? — zawołała wdowa, patrząc na Bertę z niedowierzaniem; — chyba się mylisz?
— Nie, mamo.
— Nieprzypuszczałam ażebyśmy tak były jeszcze bogate.
— Jakto dobrze mamo, nieprawdaż? że pozostało nam jeszcze tyle na obecne wydatki? — To mówiąc pokazała matce część sumki pożyczonej u Edmunda Loriot.
Zdziwiona pani Leroyer powtarzała uspokojona:
— Jak to dobrze!... jak to dobrze!...
Nagle wszelako zamilkła, jak gdyby coś przypomniawszy sobie.
— Nie trzeba jednak zapominać, — dodała, — że mamy jeszcze do spłacenia długi...
— Jakie długi?
— Niewypłaciłyśmy doktorowi honorarjum...
Berta mocno się zarumieniła?
— Doktór nic od nas nieprzyjmie, — wymknęła.
— Czy ci co o tem mówił?
— Tak, mamo.
— Ach! zawołała pani Leroyer z rozrzewnieniem. Opatrzność prawdziwie zesłała nam tego człowieka. Dzięki jego opiece i bezinteresowności, nasz biedny Abel będzie mógł mieć odpowiedni pogrzeb i skromny nagrobek przy którym pomodlić się będziemy mogły.
A wzniósłszy oczy i ręce ku niebu zawołała:
— Boże wszechmogący!... Boże miłosierdzia!... choć zsełasz na człowieka nieraz straszne utrapienia, koisz je innemi dobrodziejstwy!...
Po tej krótkiej, lecz rzewnej modlitwie zwróciła się do łoża, na którym spoczywało jej ukochane dziecko! Skostniałe członki zmarłego, zarysowały się wyraźnie pod białą osłoną.
Na ten widok opuściła ją odzyskana chwilowo moc ducha. Z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na zwłoki syna całując je rozpaczliwie.
Berta podbiegła do niej.
— Matko? spójrz na mnie — wołała; — i zlituj się nademną. Zabijasz mnie swoją boleścią...
Pani Leroyer przycisnęła do serca swą córkę, a otarłszy łzy i uspokoiwszy się nieco zabrała leżące na stole pieniądze i wyszła na miasto.
Świeże powietrze orzeźwiło ją cośkolwiek, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa. Wsiadła więc do stojącego w pobliżu fjakra, rozkazując się wieźć na plac świętego Sulpicjusza do właściwego cyrkułu.
Tam po parogodzinnem oczekiwaniu załatwiła nareszcie potrzebne formalności, i udała się na cmentarz Montparnasse dla zakupienia gruntu pod mogiłę. Za powrotem do domu uproszona przez Bertę, zjadła dla posilenia się parę łyżek polewki.
Po obiedzie przyszedł doktór Loriot, wnosząc wraz nieco pociechy dla obu zbolałych kobiet.
Pogrzeb miał odbyć się w piątek, o godzinie dziewiątej rano.
Ireneusz Moulin jak wiemy, oczekiwał dnia tego z gorączkową niecierpliwością. Urządził się już zupełnie w swem nowem mieszkaniu, a mając czas wolny wieczorem, zaszedł do kawiarni na placu Bastylji, by wypić filiżankę czarnej kawy i przeczytać gazety.
Przy kawie podano mu dzienniki. Wziął pierwszy z wierzchu. Była to Gazeta Codzienna.
Przebiegał wzrokiem obojętnie szpalty tego pisma, gdy nagle okrzyk przerażenia wybiegł z ust jego.
Przestraszeni goście tym niespodziewanym wybuchem trwogi zaczęli mu się bacznie przyglądać.
— To niepodobna... to musi być pomyłka!... — szeptał do siebie śmiertelnie pobladły. I po raz drugi odczytywał półgłosem:

„Ludwik Abel Leroyer w wieku lat 25“.

— Też same imiona i nazwisko, powtarzał, te same lata... To dziwne!... Zaczynam się obawiać o jaką fatalność... Miałżeby los jeszcze prześladować i dzieci biednego męczennika? Czyliżbym po to wracał do Francji by odprowadzić na cmentarz zwłoki syna, któremu dla ojca przywożę rehabilitację? Ach! byłoby to ciosem nad miarę...
I odłożywszy na bok gazetę, zadumał się głęboko.
— Omyłka byłaby tu niemożliwą... mówił dalej. Muszę zbadać to wszystko dziś jeszcze.
Zaczął powtórnie przepatrywać gazetę. Wyczytał w niej, że nieboszczyk zamieszkiwał w szóstym cyrkule, ale nie było wzmianki o ulicy ani numeru domu w którym życie zakończył.
— Trzeba cierpliwie czekać do jutra, rzekł smutno. Jutro rano dowiem się o wszystkiem dziś, biura już pozamykane. Nikt niemógłby mnie objaśnić.
Przygnębiony, opuścił kawiarnię. Kilkogodzinna przechadzka na bulwarach, sprowadziła równowagę w jego umyśle. Wrócił do domu uspokojony, lecz przez noc całą spać niemógł.
Nazajutrz równo z dnia brzaskiem, Moulin był już na nogach. O siódmej wyszedł z domu, a dla pospiechu wsiadł do fjakra, który go zawiózł na plac świętego Sulpicjusza.
W biurze niebyło jeszcze nikogo. Woźni śmieli się z takiego porannego przybysza, upewniając że przed dziewiątą nie ujrzy żadnego z urzędników.
— Będę oczekiwał cierpliwie... powtarzał.
Chcąc skrócić czas sobie, wyszedł, a przechadzając się po placu świętego Sulpicjusza, spoglądał co chwila na zegarek, dziwiąc się, że szybkie zwykle wskazówki tak leniwie dziś się obracały.

VIII.

Dziewiątą godzinę wreszcie wydzwonił zegar wieżowy.
Moulin nie czekając ostatniego uderzenia wbiegł do biura z pospiechem.
Kilka osób oczekiwało już tam na przyjście urzędników. Woźni okurzali stoły i krzesła.
Po upływie kwadransa zjawił się pierwszy dygnitarz w kapeluszu na głowie. Idąc, odczytywał trzymaną w ręku gazetę.
Nie zwracając uwagi na czekających interesantów, zdjął wolno z głowy kapelusz, złożył i wygładził ręką gazetę, wsunął ją pod marmurowy przycisk, poczem zdjąwszy z siebie palto, zawiesił je na gwoździu. Na wytarte swoje ubranie zaczął zaciągać kamletowe czarne rękawy, nie troszcząc się o niecierpliwość obecnych. Zapinał je zwolna przy ręku i wiązał powyżej łokcia z obojętnością anglika, bo w jego biurokratycznych pojęciach nic ważniejszego na tę chwilę nie było do spełnienia.
Ireneusz szalenie się niecierpliwił, oburzało go podobne lekceważenie interesantów przez człowieka któremu bądź co bądź płaciła administracja za wypełnianie skrupulatne obowiązków, i nieczekając na ukończenie tualety urzędnika, zbliżył się do niego, chcąc wyjawić powód przybycia.
— Proszę zaczekać!... rzekł przerywając mu oschle urzędnik.
— Ależ ja niemam czasu... rzecz nader ważna i pilna, odparł Moulin drżącym z gniewu głosem.
— Mówiłem, zaczekać proszę... powtórzył biurokrata.
Ireneusz czując że wybuchnąć może lada chwilę i popsuć tem całą sprawą, odszedł, czekając cierpliwie.
Urzędnik cyrkułowy usiadł tymczasem przy biurku na krześle, rozłożył swoje piśmienne przybory, rozłożył księgi regestrowe, a spoglądając przez ramię:
— Co pan sobie życzysz? zapytał nareszcie.
Moulin radby był odpowiedzieć:
„Trochę więcej grzeczności dla interesantów i wyrozumienia“. Zastanowiwszy się jednak, że taka nauka na niewiele by się przydała nieokrzesanemu gburowi.
— Pragnę dowiedzieć się, — odrzekł, — o mieszkaniu pewnej osoby, której akt zejścia w tych dniach był tu spisywanym.
— To do mnie nie należy... — mruknął urzędnik, — udaj się pan do biura adresowego.
— Zdaje mi się, — począł surowo Moulin, — że przy dobrej woli mógłbyś mi pan udzielić pożądaną odpowiedź w tym względzie, nie narażając na chodzenie do biura adresowego, bo i toż biuro ztąd czerpie objaśnienia. Zechciej pan zatem nie przedłużać mojego oczekiwania, z uwagi że i ja również jak pan niemam czasu do stracenia.
Widoczna logika twierdzenia i podniesiony głos Ireneusza zbawiennie oddziałały na owego dygnitarza. Spojrzał na stojącego przed sobą interesanta, na obliczu którego nie malowała się bynajmniej łagodność w tej chwili.
— Proszę o nazwisko zmarłej osoby, — odrzekł.
— Ludwik Abel Leroyer.
— Kiedy zameldowano o zejściu?
— Niewiem tego. Wyczytałem tę wiadomość wczoraj wieczorem w Gazecie Codziennej, zkąd wnoszę, że musiano zameldować onegdaj lub wczoraj z rana.
Nie pytając o więcej, urzędnik zaczął przepatrywać rozłożoną przed sobą księgę regestrową.
— Jest... wyrzekł po chwili. Ludwik Abel Leroyer syn zmarłego Pawła Leroyer i Anieli z Simonet’ów.
— To! to! — zawołał Moulin.
— Zmarły zamieszkiwał przy ulicy Notre-Dame des Champs, numer 19, ciągnął dalej urzędnik.
— Może bym mógł jeszcze dowiedzieć się od pana o której godzinie odbędzie się pogrzeb? pytał Moulin.
— Powiedzą to panu w biurze pogrzebowym.
Przekonawszy się o nieszczęściu biednej rodziny, wyszedł zgnębiony Ireneusz, postanowiwszy bezzwłocznie udać się do biura pogrzebowego. W drodze wszelako rozmyślił się, że lepiej będzie pojechać do mieszkania wdowy i tam dowiedzieć się o szczegółach.
Wsiadłszy w dorożkę, kazał się wieść według wskazanego adresu.
Jadąc, przemyśliwał w jaki sposób ma się przedstawić pani Leroyer, która niewidząc go przez lat tyle, może i o nim zapomniała.
— Biedne sieroty! — powtarzał, — w jak wielce smutnych przyjdzie mi spotkać się z niemi okolicznościach!... przypomnieć im tę tak straszną przeszłość... Czyż będę miał odwagę mówić o ojcu niewinnie straconym w obec ciała syna którego mają złożyć do grobu? Nie!... byłoby to nazbyt okrutnem... Niewspomnę nic o przeszłości, do jutra to pozostawię... przekonam się tylko, czyli te dwie kobiety mieszkają pod wskaznym adresem!
Podczas gdy tak rozmyślał, dorożka przebyła krótką przestrzeń z placu świętego Sulpicjusza na ulicę Notre-Dame des Champs, i zatrzymała się nagle przed jakimś domem wspaniałym.
Moulin wyjrzał zdziwiony.
— Ależ to nie tu mój przyjacielu, — rzekł do woźnicy.
— Wiem panie, ale przed tamtą bramą stoi furgon pogrzebowy, na który ładują kir, katafalk i inne przyrządy kościelne. Bliżej podjechać niepodobna.
— Spóźniłem się więc!... wyszepnął Moulin. Wywieźli go już na cmentarz.
Mimo to wysiadł z doróżki i wszedł w głąb domu.
Odźwierna rozprawiała w bramie, otoczona kumoszkami. Ireneusz dosłyszał jej słowa.
— Ma się rozumieć iż żal takich ludzi, bo to ludzie serca. Mimo że nie bogaci, ale uczciwi i grzeczni.
— Gdzie tu mieszka pani Leroyer? — zapytał Moulin.
— Pani Leroyer? — powtórzyła zdziwiona, — nie... tu taka nie mieszka.
— Jakto? — zawołał, — wszakże to matka tego młodego człowieka, którego zwłoki wywieziono ztąd przed chwilą?
— Mylisz się pan... matka zmarłego nazywa się pani Monestier.
Przypomniał sobie Moulin w tej chwili o objaśnieniu posłańca, który go powiadomił, że pani Leroyer widocznie zmieniła nazwisko.
— Tak, w rzeczy samej, — odrzekł zmieszany, wieść o śmierci tego młodzieńca tak mnie przeraziła, że pomyliłem nazwisko, pragnę, abyś mi pani wskazała mieszkanie pani Monestier a nie Leroyer.
— A! to co innego. Jeżeli pan jednak pragnąłeś być na pogrzebie, toś się pan spóźnił. Przed kwadransem wyruszono na cmentarz.
— Niewiadomo pani na który?
— Na Montparnasse.
— Ale czy tu na pewno zamieszkiwała pani Monestier wraz z synem.
— Tak, z synem i córką. Straszno patrzeć na rozpacz obu tych kobiet! Nie dziwne... był to syn i brat wzorowy... Pracował na nie, nie bacząc na swe wątłe zdrowie... Co te dwie sieroty poczną teraz bez niego? Choroba ciągnęła się przez dwa miesiące, wydatki były duże, nie mówiąc o pogrzebie jaki kosztował z jakie paręset franków. Co poczną teraz te dwie osamotnione kobiety?
Moulin wysłuchawszy z wzruszeniem opowiadanie pożegnał odźwiernę i wyszedł z pospiechem.
— Gdzie panie pojedziemy teraz? — pytał oczekujący przed bramą dorożkarz.
— Na cmentarz Montparnasse, pędź, co koń wyskoczy, a skoro przyjedziemy na czas, dostaniesz hojny napiwek.
Woźnica zaciął konia, i w dziesięć minut później stanęli przed bramą cmentarza.
Ireneusz podszedł do grabarza, stojącego przy wejściu.
— Powiedz mi pan, — zapytał, czy orszak pogrzebowy odprowadzający zwłoki zmarłego Leroyer, wszedł już na cmentarz?
— Nie jeszcze. Oczekujemy właśnie na niego.
Moulin stanął przy bramie obok grabarza.
— Ztąd zobaczę je obie jak najlepiej, — rzekł do siebie. I zaczął się przechadzać po kamiennym chodniku.
W tej przechadzce zauważył stojących opodal trzech mężczyzn, którzy tak jak on widocznie na kogoś oczekiwali.

IX.

O naznaczonej godzinie wyruszył z domu orszak pogrzebowy, składający się przeważnie z kolegów i zwierzchników zmarłego młodzieńca. Kilka lokatorek z tegoż domu i parę rodzin z sąsiedztwa przyłączyło się do skromnego tego konduktu.
Doktór Loriot daremnie starał się nakłonić panią Leroyer i jej córkę, by nie odprowadzały ciała na cmentarz. Nie chciały ani słyszeć o tem.
Nieszczęśliwa matka okazywała się być spokojną dopóki, widziała przed sobą zwłoki ukochanego syna. Stała, jak posąg kamienny bez jęku i skargi, mimo że silna gorączka zawładnęła całym jej organizmem. Spojrzenie jej tylko świeciło jakimś niezwykłym blaskiem.
Gdy jednak miano zamykać trumnę, przebudziła się z tego odrętwienia i z okrzykiem rozpaczy rzuciła się na martwe ciało jedynaka, żegnając go po raz ostatni w życiu. Berta patrząc na boleść matki załamywała ręce.
—Widząc to wszystko Loriot, chciał usunąć obie kobiety od tak bolesnego widoku, ale i teraz nadaremnie. Wyjednał tylko od nich przyrzeczenie, że nie będą szły pieszo za pogrzebem, ale pojadą w wynajętej przezeń karecie.
Wyprzedźmy ich w tej smutnej pielgrzymce ku miejscu doczesnego spoczynku.
O godzinie ósmej z rana trzej mężczyźni przybyli przed bramę cmentarną, lecz każdy z innej strony.
Ostatni z nich ukazał się dobrze nam znany Theifer, inspektor oddziału policyjnego bezpieczeństwa ów posłuszny służalec księcia Jerzego de la Tour-Vandieu.
— Co każesz nam czynić inspektorze? — zapytał jeden z agentów, salutując po wojskowemu.
— Zadanie nader łatwe i proste. Staniecie oba po prawej stronie bramy, gdy ja się zatrzymam po lewej. Lepiej wszelako dla niezwracania uwagi abyście się przechadzali, nie tracąc mnie z oczu.
— Rozumiemy... — odpowiedzieli.
— W oznaczonym czasie, wyjdzie z bramy cmentarnej pewien jegomość i zamieni zemną słów kilka. Być może iż osobistość którą nam wypadnie przytrzymać będzie szła tuż przed nim. Otóż gdyby tak było, zbliżę się do niej. Skoro tylko spostrzeżecie mnie odchodzącym od kraty, podążcie za mną, czuwając, ażeby ptak niewymknął się nam z ręki.
— Dobrze panie.
— Jeszcze uwaga. Unikać wszelkiego zajścia jak najstaranniej. Im spokojniej się to odbędzie, tem lepiej. Rozumiecie mnie.
— Rozumiemy.
Stosownie do danych sobie poleceń, agenci rozstawili się w pewnej odległości, śledząc najmniejszy ruch swojego zwierzchnika.
W pięć minut później, przed bramę cmentarną zajechała kareta, Wysiadł z niej książę de la Tour-Vandieu. Pomimo mieszczańskiego przebrania, poznać w nim łatwo było możnego arystokratę.
Theifer podszedł ku niemu z ukłonem głębokiego poszanowania.
— Nie straciłem, — rzekł, — ani minuty; czekam na rozkazy waszej książęcej mości...
— Oceniam pańską usłużność, — odparł Jerzy. — A gdzież są twoi pomocnicy panie Theifer.
— Stoją przy sztachetach na cmentarzu.
— Dobrze.
— Czy książę obmyślił już sposób w jaki mi wskaże tę tyle niebezpieczną osobistość?
— Nie jeszcze; ponieważ wszystko to zależy od jego znalezienia się na cmentarzu. Oczekuj pan zatem przy kracie.
— Dobrze; lecz w jaki sposób raczy mnie książę powiadomić, czy mam go przytrzymać natychmiast lub też udać się za nim do domu i tam dopiero dokonać aresztowania?
— W razie gdyby wypadło go zaraz ująć, zbliżę się do pana w kapeluszu na głowie, jeśli przeciwnie, wyjdę z cmentarza z odkrytą głową.
— Pomysł doskonały!...
— Liczę w zupełności na pana, panie Theifer. Niepożałujesz pan tej przysługi...
— Ach! czyliż rozkosz usłużenia waszej książęcej mości nie jest już dostateczną za wszystko nagrodą? — odrzekł z pochlebstwem Theifer.
Pan de la Tour-Vandieu uśmiechnął się ironicznie i po zamienieniu słów kilku pożegnał inspektora, udając się w głąb cmentarza, do swego wspaniałego rodzinnego grobowca.

Wiemy, że tylko zarośla oddzielały ów przepyszny monument od skromnej mogiły Pawła Leroyer i od owej płyty z czarnego marmuru, na której jak gdyby przez ironją wyryto ów tak doniosły w swem znaczeniu wyraz:
„Sprawiedliwość“.
Książę rozchyliwszy posplatane gałęzie krzewów, zaczął się przypatrywać mogile, jaka budziła w nim uśpione chwilowo wyrzuty sumienia.

Głęboka cichość panowała w owym przybytku śmierci. Ptastwo jedynie świegotało śląc pienia niby modły za zmarłych do stóp Najwyższego.
Pan de la Tour-Vandieu pogrążony w zadumie wsparł się o rosnący na grobie jego przodków wyniosły cyprys.
Jakie myśli przebiegały umysł tego potwornego zbrodniarza, trudno byłoby określić. Tysiące zamiarów mięszało się w jego głowie.
Myślał chwilami o nieszczęśliwym Pawle Leroyer, straconym niewinnie pod gilotyną, tej ofierze ludzkiej pomyłki, jaka krwią swoją zmyła jego zbrodnię.
Zatwardziały morderca nie żałował jednak swojego czynu, gotów był popełnić go powtórnie, gdyby nagrodą zań był mu spadek miljonowy i tytuł książęcy.
Jedno go tylko przerażało, a to wspomnienie, że po latach dwudziestu wypłynął z ciemności jakiś mściciel nieoczekiwany. Walczyć z nim postanowił, walczyć do ostatniego tchnienia, zmiażdżyć go i zgubić.
Miejsce wyrzutów sumienia jakich nie uczuwał ten zbrodniarz, zajęła obecnie trwoga i niewysłowiona obawa kary doczesnej, bojaźń tak straszna, iż zatrzymywała u niego regularne uderzenia serca, i trupią bladością powlekała mu policzki.
Wśród takich rozmyślań czas szybko upływał. Niezamącona cisza panowała pośród cmentarza. Nikt się nie zbliżał do tajemniczej mogiły.
Jerzy zaniepokojony o powodzenie ułożonego przez siebie planu, zaczął się niecierpliwić.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki dosięgały w pół do dziewiątej.
— Wszak grabarz mówił wyraźnie, — wyszepnął do siebie, — „że w piątek pomiędzy ósmą a dziewiątą rano“. Nie dziwi mnie, że się kobieta z przyjściem spóźniła, ale dla czego ten człowiek który tak gorączkowo pragnął z nią się spotkać, nie zjawia się wcale? Jeśli nie przyjdzie, — dodał, z dzikim wyrazem w spojrzeniu, — jeśli odnalazł tę kobietę i powiadomił ją o swym odkryciu...
Tu przerwał; nieopisany przestrach malował się na jego twarzy. Myśl że ów wróg ukryty rozpoczął może już walkę, że w tej chwili właśnie może śmiertelny cios mu wymierza, zmieszała mu zmysły.
Stał wsparty o drzewo, marmurowo blady i drżał na całym ciele, a pooranemi na czole bruzdami spływały mu krople zimnego potu.
W takich katuszach doczekał dziewiątej godziny.
Na mogile Pawła Leroyer niebyło nikogo.
Męki Jerzego zwiększały się z każdą chwilą, mimo to postanowił oczekiwać jeszcze pół godziny.
— Wszystko stracone!... wyszepnął, — po upływie tego czasu. Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie musieli spotkać się z sobą i działają na moją zgubę!... Co począć teraz?... co uczynić?... I zatopiony w dumaniu, szedł w stronę bramy cmentarza.
Było to właśnie w owej chwili, gdy Ireneusz spotkał trzech mężczyzn, przechadzających się przed sztachetami, w oczekiwaniu na pogrzeb Leroyer’a.
Niebawem ukazał się w oddaleniu karawan i garstka towarzyszących mu osób.
Moulin ze ściśnionem sercem podszedł ku orszakowi, upatrując między idącymi biednej matki zbolałej. Niedostrzegł wszakże jej wcale.
— Miałżebym się omylić? — zapytywał siebie.
— Może to inny jaki obcy pogrzeb?
Niepewność ta jego bardzo krótko trwała.
Karawan zatrzymał się przed cmentarną bramą, a z karety wysiadły dwie kobiety w żałobie i towarzyszący im młody mężczyzna.

X.

Długie krepowe welony osłaniały im twarze, tak, że rysów rozeznać niepodobna było. Ireneusz przeczuł je raczej niż poznał.
Była to rzeczywiście pani Leroyer wraz z córką. Przeszły tuż koło niego.
Matka postępowała zwolna, ze spuszczoną głową, jak gdyby nieświadoma tego, co się w około niej dzieje. Berta płakała głośno zanosząc się łkaniem.
Moulin, wzruszony do głębi, przyłączył się do orszaku postępującego zwolna, główną aleją, do miejsca zakupionego na mogiłę.
Pani Leroyer nie mogąc zakupić gruntu na wieczyste czasy, opłaciła tylko na lat pięć, będąc pewną że przed ich upływem połączy się z ukochanymi i nie będzie ubolewała nad ich ubogiemi mogiłami.
W chwili, gdy skręcano w boczną aleję, z przeciwnej strony wyszedł jakiś mężczyzna i przystanął, przypatrując się konduktowi. Był to książę de la Tour-Vandieu.
Nagle drgnął, jakby pod tknięciem iskry elektrycznej. W gronie zebranych, dostrzegł tego samego człowieka, którego tak długo oczekiwał przy tajemniczym grobie.
— To on!... on!... szepnął uradowany. Za czyim on jednak idzie pogrzebem?.. Muszę się dowiedzieć. I przyłączył się do orszaku?
Wkrótce przybyli na miejsce.
Czterech grabarzów wspartych na szpadlach oczekiwało przy otwartym grobie. Ksiądz rozpoczął modlitwy za zmarłych.
Loriot podprowadził panią Leroyer wraz z Bertą nad brzeg otwartej mogiły. Po ukończeniu psalmów, obecni kropili trumnę święconą wodą, a następnie zaczęto ją zwolna spuszczać w głąb grobu.
Matka wraz z córką klęczały obok siebie. Boleść tamowała im oddech w piersiach.
W chwili, gdy pierwsze grudki rzucanej ziemi złowrogim echem odbijać się zaczęły o wieko trumny, nieszczęśliwa wdowa niebyła w stanie zapanować ponad ogromem swego cierpienia.
— Synu!... mój synu!... — jęczała rozpaczliwie, — wyciągając ręce ku tej nienasyconej nigdy ziemi, jaka za chwilę miała pochłonąć i ukryć szczątki jej ukochanego jedynaka.
Wszyscy obecni mieli łzy w oczach, a Berta walcząca dotąd mężnie z boleścią, zachwiała się i upadła w omdleniu u stóp matki.
Wyniesiono ją natychmiast z cmentarza, a Edmund Loriot zbliżył się do pani Leroyer.
— Pani! zaklinam, — rzekł, — zapanuj nad sobą!... Wszystko już skończone!... Odejdźmy ztąd, bo siły opuszczą panią lada chwila. Trzeba nam ratować pannę Bertę którą ztąd wyniesiono w omdleniu.
Nieszczęśliwa kobieta spojrzała błędnym wzrokiem na mówiącego, a zebrawszy przytomność, powstała z po nad mogiły.
— Troskasz się o mnie doktorze, — wyrzekła, — upewniam że więcej mam sił niż sądzisz. Łzy moje już więcej płynąć nie będą. Tyle ich wylałam w ciągu mego życia, że źródło ich wyschło na wieki. Idź pan do Berty i czuwaj po nad nią.
— Jakto... pani nie pójdziesz ze mną? zapytał zdumiony.
— Niemogę!
— Dla czego? — powiedz mi pani na Boga?
— Nie pytaj pan... powiedzieć niemogę... Com przyrzekła mojemu synowi, dopełnić to muszę!
— Ależ ja niemogę pani tu samej pozostawić... rzekł Loriot.
Pani Leroyer nie zważając na uwagi doktora uklękła przy świeżo zasypanej mogile. Jednocześnie jakiś mężczyzna zbliżył się do Edmunda.
— Bądź pan spokojny o panią Monestier, — rzekł z cicha. Będę czuwał po nad nią, nie oddalę się ani na chwilę.
Mężczyzną tym był Ireneusz Moulin, którego książę Jerzy stojący w pewnym oddaleniu śledził bezprzestannie.
Młody doktór spojrzał na mówiącego.
— Przyjmuję pańską pomoc, — odrzekł, — wyczytawszy zacne zamiary z jego szlachetnego oblicza. — Czuwaj pan nad tą nieszczęśliwą, ja muszę pójść ratować jej córkę.
Odchodząc, spojrzał raz jeszcze na panią Leroyer. Klęczała przy mogile, zatopiona w modlitwie z wyrazem bolesnej rezygnacji.
Uspokojony jej stanem, pożegnał Ireneusza uściśnieniem ręki, spiesząc do Berty.
Orszak pogrzebowy, złożywszy na mogile wieńce i kwiaty, rozszedł się zwolna.
Grabarze kończyli swoją żałobną robotę. Na środku mogiły wkopali czarny drewniany krzyż, zakupiony w przed dzień przez matkę zmarłego i przy grobie pozostały teraz tylko trzy osoby. Pani Leroyer modląca się ciągle, Ireneusz Moulin stojący po za nią i wreszcie książę Jerzy, ukryty po za drzewami sąsiedniego grobu.
— Kogo tu pochowano? — zapytywał siebie bezprzestannie.
Z miejsca na którym stał, niemógł dojrzeć czy na świeżo postawionym krzyżu wyryty był jaki napis. Powoli więc, z ostrożnością, właściwą jadowitym gadom, przesunął się między grobami i stanął na wprost krzyża, a wtedy ujrzał białemi literami wypisany ten jeden tylko wyraz:

„ABEL“.

Matka niezapomniała wypełnić proźby umierającego syna.
— Abel! — powtarzał książę, — to mnie nic nie powiadamia, nic nie objaśnia.
Widząc, że poprzednie stanowisko dogodniejszem dlań było, wrócił między krzewy, dając pilne baczenie na swoich wrogów.
Zaledwie ukryć się tam zdołał, pani Leroyer z ponad mogiły podniosła się zwolna, a kładąc na niej wieniec jaki z sobą przyniosła:
— Widzisz dziecko drogie, — wyrzekła łzawo, — widzisz, że matka spełnia każde z poleconych jej przez ciebie życzeń.
— Kto jest ta kobieta? — poszeptywał pan de la Tour-Vandieu.
Zbolała matka rzuciwszy ostatnie pożegnalne spojrzenie na mogiłę, wolnym, chwiejnym krokiem zwróciła się w jedną z bocznych alei... Ireneusz szedł za nią w pobliżu.
Jerzy prześlizgując się jak wąż wśród drzew i nagrobków, nie tracił ich z oczu na chwilę.
Po kilku minutach pani Leroyer zatrzymała się dla odpoczynku, a zarazem i zorjentowania czy właściwą drogę wybrała, poczem zwróciła się w poprzeczną aleję. Za nią uczynili to samo pan de la Tour-Vandieu i Moulin.
Na cmentarzu pusto było zupełnie, szczególnie w tej części, do której zdążała wdowa. Gdzie niegdzie tylko dostrzedz było można grabarza porządkującego mogiły, lub ogrodnika, sadzącego kwiaty.
Przyszedłszy do najdawniejszej części cmentarza a tem samem najbardziej zacienionej drzewami, pani Leroyer zatrzymała się wprost czarnej marmurowej płyty, noszącej znany nam napis:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

Tam padła na kolana, a całując ów zimny kamień, zanosiła się od płaczu.
Pomimo zapewnienia danego Loriotowi że źródło łez wyschło w niej na wieki, wobec tej drugiej tak drogiej dla siebie mogiły, znalazł się jeszcze ich zapas obfity.
Ireneusz przewidywał że pani Leroyer uda się na grób swojego męża, dla księcia wszakże Jerzego była to przykra niespodzianka. Zbyt późno zrozumiał niebezpieczeństwo któremu niemógł zapobiedz.
To ona!... — szeptał do siebie, drżąc z przerażenia; — Ona!... wdowa po niewinnie skazanym... Ten człowiek idzie tuż za nią... Może już powiedział jej wszystko... Może już wie o istnieniu tego zgubnego dla mnie dokumentu.
Arystokratyczne palce księcia rwały na sobie ubranie, raniły piersi, a on nie czuł bólu w obec przejmującej go trwogi!
Wsunąwszy się między krzewy, okalające grób jego rodzinny, oczekiwał co nastąpi dalej. Z owej kryjówki mógł widzieć wszystko i słyszeć, nie będąc widzianym.
Pani Leroyer przyklęknąwszy na grobie, modliła się długo. Łzy spływały strumieniem po jej wynędzniałej twarzy. Widocznie jednak modlitwa krzepiła jej ducha, bo zwolna na jej obliczu zawidniał spokój i rezygnacja.
Po ukończeniu pacierzy, podniosła się zwolna a złożywszy przyniesiony wieniec na grobie, mówiła pół głosem.
— Przynoszę ci te kwiaty od mojego syna, który w ostatnich chwilach swojego życia jeszcze myślał o tobie... Połączyliście się już oba... Świat ten doczesny nie był właściwą ojczyzną dla tego anioła!.. Bóg mi go zabrał, aby powrócić go tobie... Przez lat dwadzieścia staraliśmy się usilnie wykryć zbrodniarzów, za których ty tak srodze odpokutowałeś... Bóg nie wysłuchał proźb naszych. Co teraz pocznę ja sama? Brak mi sił i środków ku dalszym poszukiwaniom.
Łkanie przerwało mowę nieszczęśliwej.

XI.

— Pawle mój!... — zawołała po chwili, ja jedna tylko znam tajemnicę twojego męczeństwa. Berta nie wie o niczem i nigdy się nie dowie!... Nie mogę się spodziewać, aby Bóg uczynił cud dla mnie i zesłał światło dla wykrycia prawdziwych winowajców. Nie zdołam więc nigdy za mego krótkiego już życia z niezasłużonej hańby oczyścić twego nazwiska. I to mnie gnębi... zabija!...
Książę Jerzy słuchał słów wdowy z nieopisaną trwogą.
— Nic jeszcze nie wie!... — poszeptywał: — lecz mściciel stoi tuż za nią... Pomoc o którą tak błaga, zesłały jej nieba.
Machinalnie zaczął szukać po kieszeniach rewolweru, którego nie miał przy sobie.
Owładnięty szałem, gotów był nowe popełnić morderstwa, by się uwolnić od strasznego widma oczekującej go kary.
Ireneusz tymczasem zbliżył się ku wdowie. Słyszał on wyraźnie każde jej słowo, a na ostatni wykrzyk zbolałego serca odrzekł łagodnie:
— Ufaj pani Bogu i nie trać nadziei w jego sprawiedliwość. Ja jestem przy tobie i pragnę ci w tej sprawie dopomódz.
Posłyszawszy to pan de la Tour-Vandieu omal nie runął na ziemię. Twarz jego straszny przedstawiała widok. Trupia bladość powlekała policzki, a oczy z dzikim wyrazem patrzyły przed siebie.
Podsunął się bliżej, aby nie stracić jednego słowa z rozpoczętej rozmowy.
Na głos Ireneusza pani Leroyer szybko się podniosła, a patrząc bystro na mówiącego:
— Kto pan jesteś? — zapytała, jaki powód nakłania pana do podsłuchiwania modłów nieszczęśliwej kobiety?
— Kto jestem? — odrzekł, zbliżając się do niej. Przypatrz mi się pani lepiej, i sięgnij myślą w przeszłość: Poznajesz mnie pani?
— Nie! nieznam pana, — odpowiedziała, bacznie się w niego wpatrując...
— Masz pani słuszność... żądam od ciebie zbyt wiele. Lata zmieniają człowieka, a upłynęło ich osiemnaście od chwili ostatniego naszego widzenia. Sądzę wszelako iż nazwisko moje przynajmniej nie będzie obcem dla pani. Jestem Ireneusz Moulin.
— Ireneusz Moulin? — powtórzyła, wzruszając ramionami.
— Nic ono pani nieprzypomina?
— Nic... wcale.
— Ta właśnie wiadomość była mi potrzebną!... wymruknął za krzakami książę Jerzy.
— Ha! zapomniałaś więc pani zapewne o tym małym sierocie, odparł smutno mechanik, — o owym chłopcu którego mąż pani, pan Paweł Leroyer przyjął do swoich warsztatów, znajdujących się natenczas przy kanale św. Marcina? Niepamiętasz więc wcale owego malca, któremu wraz z kęsem pożywienia, podawaliście razem i pokarm duchowy, kształcąc jego umysł i serce? Niepamiętasz pani później owego młodzieńca, który na swoich rękach piastował twe dzieci, który je kochał, dotąd kocha i radby dla nich poświęcić swe życie?
Słowa te zbudziły w zbolałej kobiecie uśpione od dawna wspomnienie.
— Ireneusz?... — zawołała; — więc to ty jesteś?... ty... przyjacielu mój? Mój przybrany synu? Wybacz, żem ciebie z razu niepoznała... ale od twego wyjazdu tyle wycierpiałam... Wypłakałam tyle... Nie dziwne więc, że i pamięć moja osłabła.
— Wiem pani... wiem wszystko! — przerwał Moulin, wzruszony tym wybuchem macierzyńskiej dla siebie miłości.
— Znałeś mojego syna, — ciągnęła dalej, — kochałeś go tak, jak kochałeś jego ojca. Otóż to moje najdroższe dziecin spoczęło już w mogile nie osiągnąwszy jedynego celu do którego dążył w swem życiu, nieoczyściwszy z niezasłużonej hańby ojca, w którego niewinność ty niegdyś wierzyłeś.
— I wierzę!... — zawołał stanowczo Ireneusz, — alei niestety przybywam zapóźno, aby pocieszyć syna mojego dobroczyńcy. Dowody jakich on szukał nadaremnie, te dowody, ja mam dziś w swem ręku.
— Co mówisz? — wykrzyknęła pani Leroyer, — co mówisz na Boga?
— Mówię, że dowody, uniewinniające męża pani, są w mojem posiadaniu. Wybacz jeżeli moją obecnością i tem, co opowiedzieć ci pragnę, odnowię w twem sercu zbolałem straszne wspomnienia przeszłości. Wszak sądzę że lepiej pomówić o tem co nam jest droższem nad życie w obec tej mogiły, na grobowcu której będziemy mogli wypisać niezadługo:

„Tu leży ofiara pomyłki“.

Od tygodnia poszukuję cię pani po całym Paryżu, aby zawiadomić cię o tym dokumencie. Nie w naszej mocy jest wrócić życie tym, którzy pomarli, lecz w każdym razie możemy oczyścić ich pamięć.
— Próżne marzenia, mój chłopcze!... odrzekła pani Leroyer.
— Jakto? dlaczego pani powątpiewasz?... zapytał żywo Moulin.
— Dla tego że tych dowodów jakie byłyby nam potrzebne, nigdy nie odnajdziemy. Przez lat tyle pracowałam wraz z synem nad wykryciem prawdziwych zbrodniarzów nadaremnie. Ich ślad zaginął bezpowrotnie. Jak niegdyś policja, tak my dziś nic odkryć nie zdołamy. A więc powtarzam próżne marzenia!...
— Niech i tak będzie! — odparł Ireneusz. — Pozwolisz jegnak mi pani na tem tak zwanym przez ciebie „marzeniu“, opierać moje nadzieje.
— Niemam prawa zabraniać ci tego poczciwe ty dziecko; ale pomyśl jak bolesnym będzie znów dla nas ten zawód? Wierzysz więc że moglibyśmy wykryć prawdziwych winowajców?... masz nadzieję?...
— Więcej niż nadzieję... mam pewność!
— Moglibyśmy zatem oddać ich w ręce sprawiedliwości... zaprowadzić pod gilotynę?
— Nie pani, tego uczynić nie możemy. Sprawiedliwość ludzka dosięgnąć już ich nie zdoła. Przedawnienie sprawy osłania ich przed odpowiedzialnością sądową, ale nie uwalnia od ludzkiej pogardy i hańby. Tę karę właśnie na nich wymierzymy. Posłuży nam ona do oczyszczenia pamięci męża pani. Będziesz pani mogła natenczas ze wzniesionym czołem nosić nazwisko, z którym dziś ukrywać się musisz.
— Masz więc dowody te w ręku? Jesteś na tropie zbrodniarzów?
— Tak sądzę.
— Dowody niewinności Pawła w tej sprawie?
— Mam pani.
— Jakie?... powiedz mi na Boga!...
— Przed dwoma tygodniami w Londynie, dziwnym zrządzeniem losu, dostał mi się w ręce bruljon listu pisanego przez kobietę, w którym mówi ona o popełnionej zbrodni na moście de Neuilly, przypominając i inne szczegóły obok tego. Niewątpliwie ten list przeznaczonym był dla jednego ze wspólników zbrodni, lub wykonawcy morderstwa. Ale to jeszcze nie wszystka. Nową wskazówkę pozyskałem przed kilkoma dniami. Wspomnienie „Brunoy“ odbija się żywo w pamięci pewnej umysłowo chorej kobiety. Począłem i tu prowadzić badanie. Światło przedziera się ku nam z pośród ciemności.
Pani Leroyer, blada i drżąca słuchała opowiadania młodego mechanika. Pragnęła uwierzyć jego słowom: a lękała się nowego zawodu.
— Gdzież masz bruljon owego listu o którym mówisz, zapytała, — ten drogocenny dokument w jakim tak ważna dla nas wskazówka się mieści?
— Zostawiłem go w mieszkaniu, lecz dziś wieczorem złożę go w ręce pani. Będziemy poszukiwać razem jak niegdyś pani z swym synem poszukiwałaś. Wewnętrzne to przekonanie że cel osiągniętym być musi i cześć zwróconą zostanie zmarłemu, doda nam wytrwałości i siły. Mając już teraz przewodnią nić w ręku, możemy walczyć z tą mocną wiarą że sprawa nasza jest pewną.
— Ach! — wyszepnęła wdowa, — Bóg zseła mi pociechę w tobie mój synu, i osłodę mych cierpień. Dotknięta śmiertelnie podwójnym ciosem, upadam pod nadmiarem boleści! — Przed laty haniebna śmierć Pawła, zdruzgotała me życie!... Dziś, zgon jedynego syna rozdziera mi serce!... Wszystko już dla mnie skończyło się na ziemi... Jedyna nadzieja jaka mnie jeszcze utrzymuje, to rehabilitacja tej niewinnie zgładzonej ofiary!
Silne rozrzewnienie i tyle przebytych od dni kilku cierpień, wyczerpały siły biednej kobiety. Chwyciwszy się za serce, zachwiała się i gdyby niepodtrzymał jej był Ireneusz, mogłaby była roztrzaskać sobie głowę o wznoszący się opodal nagrobek.
— Wesprzyj się pani na mojem ramieniu, — mówił do niej Moulin z synowską tkliwością, odwiozę cię do mieszkania gdzie pod opieką panny Berty, odzyskasz siły i uspokojenie, sam zaś wrócę do siebie po ów dokument ażeby złożyć go pani.
I podtrzymując znękaną, szedł z nią ku cmentarnej bramie.
Książę Jerzy ukryty w zaroślach, nie stracił jednego słowa z wyż przytoczonej rozmowy. Z nieopisanem przerażeniem wybiegł ze swojej kryjówki, przeskakiwał leżące na ziemi przygotowane do nagrobków kamienie, podążając z pospiechem w stronę bramy do której przybiegł nareszcie.
Zobaczywszy go Theifer tak rozgorączkowanym, domyślał się iż zajść musiało coś niezwykłego na cmentarzu i nie czekając aż go książę zawoła, podszedł ku niemu.
— Co się stało? — zapytał.
— Nie mój kochany. Biegłem tylko aby cię powiadomić że on już idzie... Za chwilę wyjdzie z cmentarza.
— Sam?
— Nie! w towarzystwie kobiety w żałobie.
— Mamże go zatrzymać natychmiast?
— Ma się rozumieć!... Nie można przecie pozwolić aby ten nędznik dostał się do swego mieszkania.
— Czy wiadomo księciu gdzie on mieszka?
Jerzy przecząco potrząsnął głową.
— W takim razie lepiej byłoby może pozwolić mu wrócić do domu, i tam dopiero go przyaresztować?
— Nie! — odrzekł książę. W duchu zaś pomyślał:
— Mógłby jadąc z tą kobietą, podać jej swój adres, a dla mnie byłoby to zgubą. Zwracając się zaś do Theifera:
— Choć niewiem gdzie mieszka ten człowiek, — dodał głośno, — znam wszakże jego nazwisko. Jest to Ireneusz Moulin, mechanik przybyły z Londynu. Wiadomość ta była nam bardzo potrzebną, teraz rozpocząć możemy działanie. Donieś mi pan natychmiast skoro tylko jego adres odnajdziesz.
— Niech wasza książęca mość będzie spokojnym, nieomieszkam stawić się wkrótce ze szczególnem sprawozdaniem.
Jednocześnie Jreneusz prowadzący panią Lerorey ukazał się na zakręcie alei. Spostrzegłszy go Jerzy wskazał Theiferowi, mówiąc półgłosem:
— Oto właśnie człowiek którego pan zatrzymasz.
— Ten, z czarną brodą?
— Tak, czyń pan swoją powinność bezzwłocznie.

XII.

Powiedziawszy to pan de la Tour-Vaudieu, zwrócił się ku wyjściu i za chwilę siedział już w oczekującej przed bramą dorożce.
Nie odjeżdżaj dopóki na ciebie nie zawołam, — rzekł do woźnicy zamykając drzwiczki.
Przebiegły ów zbrodniarz chciał się przekonać naocznie o dokonanem przyaresztowaniu. W tym celu uniósł nieco storu i patrzył na Theifera, który właśnie dawał znaki porozumiewające się swoim agentom.
Ireneusz tymczasem szedł spokojnie, prowadząc panią Leroyer i oglądał się za jakimkolwiekbądź wehikułem ażeby ją odwieźć do domu.
Po drugiej stronie drogi stało kilka dorożek.
Zaledwie jednak Moulin postąpił parę kroków, chcąc przejść w poprzek ulicę, Theifer zastąpił mu drogę.
Moulin przystanął zdumiony.
Theifer zbliżył się bardziej ku niemu a kładąc rękę na jego ramieniu, rzekł:
— W imieniu prawa aresztuję pana.
Pani Leroyer wydała okrzyk przerażenia, drganie nerwowe owładnęło całą jej istotą.
Ireneusz cofnął się zdziwiony. Spostrzegłszy jednak stojących przy Theiferze dwóch ludzi, zapanował wprędce nad sobą.
— Aresztujesz mnie pan? to dziwne, — odrzekł, odzyskując krew zimną. Jakkolwiek lubię żarty niekiedy, ten jednak niepodoba mi się wcale.
— Na nieszczęście tak nie jest, — odparł Theifer.
— Zapewne podobieństwo moje do jakiejś wskazanej panu osoby w błąd go wprowadza, — ciągnął dalej Moulin.
— Bynajmniej; pana właśnie poszukujemy.
— Mnie? — zapytał z widoczną trwogą mechanik.
— Tak; wszakże pan jesteś Ireneuszem Moulin, mechanikiem przybyłym z Londynu? Niech więc to panu posłuży za dowód, że nie zachodzi tu żadna pomyłka. Pana polecono nam zatrzymać.
Łatwo wyobrazić sobie można osłupienie Moulin’a. Zaledwie od dni kilku przybył do Paryża już uwięzionym zostaje i za co? z jakiej przyczyny? Oburzony tem, podniósł głos, gniewnie wołając:
— Co to ma znaczyć? O co mnie obwiniają? chcę wiedzieć natychmiast.
— Proszę się uspokoić!... — zawołał gwałtownie Theifer, — wszelkie skandale i krzyki na nic się nie zdadzą. Wszakże pan widzisz, że siła i prawo są po mojej stronie.
Trzeba się poddać losowi niema rady! Pani Leroyer widząc pomięszanie biednego mechanika, pocieszać go zaczęła.
— Mój drogi chłopcze, — rzekła z tkliwością, — wypełnij proszę żądanie tych panów. Upewniam cię że to pomyłka, jaka wkrótce wyjaśnioną zostanie. Nie stawiaj oporu, zaklinam!... Idź dobrowolnie z tymi panami którzy zatrzymując cię, spełniają tylko nakazaną im powinność i wracaj do mnie jaknajprędzej. Z niecierpliwością oczekiwać cię będę.
— Tak; — odrzekł uspokojony nieco Ireneusz, jestem przekonany, że to pomyłka. Sumienie mam czyste, nie obawiam się niczego. Wracaj pani do domu i oczekuj na mnie. Stawię się, skoro mnie tylko uwolnią, co mam nadzieję, nastąpi niebawem.
— A teraz pozwól mi pani ucałować twą rękę.
— Z całego serca, — odpowiedziała, tuląc ku piersiom głowę zacnego tego człowieka, który przed chwilą okazał jej tyle życzliwości i skrzepił zwątpiałą iskierkę nadziei.
Ocierając łzy z oczu, wsiadła do dorożki, ręką jeszcze żegnając pozostałego Moulina.
— Teraz panowie, — rzekł on, — jestem gotów pójść z wami. Być może, iż zapytanie moje będzie niedyskrecją w tym razie, wszak radbym wiedzieć, gdzie macie zamiar mnie zaprowadzić?
— Do najbliższego odwachu, a potem do prefektury policyjnej.
— Idźmy więc... — rzekł uwięziony. — Możecie być panowie spokojni, nie myśląc o ucieczce bynajmniej. Jestem tak pewny swej sprawy, iż niepogorszałbym jej niestosownym zachowaniem się.
Odprowadzono Moulin’a na odwach, znajdujący się przy rogatce du Maine. Theifer miał kilka powodów dla których niechciał stawiać obwinionego wprost do prefektury.
Przed wszystkiem należało mu wpisać nazwisko więźnia na rozkazie przyaresztowania, następnie potrzebował dowiedzieć się, gdzie mieszka Ireneusz, ażeby tę wiadomość sprzedać za grube pieniądze księciu de la Tour-Vandieu, a nakoniec musiał obmyśleć powód przyaresztowania i powód ten wymotywować starannie.
Pragnął zarobić przyobiecaną kwotę pieniędzy, lecz w każdym razie, o ile to było możebnem w zgodzie z swym własnem sumieniem i z jak najmniejszem narażeniem swojej osoby.
Książę Jerzy siedząc pod ten czas w karecie, uważał pilnie na wszystko co się działo.
Gdy się przekonał że Moulin uprowadzonym został przez Theifera, zapuścił odchyloną firankę u karety, wołając na stangreta:
— Jedź... na ulicę świętego Dominika.
W pół godziny później wchodził z dumnie wzniesioną głową do wspaniałego pałacowego przedsionku, sunąc między dwoma szeregami wygalonowanych lokai, oczekujących w kornej postawie na rozkazy możnego pana.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez cały czas tej przymusowej przechadzki do rogatki Maine, Ireneusz milczał, nieprzemówiwszy ani słowa.
Szedł ze spuszczoną głową, zatopiony w ponurem rozmyślaniu. Daremnie badał własne sumienie, nie znajdował w niem nic karygodnego. Nie pojmował zatem jaki mógł być powód tego nagłego przyaresztowania i za czyją winę przychodzi mu pokutować?
Przypomniał sobie wprawdzie, iż przed kilkoma dniami znajdował się w restauracji pod „Srebrnym krukiem“, w czasie najścia policji i że to wszystko może z tąd pochodzi?
— Ha! nie okradłem, ani zabiłem nikogo; — odpowiadał sobie w duchu, a jeśli mi trzeba będzie tłumaczyć zajście pod „Krukiem“, to powołam się na ojca Loupiat’a, który, mam nadzieję nie odmówi swojego poświadczenia, że jedynie chęć zobaczenia się z nim po tylu latach, powiodła mnie do jego knajpy. Karać mnie przecie za to nie będą żem stanął w obawie napastowanego komisarza, na nagrodę raczej zasłużyłem jak sądzę. Za co mnie jednak wsadzono do tego „ula“? — Jest w tem jakaś ukryta siła, która działa na moją zgubę. Nieznam teraz nikogo w Paryżu, i nikt mnie nie zna nawzajem, a jednak agent wymienił moje nazwisko?...
Tu zadumawszy, drgnął nagle.
Przyszły mu na myśl ostatnie wyrazy Theifera: „przybywasz pan z Londynu“. Słowa te roznieciły światło w jego umyśle.
Słyszał podówczas o różnych tajemnych stowarzyszeniach, dla których głównym siedliskiem były Włochy i Anglja, a szczególniej Londyn. Wiedział, iż zatrzymano przybywające z tych miejsc osobistości, zakłócające spokój społeczny.
— To jest zapewne przyczyna, mówił sobie, dla której mnie wzywają do prefektury. Dowiedziano się o moim nazwisku w hotelu „pod Blachą“ i śledzą mnie jako przybyłego z Londynu, a wreszcie zatrzymują, i to jeszcze w tak ważnej chwili gdym odnalazł tę nieszczęśliwą kobietę... Co począć, aby wywikłać się z tego najprędzej?
Niewątpliwie rozpoczną śledztwo, myślał po chwili zadumy. Będę zmuszony być może odwołać się do tych poczciwych Anglików u których w fabrykach pracowałem lat tyle. Oczekiwać wypadnie na odpowiedź, a biedna pani Leroyer w trwodze i niepokoju będzie dni spędzała, czekając na ów list przyobiecany przezemnie... I kto wie z resztą, czy przeszukując moje mieszkanie nie zabiorą mi tego dokumentu na którym opieram wszystkie moje nadzieje?
Wyraz głębokiej rozpaczy zawidniał na twarzy zacnego człowieka. Tak pięknie osnute plany, niweczyła w jednej chwili ręka fatalności!
Odegnał ją wprędce.
— Nie!.. nie, nie upadajmy, pomyślał. Jeżeli panowie agenci nie mają adresu mego obecnego mieszkania, nie wydam go im dopóki ów cenny papier nie będzie się znajdował w ręku pani Leroyer. Jak się do tego wezmą, niewiem, lecz w każdym razie ufam w miłosierdzie Boże!
Wśród tych rozmyślań doszli do wskazanego odwachu.
— Wejdź pan! rzekł Theifer nakazująco.
Moulin wszedł bez oporu.
W pierwszej izbie ujrzał kilku żołnierzy.
Theifer przywołał dyżurnego oficera szepcąc coś z nim cicho, poczem zapytał:
— Macie oddzielny areszt?
— Mamy panie, odrzekł zapytany.
— A zatem, mówił dalej inspektor, przeprowadzić tego przybysza do kozy. Niech tam posiedzi dopóki go nie zawezwą.

XIII.

Żołnierz przeprowadził Ireneusza do małej wązkiej i prawie ciemnej stancyjki, ponieważ małe tylko u góry okienko cokolwiek ją oświetlało.
— A teraz, zawołał Theifer, prosząc o atrament i pióro.
Podoficer wskazał ręką stojący na stole kałamarz i kilka piór popsutych.
Obok tych utensyljów pisarskich, leżała wielka zatłuszczona księga raportów, świadcząca swoim wyglądem o długoletnich latach służby.
Theifer zasiadł wygodnie przy stole rozłożył na nim księgę, a na niej białe arkusze z drukowanemi nagłówkami, jakie poprzednio wyjął ze swego portfelu.
Były to rozkazy aresztowania, podpisane przez władzę. Jeden z takich arkuszów zapełnił pismem według wzoru.
Najprzód umieścił tam swoje nazwisko jako agenta upoważnionego do działania a poniżej nazwisko aresztowanego, jego stan, i miejsce poprzedniego pobytu.
Po ukończeniu tych formalności, zabrał się do opracowania raportu, usprawiedliwiając w najlegalniejszy sposób przyaresztowanie które było największym bezprawiem jakiego mógł się dopuścić urzędnik policyjny.
Musimy tu załączyć niezbędne objaśnienie naszym czytelnikom.
Wiadomo iż w czasach wewnętrznych zaburzeń, każde państwo podwaja środki ostrożności. Nie dziw więc że i Francja przy licznej napływowej ludności musiała obmyśleć sposoby zapobiegające szerzącej się zarazie.
Wydawano więc w prefekturze zaufanym agentom rozkazy do przyaresztowania podejrzanych osobistości. I w rzeczy samej mała liczba owych wybranych urzędników policyjnych nadużyła położonego w nich zaufania.
Chciwy zysku Theifer, stanowił wyjątek w tym razie.
W raporcie swoim wymienił, że Ireneusz Moulin jako emisarjusz Włoski przybył do Londynu, gdzie w stosunkach zostawał z różnemi podejrzanemi osobistościami. Od czasu zaś przyjazdu do Paryża postępowanie jego zwracało na siebie uwagę policyi, ponieważ żył dostatnio, wygodnie, nic nie zarabiając i nie starając się o jakąkolwiek pracę.
Te komunały wystarczały naówczas do zarządzenia śledztwa i przytrzymania posądzonego.
Gdyby nawet śledztwo wykazało że obwinienie było bezzasadnem, Theifer w każdym razie zyskałby pochwałę za okazaną gorliwość, a Ireneusz odsiedziawszy czas jakiś w więzieniu, wypuszczonym by został.
Tego właśnie żądał książę de la Tour-Vandieu.
Po napisaniu raportu, zadowolony z siebie Theifer, rozłożył inny papier na stole, a umaczawszy pióro w kałamarzu rzekł do jednego z agentów:
— Przyprowadźcie mi więźnia... Odbędę z nim wstępne badanie.
Agent pobiegł szybko po Ireneusza, który oczekiwał w areszcie na dalsze rozwiązanie sprawy, zajmując się tymczasem nader ważną kwestją.
Zobaczmy jak zużytkował ten czas, w którym inspektor policji pisał na niego oskarżenie.
Po wejściu do owej celi dla uwięzionych, Moulin odetchnął swobodniej. Potrzebował obliczyć się ze swoją kasy, i w tym celu otworzył portmonetkę, a znalazłszy w niej sześćset franków banknotami, kilka sztuk złota i trochę drobnych pieniędzy, postanowił część tychże ukryć na wypadk rewizji.
Jeden bilet pięćset frankowy i drugi na sto franków, dały się złożyć bardzo ściśle, i pomieścić wygodnie w ukrytej kieszonce jaką mu zrobiono przed wyjazdem do Paryża w pasku od grubych eleganckich pantalonów.
Złoto i srebrną monetę, zostawił w portmonetce.
— Kto wie czyby mi pieniędzy nie zabrano? mówił sobie; a przecież i w więzieniu jeśli mnie do niego odprowadzą bez grosza zostać niemogę.
Załatwiwszy się w ten sposób z pieniędzmi, wyjął pęk kluczów z kieszeni, a przerzucając je zawołał nagle z trwogą:
— Jakaż fatalność, pozostawiłem od biurka klucz w zamku... Jakież karygodne moje roztargnienie!... Co począć jeżeli dostawszy się do mego mieszkania zabiorą mi ów drogocenny dokument wraz z innemi papierami?
Zadumał przez chwilę.
— Jedyny sposób nie udzielać im swego adresu jakoteż nie oddawać klucza od mieszkania. Któż mnie może zmusić ku temu? Schowam klucz tak dobrze iż nikt nieprzypuści ażebym go mógł mieć przy sobie.
Zdjąwszy z siebie palto, odpruł scyzorykiem kilka ściegów po odwrotnej stronie kołnierza i wsunął głęboko po za podszewkę niewielki kluczyk jaki mu w wilję dnia tego oddała odźwierna.
Obejrzawszy następnie swe dzieło, przekonał się że dokonywana zwykle przez policję pobieżna rewizja nie wykryje jego podstępu, ponieważ gruby angielski matarjał na paltocie, nie ugiął się za naciśnieniem.
W chwili gdy wdziawszy go na siebie zapinał ostatni guzik pod kołnierzem, ukazał się we drzwiach aresztu agent policyjny, i zaprowadził bezzwłocznie uwięzionego do Theifera.
Wszedłszy tam Moulin, czekał w milczeniu.
— Zbliż się pan!... zawołał inspektor.
Ireneusz postąpił parę kroków naprzód.
— Nazywam się pan Ireneusz Moulin? zapytał szorstko.
— Wszak pan wiesz o tem tak dobrze jak ja, odparł oschle mechanik. Niemam zamiaru wypierać się swego nazwiska, gdybyś go pan jednak zapomniał zechciej spojrzeć na rozkaz przyaresztowania, jaki masz przy sobie.
— Niepogorszaj pan swojej sprawy zuchwałemi odpowiedziami!... zawołał w oburzeniu Theifer.
— Mocno żałuję iż niepodoba się panu mój sposób mówienia, odrzekł ironicznie mechanik, ale mimo to nie obiecuję poprawy. Dla uniknienia więc nieporozumień radziłbym panu nie badać mnie wcale a odesłać tam, gdziem się znajdować powinien.
— Właśnie, znajdziesz się pan tam, gdzie być powinieneś, odparł gniewnie Theifer, i nie dla przyjemności ale z urzędu pytać cię o wszystko muszę.
Odpowiadaj więc jak należy, radzę to we własnym pańskim interesie. Przybywasz pan z Londynu?
— Jużeś mnie pan raz zapytywał o to w chwili przyaresztowania, odparł cierpko Ireneusz.
Potwierdziłem, co dowodzi żeś pan był dobrze poinformowanym.
Inspektor zmarszczył czoło, spoglądając z pod oka na mówiącego.
— Do czego doprowadzi ta zwada? zapytał po chwili.
— To nie zwada, bynajmniej... Udowadniam tylko że się pan pytasz powtórnie o jedno i toż samo a mnie to nudzi, pana męczy, nieprzynosząc żadnemu z nas pożytku.
Theifer niecierpliwił się widocznie.
— Gdzie pan mieszkasz? Krzyknął gwałtownie.
— Gdzie mieszkam? powtórzył Moulin, sądzę że pan o tem najlepiej powinieneś wiedzieć.
— Odpowiadać proszę na pytania, a niewdawać się w dyskusję... wrzasnął zaledwie hamując się inspektor.
— Jeżeli pan niewiesz gdzie mieszkam, ciągnął z obojętnością mechanik, to ja bezwarunkowo panu tej kwestyi nie załatwię. Szukaj pan... wszakże to wasze rzemiosło...
Theifer zerwawszy się z krzesła spojrzał na obwinionego tak przeszywającym wzrokiem, że każdy inny w jego miejscu zląkł by się tej strasznej lubo niemej groźby.
— Jak widzę, zawołał, postanowiłeś pan dzisiaj wyprowadzić mnie z granic cierpliwości?...
— Postanowiłem tylko zachować się we właściwym sobie stanowisku, i powstrzymać pana gdybyś chciał o swoim zapomnieć odrzekł Moulin... Jesteś pan zapewne agentem bezpieczeństwa, mimo że nie widziałem pańskiej nominacyi. Otrzymałeś pan rozkaz przytrzymania mnie... Niewiedziałem i tego, lecz wierzę panu na słowo. Wypełniając polecenie zwierzchników, zatrzymujesz mnie na środku drogi... Niemam i to do pana urazy. Każdy albowiem spełniać musi sumiennie swoje obowiązki. Jeżeli policja popełniła pomyłkę, to nie pańska w tem wina... Gdybyś pan nawet był sam przyszedł, bez pomocników, nie stawiał bym panu oporu, przez poszanowanie dla władzy, jaką pan przedstawiasz... Lecz sądzę, że nikt panu nie dał upoważnienia do badania mnie? Należy to bowiem do komisarza, policji, sędziego śledczego, lub prokuratora... Tym z chęcią odpowiadać będę. Pan zaś chcesz popełnić nadużycie...
Zaprowadź mnie pan przed tego, który z urzędu badać mnie będzie. Niechaj się dowiem o co mnie obwiniają, a wtedy odpowiadać będę.
Zrozumiałeś pan co mówię, nieprawdaż? A więc zaniechaj wszelkich zapytań, bo uprzedzam, że odtąd odpowiadać wcale nie będę.
— Jednym słowem nie chcesz mi pan podać swego adresu? — rzekł łagodniejąc Theifer.
— Tak.
— Strzeż się!... Odmowa taka może zaszkodzić wielce pańskiej sprawie. Namyśl się póki czas jeszcze...
— Zbyteczne naleganie, odparł spokojnie Ireneusz, nie powiem ani słowa.
Rozwścieczony Theifer nie zdołał już zapanować nad sobą.
— Przekonam pana, że uledz mi musisz!... zawołał tupiąc nogami. Znajdujesz się w mej mocy. Rozkażę by dokonano u ciebie rewizji.
— Będzie to brutalne, ale mimo to prawne, odrzekł spokojnie Moulin. Będąc moim panem obecnie, uczynić to możesz, a nawet przyznam zadziwiłoby mnie, gdybyś tego nie zrobił... Szukaj więc gdy wola...
Theifer nie posiadał się ze złości jaka objawiała się u niego wykrzywianiem twarzy i takim jąkaniem się przy wymawianiu wyrazów, że nieraz zrozumieć było trudno co mówi.
Strasznym był ów służalec księcia Jerzego w tej chwili.

XIV.

W zwykłych okolicznościach życia, gdy mówił spokojnie, jąkanie to dostrzedz się nie dawało prawie, zwłaszcza w chwilach gdy mu wypadło odpowiadać z obowiązku służbowego, lub gdy zapytywał się o co urywanemi zdaniami.
Znając tę swoją wadę, przemawiał do podwładnych krótko, treściwie, co wytwarzało szorstkość a nawet brutalność w jego wysłowieniu. Drganie zaś nerwowe jakiemu podlegał w chwilach silnego rozdrażnienia, objawiało się u niego, w wykrzywianiu konwulsyjnym ust i oczów.
Wobec oporu Ireneusza, i jego szyderczych odpowiedzi, z pod drgających powiek inspektora, padały, piorunujące spojrzenia, czego niedostrzegł Moulin nie patrzący na niego.
— Szukaj pan gdy wola!... powtórzył. Jestem spokojny, to co pan znajdziesz u mnie w kieszeniach, niepogorszy mojej sprawy.
— Zobaczymy... wykrzyknął Theifer a zwracając się do jednego z agentów: Przeszukać areszt szczegółowo, zawołał, może on tam co ukrył, a ty, rzekł do drugiego zrewiduj jego kieszenie.
— Ułatwię mu robotę; ozwał się Ireneusz. Oto pęk kluczów.
— Od pańskich rzeczy? zapytał Theifer.
— Od moich czy cudzych, to pana obchodzić nie powinno... O to jest moja portmonetka. Znajdziesz pan w niej sześćdziesiąt siedem franków, sześćdziesiąt centymów i sprzączkę od szelek.
— Bez żartów i szyderstw!... wykrzyknął rozwścieczony Theifer, szarpiąc gwałtownie ręką za ramię Ireneusza.
Mechanik wybuchnął oburzeniem.
— Ostrożnie... ostrzegam!... zawołał, zgrzytnąwszy zębami. Pozwalam panu wojować językiem, ile się tylko podoba... lecz wara... ręce radzę trzymać przy sobie. Jestem z natury powściągliwy i spokojny, dopóki mnie ktoś niepodrażni; lecz w rozjątrzeniu tracę władzę panowania nad sobą. Ze względu więc na nas obu, radzę ograniczyć się panu na wypełnieniu tylko tego co panu służy z urzędu.
— Masz pan jakie papiery? zapytał Theifer opamiętawszy się nieco.
— Ma się rozumieć że je mam.
— A gdzież są one?
— Nie przy mnie, napewno. Nieprzewidując że zostanę aresztowanym nie mogłem się w nie zaopatrzyć.
— Przekonamy się o tem; odparł inspektor i zaczął pomagać agentom w przeszukiwaniu uwięzionego, który pomimo przykrego wrażenia jakie mu to wszystko sprawiało,: starał się zachować krew zimną. Lękał się tylko by przy tak subtelnej rewizji, wytrawne pałce agentów nie natrafiły na klucz ukryty albo banknoty.
Skończyło się jednak wszystko na strachu, mimo że Theifer dokładał wszelkich usiłowań ażeby odnaleść jakie papiery lub cośkolwiek bądź kompromitującego coby mogło zgubić pochwyconą przezeń ofiarę.
Niepomyślny skutek poszukiwań, zmartwił głęboko inspektora, sprowadzając na jego oblicze owo nerwowe drganie, tak niemiłe dla patrzących.
Najbardziej jednak trapił go upór mechanika w udzieleniu adresu, skutkiem czego nie mógł go przesłać księciu de la Tour-Vandieu, którego gorączkową niecierpliwość wyobrażał sobie w tym razie.
— Niema sposobu na tego hultaja, myślał patrząc na Ireneusza. Mądry szpak, nie zdradzi się niczem. Chce mówić, ale dopiero wobec sędziego, na to zaś potrzeba czekać dni kilka, a kto wie czy i natenczas nie odmówi objaśnień? Książę musi czekać... niema rady! Bądź co bądź jednak ten człowiek nie jest dlań teraz niebezpiecznym skoro pod kluczem pozostaje.
Dalszy ciąg tych rozmyślań, przerwało wejście agenta, który powrócił przeszukawszy wszystkie kąty aresztu. Pomimo najskrupulatniejszej rewizji, nie odnalazł coby mogło rzucić na więźnia jakąkolwiek poszlakę.
— Teraz, rzekł Theifer zwracając się do podoficera proszę mi przysłać czterech żołnierzy którzyby odprowadzili uwięzionego do prefektury.
Podoficer wydał stosowne rozkazy, podczas czego Ireneusz sięgnął po swoje pieniądze ułożone na stole.
— Dość tych mistyfikacji, rzekł, zabieram moją własność, nie mogąc pozostać bez grosza.
— Pieniądze będą zwrócone panu w prefekturze, jeśli uznają to za rzecz stosowną, odparł Theifer, zgarniając do swojej kieszeni własność Moulin’a. Jednocześnie we drzwiach ukazali się żołnierze przeznaczeni do eskorty z bagnetami w ręku.
Myśl o przechodzeniu ulic Paryża pieszo pod strażą, w dzień biały, mroziła krew w żyłach biednego Ireneusza.
Wyobrażał sobie jak tłumy ulicznej gawiedzi będą biegły za nim z obelżywym naigrawaniem.
— Czyby nie można było odbyć tej drogi dorożką? zapytał korniej Theifera. Czyż dla pilnowania mnie nie wystarczą pańscy pomocnicy? Na co koniecznie żołnierze?
— Ha! jeśli pan pragniesz dla siebie dogodności to trzeba za nią zapłacić...
— Najchętniej! bylebyś pan zgodził się na to.
— Żądanie pańskie nie jest objęte zakazem, a tem samem dozwolone, rzekł Theifer, nie stawiam więc przeszkody.
We trzy kwadranse później, po dopełnieniu liczonych formalności, Moulin znalazł się pod kluczem, w oddzielnej izbie jaką mu udzielono na jego żądanie ponieważ nie chciał siedzieć razem ze zbrodniarzami.
Theifer zaniósł osobiście swój raport komisarzowi dodając:
— Mam to przekonanie a nawet pewność, że złowiłem bardzo niebezpiecznego ptaka. Będzie to zapewne jeden z owych szkodliwych wichrzycieli jakich nadaremnie śledzimy. Sam upór w wyjawieniu adresu jego mieszkania, podaje go w podejrzenie. Gdyby nie poczuwał się do winy, wskazałby nam je od razu, lecz musi mieć tam ukryte jakieś ważne papiery, i dla tego tak uporczywie odmawia.
Komisarz potakująco poruszył głową, winszując Theiferowi takiej zdobyczy, i odesłał przedstawiony sobie raport do właściwego wydziału.
W epoce naszego opowiadania, biura sędziów śledczych, przepełnione były aktami oskarżeń, aresztowania bowiem tak szybko jedne po drugich następowały, że niepodobna było rozpatrzeć ich szczegółowo i przesłuchać obwinionych.
Wskutek takiego napływu, więźniowie najwięcej cierpieli, gdyż nieraz po kilka tygodni wyczekiwać musieli na badanie, po którym najczęściej ich uwalniano.
Papiery Moulin’a opatrzono kolejnym numerem, a jego samego przewieziono do więzienia św. Pelagji mimo usilnych protestacji i tłumaczeń.
— Zechciejciesz mi panowie powiedzieć przynajmniej o co mnie obwiniacie i za co zatrzymujecie?... wołał zrozpaczony. Daremno gubię się w myślach, i nic wynaleść nie jestem w stanie!...
Nie objaśniwszy go wcale, zachęcono tylko do cierpliwego oczekiwania kolei, jaka za parę tygodni nadejść miała.
Theifer widząc jaki obrót biorą rzeczy, postanowił powiadomić o tem pana de la Tour-Vandieu. W rzeczy samej aresztowanie Moulin’a chwilowo tylko uspokoiło obawy księcia Jerzego, który z chęcią byłby ofiarował znaczną część swojego majątku aby się tylko dowiedzieć o adresie mechanika.
Niestety jednak i on musiał się uzbroić w cierpliwość, oczekując na rezultat pierwszego badania o którym Theifer miał go natychmiast powiadomić.
— Niechajże książę będzie spokojnym, pocieszał swego protektora ów usłużny przyjaciel. Skoro tylko dowiemy się o adresie mieszkania mechanika, wyprzedzając sądową rewizję urządzimy ją tam na własną rękę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Złamana strasznemi wrażeniami na pogrzebie syna, przerażona zaaresztowaniem Ireneusza, pani Leroyer bezprzytomna prawie wróciła na ulicę Notre-dames des Champs, gdzie doktór Loriot przy pomocy sąsiadek otrzeźwił leżącą w omdleniu Bertę.
Dziewczę z radością powitało matkę, lecz jakaż trwoga nią owładnęła skoro się przekonała, że pani Leroyer wskutek silnej gorączki nierozumiała tego co do niej mówiono, lecz wygłaszała bezustannie zdania odnoszące się do jakiegoś zajścia na cmentarzu o którym nikt nie wiedział.
Stan chorej z każdą chwilą stawał się groźniejszym. Doktór polecił natychmiast położyć ją w łóżko.
Skrupulatne zbadanie słabej nie uspokoiło go wcale. Wiemy że nieszczęśliwa żona Pawła Leroyer cierpiała od dawna na serce. Wypadki zaszłe w ciągu ostatnich kilku tygodni, podkopały do reszty jej zdrowie.
Niepodobna było łudzić się teraz jakąkolwiek bądź nadzieją. Anioł śmierci zbliżał się już do tego łoża boleści, tak jak przed kilkoma dniami zawitał do jedynego jej syna.
Katastrofa mogła nastąpić lada chwilę.
Edmund Loriot zapisał receptę, a przed wyjściem z mieszkania, przywołał do siebie Bertę.

XV.

— Przebacz pani, mówił do niej z cicha, przebacz że do twoich umartwień zmuszony jestem dodać jeszcze jedno, i to bardzo bolesne... Sumienie jednak milczeć mi niepozwala tam, gdzie wyjawić prawdę jest moim obowiązkiem. Trzeba natychmiast podać matce lekarstwo jakie tu przyślę z apteki. Ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba otoczyć chorą najgłębsza ciszą i spokojem. Chorobliwa drażliwość systemu nerwowego, przybrała u niej zatrważające rozmiary... Najmniejsze wzruszenie zabić ją może od razu. Czuwaj więc pani... czuwaj nieustannie... bo mówię jest to kwestja życia lub śmierci!...
— Będę czuwała, odpowiedziała Berta zaledwie dosłyszanym głosem, będę czuwała... przysięgam!...
— Trzeba ażebyś pani wezwała jaką kobietę do pomocy, rzekł Edmund.
— Na co? doktorze...
— Siły pani są wyczerpane... Potrzebujesz wypoczynku aby podołać temu ciężkiemu zadaniu.
Berta niezaprzeczała, czując aż nadto dobrze, że w słowach młodego doktora mieściła się pomoc i szczera dla niej życzliwość.
Czy ta kobieta która mi dzisiaj w trzeźwieniu pani niosła tak skuteczną pomoc, nie byłaby dla niej dogodną? pytał Edmund dalej.
— Owszem, myślałam właśnie o niej... Jest to poczciwa istota, która za małe wynagrodzenie zgodzi się chętnie na moją propozycję. Wypadnie mi ją zatrzymać przez dni kilka, bo w rzeczy samej czuję iż siły moje nie podołały by temu.
— Dobrze... teraz już będę spokojniejszym nieco. Zaklinam jednak panią, nie narażaj się tam gdzie tego nie okaże się konieczna potrzeba... Nie trwóż się przyszłością, i pomnij że masz we mnie przyjaciela, który każdej chwili jest gotów na twoje wezwanie.
— Wiem o tem, odparło dziewczę, ujmując rękę młodzieńca i ściskając ją serdecznie. Tyle nam pan dajesz dowodów swojej życzliwości, że powątpiewanie z naszej strony, byłoby nikczemną niewdzięcznością.
Edmund zapatrzony w pełne tkliwego wyrazu oczy Berty, uległ chwilowemu zapomnieniu się, a przysuwając ku sobie młodą dziewczynę, złożył pocałunek na jej stroskanym czole.
Berta zadrżała pod tą oznaką gorącego uczucia. Po raz to pierwszy w życiu, usta obcego mężczyzny dotknęły jej twarzy. Stała spłoniona, zmięszana, nie wiedząc co czynić. Wprawdzie, doznała w sercu tak błogiego uczucia, że ono zapomnieć jej dało o trudach i grożącem nieszczęściu. Wiedziała że jest kochaną, ale mimo to uczuwała się być zrażoną w swojej dziewiczej godności.
Edmund nie przewidywał, jak różnorodne myśli jego pocałunek obudził w duszy dziewczyny. Dostrzegł wprawdzie na jej twarzy wyraz głębokiego zmięszania, i tej pozornej niechęci, jaką zwykle młode dziewczęta karzą ukochanych, i żałował swej zbytniej poufałości, a odgadując że to jego postąpienie nie podobało się Bercie, dla uniknięcia tłumaczeń, podszedł do pani Leroyer drzemiącej snem gorączkowym, i pożegnał Bertę obiecując powrócić wieczorem.
Idąc po schodach mówił sobie:
— Ona musi być moją żoną, przysięgam!
Tak upłynęło dni kilka.
Wynajęta przez Bertę kobieta, przychodziła na kilka godzin codziennie dla porządkowania mieszkania, i pomocy przy chorej.
Pani Leroyer przy niesłychanej pieczołowitości swej córki i staraniach doktora, żyła jeszcze, osłabienie jej wszakże doszło najwyższego stopnia. Całemi dniami prawie pozostawała w omdleniu i nieświadomości zaszłych wypadków.
Zwolna, jej myśli na jednnym przedmiocie zatrzymywać się poczęły. Powracała ciągle do Ireneusza Moulin i jego przyaresztowania, a razem do utraconej nadziei jaka ją miała utrzymać przy życiu.
Loriot domyślał się że wdowa ukrywa przed otaczającymi jakąś nurtującą ją tajemnicę, ale nie badał o nią chorej, będąc przekonanym iż nie wyjawi takowej.
Pozostawmy więc matkę wraz z córką oczekujące lepszej doli, a wróćmy do opuszczonego przez nas Jana-Czwartka.


∗             ∗

Osiem dni upłynęło od chwili przytrzymania owego niegdyś wspólnika Klaudji Varni i księcia de la Tour-Vandieu.
Pierwsze czterdzieści osiem godzin, przepędził Jan-Czwartek w areszcie prefektury, niepodlegając wstępnemu badaniu po którym stosownie do uznania sędziów winowajcy odsełani bywają do jednego z rozlicznych więzień Paryzkich.
Ten czas zdawał mu się być wiecznością.
Jakkolwiek jego kolega były notarjusz powiadomił go o zaszłych wypadkach, niemógł wszelako odgadnąć o jaką kradzież oskarżył go Szpagat.
Trzeciego dnia nakoniec wezwany przed sędziego śledczego, dowiedział się o co chodzi. Niepomogły jego przysięgi i zaklinania się że tego nie popełnił, dowiódł iż podczas kradzieży dokonanej u zegarmistrza znajdował się w innym punkcie Paryża ponieważ jednak był już poprzednio za kradzież karany, nie uwolniono go, lecz śledztwo prowadzono dalej.
Było to nieprawne, lecz przyznać trzeba przezorne i logiczne postępowanie. Bo czyliż można wierzyć w niewinność recydywisty oskarżonego przez współtowarzysza?
Jan-Czwartek jak wiemy, popędliwego charakteru, żałował iż nie miał pod ręką Szpagata któremu rad był wymierzyć dobrą naukę, bez względu na pogorszenie swej sprawy.
Według objaśnień notarjusza przewieziono tego denuncjanta do Magdalenek.
Żywiąc w duszy niepowściągnioną zemstę, Czwartek błagał sędziego, aby go przeznaczono w toż samo miejsce, gdy jednak żądania winowajców nie bywają zwykle uwzgłędnianemi, odstawiono go do więzienia świętej Pelagji.
Przypominają sobie czytelnicy, że Szpagat znajdował się tam także. W chwili gdy Jan-Czwartek wchodził na dziedziniec przepełniony więźniami, pierwszą osobę jaką spostrzegł był ów Klaudjusz Landry, inaczej zwany Szpagatem. I on poznawszy Jana cofnął się, i zadrżał.
Jan-Czwartek podszedł ku niemu uśmiechnięty. Wesołość jego wprowadziła w błąd rzezimieszka. Oczekiwał więc spokojnie na zbliżenie się współtowarzysza.
Jan mimo swej przerażającej chudości, obdarzony był niepospolitą siłą.
Podszedłszy do Szpagata wymierzył mu policzek tak mocno że krew buchnąwszy nosem, zbroczyła go całego. Ogłuszony tym ciosem Szpagat, stracił równowagę, i upadł jak długi na ziemię, nie pojmując, co się stało.
Zerwał się jednak prędko, i rozszalały z bólu i gniewu, rzucił się na swego przeciwnika.
Czwartek był na to przygotowanym, a korzystając z niefortunnej pozy Szpagata, przewrócił go po raz drugi, i wymierzając leżącemu na ziemi silne plagi.
Nadbiegli stróże więzienni, rozłączyli obu. Nieszczęśliwy pobity, odprowadzonym został do szpitala, Jana zaś zamknięto w oddzielnej celi.
Nie ubolewał nad swoim losem, ale układał plan dalszej zemsty przy pierwszym spotkaniu się ze swym antagonistą.
Nadzorca więzienia dowiedziawszy się o tej bójce, zażądał przeniesienia Szpagata do Magdalenek, dla uniknięcia na przyszłość podobnego zajścia.
Zmiany dokonano podczas tych dni, w których Jan-Czwartek siedział w areszcie zamknięty o chlebie i wodzie, p Ireneusz Moulin z aresztu przy prefekturze, dostał się również do więzienia Św. Pelagji.
Przy drugiej rewizji w sądowej kancelarji, oddał połowę zachowanych poprzednio pieniędzy pisarzowi, który przyrzekł mu wydawać takowe małemi kwotami na każde jego żądanie, i pytał zarazem czyliby nie życzył sobie mieć oddzielnej izby?
Moulin uprzejmie podziękował. Chciał zostać między więźniami, mając ku temu powody o jakich pomówiemy poniżej.
Zmieniwszy stu frankowy banknot w prefekturze na opłatę izby którą tam zajmował, schował kilka sztuk złota w znaną nam kryjówkę, a i klucz od mieszkania pozostawił za podszewką, w kołnierzu, żartując sobie z owej podwójnej rewizji, jaka wykryć tego nie zdołała.
Wyszedłszy na podwórze więzienia, Ireneusz doznał przykrego nadzwyczaj uczucia. Wstydził się sam siebie, dziwna nieśmiałość widzenia go krępowała.
Ponure twarze więźniów, podejrzane fizjognomje otaczających go wkoło ludzi, sprawiały na nim wrażenie zabójczych galer. Zdawało mu się że przeniesiony został na wygnanie, zkąd może nigdy już na świat niepowróci.
Jego eleganckie ubranie rażącą stanowiło sprzeczność z brudnymi łachmanami uwięzionego tłumu, i ta to właśnie odróżniająca go powierzchowność zgromadziła w około niego wszystkich prawie więźniów.
Jedni, prosili go o trochę tytuniu, drudzy o kilka groszy na wódkę, a inni o wiadomości ze świata. Wszyscy radzi byli się dowiedzieć za co tu osadzonym został? i pragnęli bliższe z nim zawrzeć stosunki.
Moulin mając już plan ułożony, i znając prawdę zawartą w dawnym przysłowiu: „Skoro wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one“, odpowiedział im jedną z owych na prędce osnutych bajek, a nieprzedstawiając go za wytrawnego rzezimieszka zostawiały pole domysłu i bujnej fantazji. Następnie zaprosił ich do więziennego sklepiku na przekąskę, czem zjednał sobie serca wszystkich współtowarzyszów niedoli.

W tej uprzejmości Ireneusz miał także myśl ukrytą. Pragnął wejść w bliższą znajomość z którym więźniem mającym pozyskać uwolnienie za dni kilka, i przesłać przez niego list i klucz na ulicę Notre-dame des Champs. Pani Leroyer mogłaby natenczas udać się do jego mieszkania, i zabrać ów drogocenny bruljon tego listu, jaki miał posłużyć do wykrycia rzeczywistych sprawców zbrodni na moście de Neuilly.

XVI.

Na nieszczęście biedny mechanik wkrótce się przekonał, że wprowadzenie w czyn tego planu było połączone z wieloma trudnościami, i narażało go na niebezpieczeństwo.
Otaczający go ludzie, zwolna się przed nim wywnętrzali, będąc przekonanymi że jego skromne i bojaźliwe zachowanie się było rzeczą udaną, i że mają do czynienia z wytrawnym rzezimieszkiem, chcącym ich w pole wyprowadzić. Uważali przeto, iż należy się im przedstawić z jaknajochydniejszej strony, ażeby zyskać uznanie wyżej stojącego mistrza.
Ukazaniem się swoim we właściwym świetle zamiast zjednać sobie, przerazili Moulina, który spostrzegł, iż przy takim wyuzdaniu i bezgranicznym cynizmie, szaleństwem byłoby powierzać im do spełnienia misję tak delikatnej natury.
W liście pisanym do pani Leroyer, musiałby podać adres swojego mieszkania, jak niemniej i objaśnić ją, że ów szacowny tyle dokument zachowanym był w szufladzie biurka, gdzie jak wiemy Moulin umieścił zarówno cały swój majątek.
Pierwszy lepszy z więźniów któremu powierzyłby do odniesienia ten list, przeczytać by go nieomieszkał, a korzystając z dokładnych w nim objaśnień, zamiast doręczyć go pani Leroyer, sam by się udał do wskazanego mieszkania, zabierając zeń wszystko coby się dało.
Podobne myśli tak zaprzątały umysł mechanika, iż po całych nocach sypiać nie mógł dumając nad sposobami porozumienia się z nieszczęśliwą wdową. Codziennie prawie zdarzała się ku temu sposobność, bo codzień po kilku więźniów wychodziło na wolność, wszak Ireneusz zdecydować się nie mógł na powierzenie tak ważnej tajemnicy w pierwsze lepsze ręce, mimo, iż czuł, że każda chwila opóźnienia zgubić go może.
Co mogła myśleć o nim pani Leroyer? Jak zniosła swą boleść przy trapiącej ją niepewności? Może posądzała go o działanie przeciw sobie... o należenie do jakiejś brudnej sprawy?... A miałaby ku temu dostateczny powód. Wszyscy przyaresztowani złodzieje mianują się być niewinnemi ofiarami.
A nietylko temi przypuszczeniami trapił się biedny Ireneusz. Wiedział od odźwiernej, że fundusze obu kobiet wyczerpały się zupełnie, któż im przyjdzie teraz z pomocą? Pracujący na matkę i siostrę Abel, spał snem wiekuistym w mogile. Jak więc poradzą sobie te dwie opuszczone sieroty?
Złowroga nędza lada chwila do nich zawita i teraz, właśnie gdy pragnął im przyjść z pomocą został pochwyconym i uwięzionym jakąś fatalną siłą.
Zgnębiony temi myślami, siedział dnia pewnego na odosobnionej ławce więziennego podwórza, gdy wejście nowej osobistości zwróciło jego uwagę.
Widziałem gdzieś tego człowieka, powtarzał w duchu, patrząc na wchodzącego, rysy jego twarzy są mi zkądsiś znane. Gdzieby to być mogło?
I przeszukując w myślach spostrzegł nagle, że ów przybysz podąża ku niemu z otwartemi rękoma wołając:
— A to spotkanie!... Wszak się nie mylę? Przed dwoma tygodniami pan byłeś pod „Srebrnym Krukiem“ w owej chwili gdy nastąpiło tam zejście policji. Piliśmy razem wino, jeżeli pan sobie przypominasz?
Owym nowo przybyłym był Jan — Czwartek, którego uwolniono z aresztu za pobicie Szpagata.
— Tak, byłem tam wtedy, odpowiedział Moulin. Poznałem pana natychmiast, gdyś wszedł na podwórze, ale nie mogłem sobie przypomnieć zkąd go znam?
— Cieszy mnie, że się z panem spotykam, ciągnął Czwartek.
— I mnie zarówno, chociaż mówiąc nawiasem wolałbym byśmy się gdzieindziej spotkali.
— Ha! trudno, trzeba być filozofem... Ja nim już jestem oddawna, Jan odrzekł.
— Zgadzam się na to pańskie zdanie, mimo, iż wątpię ażebyś pan zdołał wynaleść jakie nowe doktryny filozoficzne... A cóż się dzieje z ową osobą po której pan miałeś odziedziczyć majątek? dodał Moulin po chwili.
— Co się odwlecze, to nie uciecze, nie spotkam jej dziś, to spotkam ją później. Jest to kwestja czasu i cierpliwości.
— Jednym słowem nie tracisz pan nadziei?
— Bynajmniej... owszem, do czasu mego spotkania się z panem, jestem pewien, że majątek mnie nieominie.
— Winszuję zatem...
— Dzięki za dobre życzenie, a pomnij pan o mojej obietnicy, ja lubię dotrzymywać słowa... Jeżeli otrzymam spodziewane pieniądze, wyprawimy sobie kolacyjkę co się zowie!
Tu zamilkł, a po chwili:
— Gdybyś pan był zuchem o jakim ja myślę, zaczął na nowo, moglibyśmy działać wspólnie oba... No! ale przed wszystkiem powiedz mi pan za co cię tu osadzono? Cóżeś takiego zrobił do czarta?
— Nic, odrzekł Ireneusz, przysięgam niewiem za co mnie więżą...
— A to mi blaga! zawołał śmiejąc się Jan.
— Nie blaga lecz prawda, najczystsza prawda!
— To znaczy, iż pan masz tyle grzechów na sumieniu, że sam nie wiesz za który cię złowiono?
Moulin zrozumiał teraz, że Jan-Czwartek tak jak i wszyscy uważał go za złodzieja. Jakkolwiek była to wielce niepochlebna opinja, postanowił jednak nie wyprowadzać go z błędu by zdobyć sobie jego zaufanie a w razie potrzeby i pomoc.
— Jest nieco w tem prawdy co pan mówisz, odrzekł po chwili zadumy. Nie byłem jeszcze badany, niewiem więc o co mnie oskarżono...
— Życzę, byś pan miał więcej szczęścia nademnie Jan odrzekł. Wyobraź pan sobie, mimo żem dowiódł świadkami, iż nie byłem obecny przy kradzieży, do której mnie wmięszał mój kolega.

XVII.

— Pomówię z nim później, rzekł do Ireneusza. Od tygodnia nie miałem w ustach nic ciepłego; zamknięty o chlebie i wodzie, a takie pożywienie sam przyznasz licho pokrzepia żołądek.
— Pozostaw dla innych swą zupę, rzekł Moulin. Przyniosą mi zaraz śniadanie którym chętnie podzielę się z tobą. Później zaś dla lepszego pokrzepienia żołądka, kupię ci szklankę wina w sklepiku.
Na wspomnienie o takim śniadaniu, oczy Jana radością zabłysły.
— Rzeczywiście pan mnie zapraszasz na śniadanie? pytał z niedowierzaniem.
— Zapraszam z całego serca.
— Przyjmuję... przyjmuję z wdzięcznością!... odparł uradowany... Jestem bardzo biedny... Nie mogę sobie nic kupić w naszym sklepiku, gdzie za najmniejszą drobnostkę każą płacić potrójne ceny.
Gdy tak rozmawiali dało się słyszeć wołanie:
— Ireneusz Moulin!...
Mechanik zbliżył się do więziennego stróża, który mu podał koszyk zapełniony różnemi prowjantami przejrzanemi poprzednio w kancelarji.
Czwartek zacierał ręce z ukontentowania.
Ireneusz przywołał go do siebie, i siadłszy na jednej ławie, jeść razem zaczęli.
Jeżeli Moulin’a trapiły różne myśli w więzieniu do którego niewinnie został wtrąconym, to i druga z osób należąca do całej tej sprawy niezaznała również spokoju.
Mówimy tu o księciu de la Tour-Vandieu.
Powiadomiony przez Theifera o upornym milczeniu mechanika, nie mógł sobie wybaczyć zbytecznego pospiechu w przyaresztowaniu go przed cmentarzem. Lepiej byłoby dla księcia w rzeczy samej, gdyby Moulin nie wiedząc o grożącym sobie niebezpieczeństwie wskazał im był swój adres, którego teraz wyjawić nie chciał.
— Bądź co bądź, nadejdzie ta chwila, w której uwięziony będzie zmuszonym przerwać milczenie w jakim trwa dotąd, pocieszał się Jerzy...
Chodzi tylko o to czy na czas powiadomionym zostanę? Czy zdołam się wemknąć do jego mieszkania przed rewizją sądową, i zabrać ów papier przeklęty, jaki zagraża mojemu spokojowi i spędza mi sen z powiek.
Na samą myśl o chybieniu obietnicy uczynionej przez Theifera, książę bladł, i trząsł się jak w febrze.
Wydał polecenie usłużnemu inspektorowi ażeby pilnie baczył na mieszkanie pani Leroyer. To jednak do żadnego nie doprowadziło rezultatu, bo oprócz Edmunda Loriot, nikt do obu tych biednych kobiet nieprzychodził, natomiast Theifer dowiadywał się codzień w prefekturze, kiedy Ireneusz Moulin powołanym zostanie do badania?
Jedną i też samą odpowiedź mu udzielano, iż przy niezwykłym nawale spraw, trzymać się muszą kolei numerów.
Czując jak pomieniona zwłoka jest wielce ważną i niebezpieczną dla księcia de la Tour-Vandieu, gotów był dać znaczną sumę pieniędzy, byle tylko zmienić numer aktu oskarżenia. To jednak dokonać się nie dało.
W sobotę nakoniec dowiedział się, że w nadchodzący poniedziałek Moulin do indagacji wezwanym zostanie.
Z radosną tą wiadomością pobiegł co prędzej na ulicę Świętego Dominika.
Można byłoby sądzić że Theifer wypełniał ślepo polecenia księcia, niewchodząc w rozbieranie powodów swojego dobroczyńcy. Tak jednak nie było. Ów inspektor oddziału publicznego bezpieczeństwa, obdarzony rzadką bystrością umysłu i sprytem, odgadywał wiele.
Mimo że książę Jerzy nie powierzył mu swojej tajemnicy i obaw, ani dał poznać przewodniczego powodu dla którego pragnął przytrzymać Moulin’a, on jednak pojął od razu że skompromitowanie się polityczne ze strony mechanika, było tylko pozorem za którym ukrywała się inna bardzo ważna dla księcia przyczyna.
Znając od dawna rozwiązłą i hulaszczą młodość Jerzego, domyślał się że cała ta sprawa była zabytkiem z burzliwej przeszłości pana de la Tour-Vandieu, który obecnie prawie wcale nie wydalał się z domu, oczekując na Theifera, od którego spodziewał się ważnych wiadomości.
Przykazał swojemu kamerdynerowi aby o każdej dnia porze, a nawet wśród nocy, wprowadził inspektora skoro tenże przybędzie.
Gdy więc tylko Theifer ukazał się w pałacu, wprowadzono go do gabinetu Jerzego.
— I cóż tam słychać? zagadnął żywo, czy masz dla mnie panie Theifer jaką pomyślną wiadomość?
— Mam mości książę.
— Cóż takiego?
— Nasz mechanik staje w poniedziałek do pierwszego badania.
— A! jakże to wszystko powoli się wlecze!... odparł Jerzy z niezadowoleniem.
— Tak zrządziły okoliczności... musimy się z tem pogodzić. Można byłoby wprawdzie przyspieszyć sprawę powiadomiwszy sędziów że waszej książęcej mości wiele na pospiechu zależy, a książę nie życzył sobie tego.
— Tak, mój kochany, ale o jedno jeszcze jestem w obawie.
— O cóż takiego?
— Przychodzi mi na myśl czy czasem Moulin nie porozumiał się już z tą kobietą? Niech książę będzie spokojnym. Kazałem strzedz pilnie domu przy ulicy Notre-dame des Champs, i upewnić mogę że do tej chwili nikt obcy nie był u pani Monestier.
— Monestier? powtórzył Jerzy zdziwiony.
— Tak; pod tem nazwiskiem znaną tam jest ta rodzina. Jeden tylko doktór, odwiedza je codziennie. Ten który leczył syna, leczy teraz matką.
— Jest ona więc chorą?
— Umierającą!... Sąsiedzi mówią, że zaledwie dni kilka do życia jej pozostaje.
— Ha! gdybyż było to prawdą!... zawołał pomimowoli pan de la Tour-Vandieu i zamilkł. Jestżeś więc pewny panie Theifer, zaczął po chwili, że ani matka ani córka nie starały widzieć się z uwięzionym?
— Mogę zapewnić księcia, że nawet nie wiedzą gdzie on się znajduje? Żadna prośba o zezwolenie na widzenie się z nim nie była dotąd podawaną. Gdyby uczyniono jakiekolwiek bądź kroki w tym względzie, natychmiast księcia powiadomił bym o tem.
— Dziękuję ci za twą życzliwość panie Theifer. Jesteś roztropnym nad wyraz.
Przebiegły policjant spoglądał z pod oka na Jerzego.
— Czynię wszystko co jest w mojej mocy, odrzekł po chwili, czując, że wasza książęca mość narażoną jest na niebezpieczeństwo. Ta myśl pobudza mnie do czujności i poświęcenia.
Widząc pan de la Tour-Vandieu jaki obrót biorą rzeczy, postanowił zmienić dotychczasową taktykę.
— Masz słuszność, odrzekł. Niebezpieczeństwo poważne zagraża mi w istocie... Mógłbym drogo przypłacić, szalony wybryk młodości. Mam zaciętych wrogów gotowych do skorzystania z mego dawniejszego niedoświadczenia.
— Zwalczymy ich książę, paraliżując im plany.
— Czyś pan już robił poszukiwania o jakie pana prosiłem?
— Co do Klaudji Varni?
— Tak.
— Zarządziłem je.
— I cóżeś się pan dowiedział?
— Że wbrew twierdzeniu waszej książęcej mości żadna Klaudja Varni nie mieszka w Paryżu.
— A jam posądzał ją o zmowę z mojemi nieprzyjaciółmi odparł Jerzy.
— Nic nas nie upoważnia do takich wniosków.
— Wszak ona zamieszkiwała w Londynie?
— Tak, przed osiemnastoma laty wyjechała do Anglji, i odtąd zatraciliśmy zupełnie jej ślady.
— Od kogóż by więc pochodził ten list o którym mówił Ireneusz, ktoby go napisał, i kto jemu doręczył?
— Cierpliwości mości książę, dowiemy się o wszystkiem.
— W jaki sposób?
— Nasz uwięziony mechanik przybyły z Londynu nie może odmówić sędziemu śledczemu wyjawienie swojego adresu, chyba gdyby się zgodził na dożywotnie więzienie. Skoro się więc tylko dowiemy gdzie mieszka, udamy się tam aby uprzedzić rewizję sądową. Ale poważyłbym się zwrócić uwagę waszej książęcej mości na pewną drobną okoliczność...
— Na cóż takiego?
— Zdaje mi się, że dobrze byłoby ażeby książę na czas pewien wyjechał z Paryża...
— Co mówisz? zawołał Jerzy, zejść z placu boju przed bitwą?
— Nie dla cofnięcia się, bynajmniej, ale dla urządzenia strategicznego manewru. Jeżeli nieprzyjaciele których szukamy znajdują się w Paryżu, mogliby wobec rozpoczętej sprawy posunąć się do jakiego skandalu, od jakiego uchroni księcia chwilowe wydalenie się. Wszak wiemy, że nieobecność zmniejsza rozjątrzenie, łagodzi nienawiść...
— Zobaczę... rozważę to, odrzekł Jerzy. Ale przed wszystkiem, muszę sam, osobiście przeszukać mieszkanie Moulin’a.
— Wasza książęca mość niema dla mnie nowych poleceń?
— Nie, oprócz prośby ażebyś przyjął ten mały datek...
To mówiąc, podał Theiferowi dwa banknoty po tysiąc franków każdy.
Otrzymawszy je ów agent policyjny, drożył się nieco, ale o wiele mniej jak za pierwszym razem i wsunąwszy w kieszeń pieniądze, z ukłonami opuścił gabinet.
Przekonywamy się z powyższej rozmowy, że Jerzy de la Tour-Vandieu niezapomniał o Klaudji Varni, a raczej zaczął o niej myśleć na nowo. Odgadywał instynktownie, że ona wmięszaną zostanie do tajemnych knowań jego nieprzyjaciół. Wszak mimowolnie podała broń straszną w ręce Moulin’a w postaci strzępka bruljonu z tego listu.
Wiadomości przyniesione przez Theifera mimo, że dobre z pozoru, nie uspokoiły Jerzego.
Klaudja myślała również jak wiemy o swoim dawnym kochanku. Wiedziała, że książę zamieszkiwał ciągle w pałacu przy ulicy świętego Dominika, że posiadając miljony żył po magnacku, oraz, że poprawił się z dawniejszych hulaszczych obyczajów, zostawszy poważnym dyplomatą.

XVIII.

Te jednak szczegóły nie wystarczały dla pani Dick-Thorn. Potrzebowała ona wiadomości o życiu prywatnym księcia, o jego otoczeniu, a głównie o jego synu przybranym. Porozumiała się więc w tej sprawie z pewną pokątną agenturą, jaka za wysoką zapłatą trudniła się szpiegowaniem wybitniejszych osobistości.
Pewnego razu, udała się do znanej naówczas agencji „Roch i Fumel“, gdzie zażądano od niej na wstępie piędziesięciu luidorów i trzech dni czasu dla poczynienia odpowiednich kroków.
Przyjęła pomienione warunki, potrzebując wtajemniczyć się w życie Jerzego, za nim rozpocznie z nim walkę, i oczekiwała niecierpliwie na raport agenta.
Dom swój umeblowała wspaniale, postawiwszy go na stopie eleganckiego dobrobytu, ponieważ zamierzała wkrótce otworzyć swoje salony.
Kogo jednakże przyjmować by w nich miała, nie mając żadnych znajomości w Paryżu?
Otóż przezorna jak zwykle wyjeżdżając z Londynu zaopatrzyła się w listy rekomendacyjne do kilku znakomitych rodzin francuzkich, gdzie jej dobre znalezienie się, ogłada i inteligencja zdobyły uznanie. Prócz tego uroda i wdzięk młodziutkiej Oliwji, przywabiały młodzież oczekującą niecierpliwie zaproszenia.
Licząc więc na przyjmowanie gości w swoich salonach, Klaudja miała już ku temu gotowe plany, i utworzyła sobie na razie mimo że niewielkie, ale dobrane kółko przyjaciół.
By jednak utrzymać się na tej stopie na jakiej rozpoczęła swoją kampanję, brakło jej najważniejszej rzeczy, a to odpowiednich funduszów ku temu. Nie troskała się tem wszelako, przekonana, iż z nieprzebranych bogactw księcia de la Tour-Vandieu pełną ręką czerpać będzie mogła.
Z uśmiechem pełnym wesołości myślała o spotkaniu się ze swoim dawnym kochankiem, wyobrażając sobie jego twarz zalęknioną, i przestrach.
W kilka dni po jej bytności w agenturze Fumela przybył do pałacyku jakiś obcy mężczyzna, pragnąc się z nią widzieć natychmiast.
Podany przez służącego bilet wizytowy z napisem:

„BALTAZAR SAMPER“

nie objaśnił jej wiele. Poniżej wszakże dojrzała drobniutki dopisek ołówkiem: „Z polecenia pana Fumel“.
— Wprowadzić tego pana do saloniku, rzekła do lokaja. Zaraz tam przybędę.
W kilka minut później, pani Dick-Thorn znalazła się wobec czterdziestoletniego mężczyzny bardzo pospolitej powierzchowności, której upiększyć nie zdołało ani eleganckie modne ubranie, ani wstążeczka orderowa przeciągnięta przez dziurkę od tużurka.
Ukłonił się niezręcznie oczekując na zapytanie.
— Przybywasz pan, zaczęła Klaudja, jako reprezentant agencji Roch i Fumel?
— Tak pani. Zaszczycony zostałem poleceniem mego zwierzchnika, ażeby zbadać kwestję o którą pani chodzi.
— Przynosisz mi pan zatem potrzebne objaśnienia?
— Nie inaczej.
— A więc?
— Rozpoczniemy od osoby księcia de la Tour-Vandieu, odrzekł Baltazar Samper.
— Dobrze.
— Uważałem, iż przedewszystkiem należy mi zbadać przeszłość tej osobistości. Ludziom chcącym poznać czyjeś życie, przeszłość tłumaczy nieraz teraźniejszość... Wszak miałem słuszność pani?
— Najzupełniej, odparła Klaudja... I cóżeś się pan dowiedział? dodała z ukrytą obawą?
— Nic tak dalece ważnego... Brak mi jeszcze wielu szczegółów.
Pani Dick-Thorn odetchnęła swobodnie.
— W każdym razie musiałeś pan coś zbadać skoro przychodzisz tu do mnie? Cóż więc takiego?
—Młodość księcia Jerzego de la Tour-Vandieu była niesłychanie burzliwą, odrzekł Samper. Kobiety w jego życiu odgrywały niepoślednią rolę, i mówią, że wpadł nakoniec w ręce pewnej ladacznicy Klaudji Varni, która nim całkowicie zawładnęła. Przebiegła i nikczemna ta kurtyzanka, rządziła nim samowładnie, rozporządzając jego majątkiem i posługując się nazwiskiem, aż wreszcie dla zaspokojenia swoich tysiącznych fantazji, przywiodła go do niesławy i nędzy.
Margrabia Jerzy byt już kompletnym bankrutem, gdy niespodziewana śmierć starszego brata zabitego w pojedynku, oddała mu w posiadanie miljonowy majątek.
— Cóż więcej? pytała najspokojniej Klaudja.
— Więcej szczegółów niewiem na teraz, rzekł Samper.
— Opowiadasz mi pan o teraźniejszości... Na ile więc oceniają obecny majątek księcia?
— Sukcesja po bracie w połączeniu ze spadkiem po wuju jego żony, przynosi mu rocznego procentu do czterystu tysięcy franków.
— Wspaniała cyfra, odrzekła pani Dick-Thorn. Na cóż książę wydaje tyle pieniędzy?
— Żyje okazale, otacza się wygodami. Wątpię jednakże ażeby na siebie samego wydawał cały roczny swój dochód. Mówią, że opanowała go żądza pozyskania dostojeństw i zaszczytów. Przyłączył się do stronników cesarstwa, za co otrzymał w nagrodę tytuł senatora, i podobno bardzo przychylnie jest widywanym na dworze, gdzie znaczne ma wpływy.
— Przyjmuje gości u siebie?
— Rzadko kiedy... Z konieczności tylko otwiera dla znajomych salony. Na stanowisku jakie zajmuje, bywa to niekiedy koniecznem.
— Utrzymuje zapewne liczną służbę?
— Bardzo liczną, są to jednak po większej części dawni słudzy jego rodziny.
— Niewiesz pan czy ma jaką kochankę? zapytała po chwili pani Dick-Thorn.
— Niema żadnej, uchodzi za człowieka bardzo moralnego; zresztą, od pół roku zaledwie owdowiał...
— Kochają też księcia jego podwładni?
— Bez wątpienia, lecz w każdym razie mniej niż jego syna Henryka, który swą wspaniałomyślnością czyni wiele dobrego.
— Ile ma lat ten przybrany syn jego?
— Dwadzieścia dwa lata.
Klaudja zadumała przez chwilę.
— Jak dawno ożenił się książę? zagadnęła.
— Lat temu osiemnaście.
— A więc to dziecko jest synem naturalnym księcia?
— Nie, pani, Jest to dziecko zaadoptowane przez pana de la Tour-Vandieu, dla pewnych widoków rodzinnych. Wuj żony księcia nie chciał nic udzielić ze swego miljonowego majątku dopóki małżonkowie Vandieu nie będą mieli prawego spadkobiercy. Gdy zaś to nie nastąpiło, stary hrabia zgodził się wreszcie na zaadoptowanie obcego dziecka.
— Zkąd jednak pochodzi to dziecko.
— Wzięto je z domu podrzutków.
— Nie jest to więc zapewne nic osobliwego, odparła Klaudja; próżniak, rozrzutnik, a może i nieuk...
— Przeciwnie pani, jest to młodzieniec wielkich zdolności. Jako przybrany syn księcia, posiadając do rozporządzenia wielki majątek, mimo to oddał się pracy adwokackiej, i jest dziś jednym z najbardziej wziętych prawników. Pod względem charakteru jako i zasad politycznych różnią się oba ze starym księciem... Mówią, że pan Henryk de la Tour-Vandieu ma wkrótce się żenić z córką hrabiego de Lilliers, bardzo bogatego człowieka, deputowanego.
Klaudja drgnęła pomimowolnie. Wiadomość ta widocznie krzyżowała jej plany.
— Jestżeś pan pewnym, ze to małżeństwo już postanowione? — zapytała żywo.
— Przeczyć nie mogę, odparł Baltazar. Tak mówią, powtarzam to co słyszałem.
— Jak na imię pannie de Lilliers?
— Izabella.
— Jest że ona ładną?
— Podobno bardzo piękna.
— A Henryk de la Tour-Vandieu jest w niej zakochany?
— Do szaleństwa!
— I panna odpłaca mu wzajemnością?
— Tak mówią.
— Gdzie mieszka hrabia de Lilliers?
— Przy ulicy świętego Florentyna.
— Masz pan stosunki ze służbą tego hrabiego?
— Nie inaczej. Pokojówka panny Izabelli dostarcza mi różnych wiadomości.
— Mógłbyś pan zatem w razie potrzeby liczyć na jej pomoc?
— Najzupełniej.
— To dobrze. Przejdźmy teraz do innych szczegółów. Byłeś pan w domu przy ulicy świętego Ludwika według zostawionego przezemnie adresu?
— Byłem.
— I cóżeś się pan dowiedział?
— Nic pomyślnego. Od lat dwudziestu po cztery razy zmieniano tam odźwiernych. Żaden z dawniejszych lokatorów już tam nie mieszka. Nikt nie mógł mnie objaśnić gdzie pani Amadis wraz z ową obłąkaną zamieszkują teraz, oraz czy żyją? To tylko pewna, że we wskazanym przez panią domu, nie znalazłem ich wcale.
— Wiele mi na tem zależy abyś się pan dowiedział o nich coś stanowczego, odpowiedziała pani Dick-Thorn. Potrzebuję wiedzieć co się z niemi stało?
— Będzie to zadanie trudne do spełnienia.
— Tym większa chwała jeśli się powiedzie. Niech mi pan w ciągu trzech dni przyniesie wiadomość, a podwoję zapłatę.
— Będę się starał usilnie zadowolnić panią.
— Liczę na to, mówiła Klaudja, a teraz proszę siądź pan przy moim biurku, i zechciej spisać to wszystko coś mi powiedział.

Baltazar Samper pośpieszył spełnić polecenie.

XIX.

Na podwórzu więzienia świętej Pelagji, Jan-Czwartek z rozkoszą spożywał śniadanie Ireneusza Moulin, zasilając nim swój wygłodzony żołądek.
Dwie szklanki wina dozwolone więziennemi przepisami wzmocniły siły, i pobudziły humor rzezimieszka. Przyrzekł uroczyście, iż wywzajemniając się mechanikowi, zajmie się niezwłocznie jego interesem i jaknajlepiej go poprowadzi.
— Zaczekaj pan tu na mnie, rzekł do Ireneusza, pójdę po posłańca, i wrócę z nim razem.
Podwórze było niewielkie, Jan wkrótce spotkał tego, którego szukał.
— Dzień dobry Eugenjuszu, rzekł do owego handlarza teatralnemi biletami. Zechciej wyświadczyć przysługę jednemu „z naszych“ poczciwych chłopców, który ci za to ofiaruje luidora.
— Najchętniej! Z natury, jestem usłużnym, a cóż dopiero gdy sprawa poparła złotą, monetą. O cóż tu chodzi?
— Pójdź zemną do ogrzewalni, porozmawiamy swobodnie.
Izba przeznaczona do ogrzewania się dla więźniów, była to duża wygodna sala, z dębowemi do ścian poprzytwierdzanemi ławami. Na środku stał piec olbrzymi, otoczony zamkniętą na klucz kratą, do której wolny przystęp mieli tylko strażnicy.
Ciepły dzień jednak, nie sprowadził natenczas tu jeszcze nikogo. Jan zatem, a wraz z nim Moulin i Eugenjusz zasiedli w kącie do narady.
— Oto towarzysz o którym ci mówiłem, rzekł Czwartek wskazując Moulin’a.
— Przyjemnie mi, że mogę koledze być użytecznym, odparł Eugenjusz zwracając się do mechanika. Podobałeś mi się, wolę usłużyć tobie, niż innemu.
— Dziękuję, odparł Ireneusz z uśmiechem podając mu rękę, którą, tamten serdecznie uścisnął.
— Kiedy wychodzisz ztąd? zapytał Jan-Czwartek.
— Za trzy dni. — Rano czy w wieczór?
— Rano... Ale dla czego o to mnie pytasz?
— Chcę bowiem ażebyś zabrał z sobą list i klucz dla doręczenia pewnej osobie.
— Dobrze... i cóż dalej?
— Odniesiesz ten list do wskazanego domu...
— Zgoda!... A więcej?
— Nic więcej... Oto wszystko czego od ciebie na teraz żądamy, dodał Moulin.
— Jeszcze słowo... zaczął Jan-Czwartek. Skoro pomyślnie załatwisz to polecenie, staraj się jakimkolwiek bądź sposobem przesłać nam tu paczkę tytuniu, co będzie znakiem żeś się dobrze sprawił.
— Bądź spokojny, odrzekł Eugenjusz. Oddam list i przyślę wam tytuń. Niewiem czy wiesz kolego dodał, zwracając się do Moulin’a, że ja tu się dostałem za kontrawencję, a nie za złodziejstwo?
— Wiem, że jesteś dobrym chłopcem, odparł mechanik, i dla tego z ufnością ci powiem, że od pomyślnego załatwienia tej przesyłki zależy spokój i szczęście bardzo nieszczęśliwej kobiety wraz z córką!... Zaniesiesz im więcej niż majątek, bo spokój i honor ich nazwiska. Spełnisz czyn zacny, szlachetny!...
— Dziękuję za położone we mnie zaufanie, odrzekł Eugenjusz. Teraz nie przyjmę już ofiarowanego mi przez was luidora. Nie chcę zapłaty za taką przysługę... I ja też potrafię zrobić coś uczciwego, nie żadając za to wynagrodzenia.
Ireneusz nalegał na przyjęcie obiecanego luidora, Eugenjusz obstawał przy swojem.
— Nie mówmy o tem proszę... wyrzekł nakoniec bo to nadaremnie. Jestem uparty jak muł... Zresztą, skoro się spotkamy kiedy na świecie co może nastąpić, zaprosisz mnie pan na śniadanie.
— Rachuj na to... zawołał mechanik. Obiecuję od dnia tego znakomite jedzenie!... Dwanaście tuzinów ostryg, i wina tyle ile wypijesz!...
— Zgoda! odrzekł Eugenjusz. Trzeba pomyśleć teraz o przechowaniu powierzonych mi przedmiotów bo wszak wiadomo, że tak przy wyjściu jak i przy wejściu rewidują nas tu nicponie. Nie można więc dać się złapać, byłby to wstyd nielada!
— Wszystko byłoby stracone! zawołał z obawą Moulin.
— Czy duży jest ten klucz?
— Przeciwnie bardzo mały, noszę go obecnie w kołnierzu mojego palta.
— Dobrze! — i ja tak zrobię; list zaś zaszyję w pasku od spodni. Dasz mi pan to wszystko pojutrze wieczorem by nas nie spotkano na rozmowie dnia tego gdy będę wychodził. Mogliby powziąść ztąd podejrzenia, i skrupulatnie mnie rewidować.
— Obiecujesz więc załatwić mi wszystko? pytał niedowierzająco Ireneusz.
— Natychmiast po wyjściu z więzienia, przyrzekam!
— Dziękuję ci!... W wilję dnia będziesz miał doręczone wszystko.
Od owej chwili Jan-Czwartek stał się nierozłącznym towarzyszem Moulin’a, jadał razem z nim obiad, tak jak i śniadanie, z różnicą, że porcje teraz bywały podwójne zatem pożywniejsze.
W sypialni, los także połączył ich obu. Łóżka ich niemal stykały się z sobą.
— Zaręczasz mi więc za uczciwość tego człowieka, pytał Jana-Mechanik.
— Jak za siebie! odparł rzezimieszek.
Dziwnie zaiste brzmiało to zapewnienie w ustach człowieka uwięzionego za złodziejstwo. Ireneusz był jednak wprawnym fizjonomistą wyczytał z twarzy Jana, że jego słowa nie zawierały w sobie zdrady ani podejścia.
Czwartek zasnął wkrótce. Moulin wszakże spać nie mógł. Układał w myślach treść listu, w jakim najkrócej rad był wypowiedzieć wszystko co mu na sercu leżało. Nazajutrz wstawszy bardzo rano. poszedł do więziennego sklepiku dla zakupienia papieru, piór i atramentu, a umieściwszy się w pustej ogrzewalni, ukląkł przy bocznej ławce i zaczął list pisać drobnym, ścisłym, charakterem.
Podajemy go jako niezbędny dokument w dalszym biegu naszego opowiadania.

„ŁASKAWA PANI“.

„Zamknięty w więzieniu siedzę do obecnej chwili nie wiedząc o przyczynie mego zaaresztowania. Domyślam się tylko, iż chodzi tu o przestępstwo do jakiego nie poczuwam się wcale, nie mając zwyczaju mięszania się w nienależące do mnie sprawy.
„Od czasu rozstania się z panią na cmentarzu, przemyśliwałem nad sposobami przesłania Jej listu, i dziś zaledwie zdarzyła mi się ku temu sposobność. Pragnąłem uspokoić panią co do siebie i dać Jej możność do rozpoczęcia dzieła rehabilitacji zmarłego, bez mojego współdziałania.

Bruljon listu o jakim pani wspominałem, a który mieści bardzo ważne dla nas szczegóły, a oraz i nazwisko piszącej go osoby, ten list jest w moim mieszkaniu, gdzie żadnej jeszcze niedokonano rewizji, ponieważ nie wyjawiłem mojego adresu. Znajdziesz go pani z prawej strony, w szufladzie mojego biurka, stojącego w sypialni. Klucz przez zapomnienie, pozostawiłem w zamku. Ów szacowny tyle dla nas dokument, umieściłem w błękitnej kopercie, czerwonym lakiem zapieczętowanej. Zamiast adresu nakreśliłem na niej wspólne nasze hasło:
„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

„Potrzeba zatem łaskawa pani zabrać do siebie ten papier jaknajprędzej, również i pieniądze jakie znajdują, się w tej samej szufladzie ponieważ przy badaniu jakie nastąpi lada chwila, będę zmuszony wyjawić adres mojego mieszkania. Zarządzą tam poszukiwania. Nie życzył bym sobie ażeby ten mały kapitalik jaki posiadam dostał się w obce ręce, lub został opieczętowany. Tyle bowiem byłoby potem formalności do spełnienia, że zabrałoby mi to czas tak drogi dla nas na daremne bieganie. Lepiej zatem usunąć to, co usuniętem być może.
„Jednocześnie z tym listem przesyłam pani klucz od mego mieszkania, które się znajduje na Placu Królewskim. Numer domu 24, łatwy do zapamiętania, ponieważ pani mieszkałaś tam kiedyś.
„Wchodzi się głównemi wschodami, na czwarte piętro, a potem skręcić trzeba na prawo.
„Wybierz się pani koniecznie tego samego wieczora w którym list odbierzesz. Nie pytaj o nic odźwiernej, gdyż to kobieta ciekawa i gadatliwa. Idź śmiało, wprost do mieszkania. Na wypadek gdyby odźwierna panią zapytała do kogo idziesz, powiedz, że do pani Langlois, utrzymującej szwalnię bielizny, na trzecim piętrze.
„Bramy domu nie zamykają, przed godziną dziesiątą, wieczorem.
„Uzbrój się pani zatem w niezbędną odwagę, jakiej cel tej wycieczki dodać ci powinien.

„Przy pomocy Bożej mam nadzieję, wkrótce będę u pani, i wspólnie weźmiemy się do dzieła, jakiemu poświęcić życie jestem gotów.
„A teraz żegnając Cię kochana pani, zostaję z synowskim przywiązaniem
Ireneusz Moulin.
P. S. Nie wyjawiaj pani nikomu mojego adresu.

Po nakreśleniu tego listu, zadowolony z siebie mechanik przeczytał go raz jeszcze a uznawszy, że był jasno, treściwie napisany wsunął go w kopertę i zakleił. i położył adres:

„ Wielmożna Pani“.
MONESTIER
Ulica Notre-dame des Champs Mr 19.

Jednocześnie posłyszał zbliżające się kroki a zaledwie zdołał schować list do kieszeni, Jan-Czwartek ukazał się we drzwiach.
— To ty?... zawołał uspokajając się Moulin. Właśnie skończyłem mój list.
— To dobrze... Widzę, że ostro bierzesz się do tej sprawy.
— Wolę ukończyć nie zwlekając. Będę spokojniejszym czując list w kieszeni. Pomyśl, że chodzi tu o szczęście i honor dwóch osieroconych kobiet?
— A twój list wróci im to wszystko?
— Doda otuchy, i nadziei. Będą oczekiwały cierpliwie na moje uwolnienie.
— Liczysz więc na to, że cię uwolnią?
— Jestem tego pewny. Nic nie mam na sumieniu... nic najzupełniej.
— To jeszcze nie dowód...
Ireneusz przypomniał sobie biednego Pawła Leroyer.

— To prawda!... wyszepnął z westchnieniem.

XX.

Moulin polubił Jana-Czwartka, powziął do niego nawet pewne zaufanie, nie o tyle jednak aby mu się zwierzać ze wszystkich trosk swoich i opowiadać o własnych na przyszłość zamiarach.
Gdy wypadło mówić o tem baczył na każdy wyraz aby się nie zdradzić przed bardzo domyślnym na tym punkcie współtowarzyszem.
Jan natomiast opowiadał mu szczegółowo o swojej przeszłości i teraźniejszości, uczuwał bowiem do Ireneusza jedną z owych nieokreślonych sympatji jakiej nic wytłumaczyć nie jest w stanie. Uważał jednak Moulin’a za zręcznego „frajera“, jakiego postanowił w przyszłości zaciągnąć pod swoje sztandary, ażeby wraz z nim pracować nad ową tajemniczą sprawą, mającą w krótkim czasie przekształcić go w miljonera.
— Gdyby tak szczęście chociaż raz w życiu nam zajaśniało rzekł pewnego razu do Ireneusza, i razem nas obu badano, a potem uwolniono razem, zaprosił bym cię kolego na doskonałe śniadanie, wywzajemniając się za wszystko to co dla mnie czynisz. Spłaciłbym zaciągnięty dług u ciebie z lichwiarskim procentem.
— Nie masz za co być tak dalece wdzięcznym, odrzekł mechanik. Te drobnostki jakie odemnie przyjmujesz, niewarte nawet wspomnienia. Zresztą przyznam ci, że nie zwykłem robić czegoś bez wyrachowania. Możesz mi być kiedyś potrzebnym.
— I ty mnie zarówno. Lecz o ileż bym się cieszył gdybyśmy oba kiedyś doszli do pieniędzy i to przy moim staraniu.
Moulin roześmiał się wesoło.
Myślisz więc ciągle o swojej sukcesji? zapytał po chwili
. — Więcej niż kiedykolwiek. A warta ona tego, przysięgam! Czas jednak wyznać, że to nie spadku tak oczekuję niecierpliwie.
— A czegóż? — Urządzę na wielką skalę „wyzyskiwanie“, wyszepnął tajemniczo Czwartek pochylając się ku współtowarzyszowi.
— Wyzyskiwanie? powtórzył z oburzeniem Ireneusz.
— A cóż cię to tak zadziwia? Obawiasz się może ażeby mnie powtórnie nie wsadzono do tej „pułapki?“ Bądź spokojny!... Za nim bym ja tu się dostał, cienko by śpiewali moi „wybrani“. Tak, przyjacielu!... Nie dosyć, że oni obsypią mnie pieniędzmi, których mówiąc między nami zawsze będę miał za mało ale jeszcze nie wolno im będzie skrzywić się!... Z pokorą łagodnych baranków muszą się strzydz pozwolić nie mruknąwszy słowa!...
— Naprowadza mnie to na domysł, że musisz posiadać jakąś ważną tajemnicę rodzinną?
— Tak; bardzo ważną... ale więcej ci już nie powiem. To jedno tylko nadmienię, ciągnął Jan dalej, że mógłbyś być mi w tej sprawie wielce pożytecznym. Masz eleganckie ubranie, postawę prawdziwego dżentlemena, słowem zarys człowieka z wyższego towarzystwa. Znam ja się na tem!... Tych właśnie przymiotów brak mi zupełnie. A i maszynka twoja z językiem, chodzi na dobrych zawiasach... Co zaś do zręcznego zlepiania zdań wielkokwiatowych, to mógłbyś być moim nauczycielem!... A trzeba ci wiedzieć, że tego głównie będę potrzebował przy rozpoczęciu tej sprawy... Zresztą, pomówimy jeszcze o tem. Przed wszystkiem zobaczymy czy wypuszczą nas obu razem.
Ireneusz nie chcąc zrazić do siebie Jana, potakiwał mu w jego zapatrywaniach. W duchu zaś przemyśliwał jaka by to być mogła tajemnica mogąca przynosić tak kolosalne zyski bez narażenia osobistości dopuszczającej się wyzyskiwania?
Jan-Czwartek lubił bardzo wino, i z tą swoją słabością nie ukrywał się przed Moulin’em. Mechanik więc postanowił zużytkować na swoją korzyść to jego upodobanie, i buteleczką smacznego płynu rozwiązać wstrzemięźliwy język rzezimieszka. Długo jednakże wypadło mu czekać na tę sposobność, ponieważ prawa więzienne nie dozwalały na libacje takiego rodzaju.
— O ile zbadałem, mówił sobie Moulin, mam do czynienia z wytrawnym przestępcą... ze złodziejem z profesji. Nie może on być tym za kogo się przedstawiał w dniu naszego poznania pod „Srebrnym Krukiem“. Jest to recydywista którego przeszłość musi być bardzo ciekawa. Wybadam go kiedy...
Nazajutrz wezwano Jana-Czwartka do sądu, zkąd wrócił nad wieczorem.
Moulin przywykły do jego towarzystwa i opowiadań jakie mu czas skracały, oczekiwał na niego niecierpliwie.
— Jakże poszło? zagadnął wchodzącego.
— Dobrze, i nie dobrze... odparł rzezimieszek.
— Co przez to rozumiesz?
— Przedstawiłem świadków, którzy zeznali, że w dniu dokonanej kradzieży przez tego nikczemnika Szpagata, byłem nieobecny w Paryżu. Znajdowałem się w Pantin zkąd dopiero nazajutrz wróciłem.
— W takim razie twoje uwolnienie jest pewnem?
— Nie... niestety!...
— Dla czego? Dla tego, że będąc już raz notowanym i karanym, sędziowie mówią sobie: „Jeżeli on tu nie pełnił kradzieży, mógł ją dokonać gdzieindziej... nie zaszkodzi zatrzymać go pod kluczem“. Owóż potrzebowałbym adwokata, który by mi wyjednał uwolnienie dowiódłszy, że jestem niewinny jak nowonarodzone dziecię.
— Wszakże was z urzędu bronią adwokaci?
Jan wzruszył ramionami.
— Adwokat z urzędu, zaczął z pogardą, to zepsuty ananas, który choć pachnie z daleka zużytkować się nie da. Lepiej stokroć bronić się samemu, niż liczyć na takie poparcie.
— Wolno ci w każdym razie wziąść sobie innego.
Jan-Czwartek roześmiał się głośno.
— Dobra rada... zawołał. Nędzny, drugorzędny adwokacina, za zwykłą obronę, bierze co najmniej od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu franków... a moje fundusze redukują się obecnie do zera!...
— Jest i na to sposób...
— Jaki.. ciekawym?
— Mam zamiar zamówić dla siebie adwokata, odparł Ireneusz. Poproszę go aby i twojej podjął się sprawy... Zapłacę za dwie obrony.
— Jakto... zrobił byś to dla mnie?... wykrzyknął z radością Jan-Czwartek.
— Niewątpliwie... jeżeli sobie tego życzysz.
— A więc, zawołał Jan z rozrzewnieniem odtąd duszą i ciałem należę do ciebie. Gdybyś kiedykolwiek potrzebował mojej pomocy, rozporządzaj mną jak zechcesz. Z chęcią poświęcę ci życie!...
Mówiąc to, ściskał obie ręce mechanika.
— Ale, powiedz mi też, zapytał po chwili o którym myślisz adwokacie? Czy masz już upatrzonego?
— Nie!... Jest na to jeszcze dość czasu.
— Lepiej naradzić się zaraz. Mówię ci, że adwokat, to sprzęt niezbędny dla więźnia. On cię nauczy jak masz się tłumaczyć... powiadomi jak sędziowie zapatrują na twoją sprawę... a nakoniec, pokrzepi cię nadzieją. Jabym radził zawezwać jaknajprędzej adwokata.
— Dobrze... lecz pierwej trzeba się od kogoś dowiedzieć jakie są ku temu do spełnienia formalności?
— To najłatwiejsza!... Jest tu pomiędzy nami pewien młodzieniec z bardzo porządnej rodziny skompromitowany trochę w jakiejś sprawie z brylantami. Miewa on codziennie audjencje z adwokatem, o którego adres zapytać go możemy.
— Znasz tego młodzieńca?
— Nie rozmawiałem z nim nigdy, ale zapoznać się łatwo.
— Postaraj się więc o to.
Ów młody człowiek o którym była mowa, bardzo przyzwoicie na pozór wyglądał. Na jego twarzy lubo nie widniała inteligencja, przebijała jednak dobroć i moralne przygnębienie.
Wymagania kochanki, i wrodzona słabość charakteru, popchnęły go na zgubną drogę. Osadzony obecnie w więzieniu św. Pelagji, za kilka dni miał zasiąść na ławie oskarżonych.
Do obecnej chwili wolno mu było zajmować osobną izbę, z której dwa razy dziennie dla użycia świeżego powietrza wychodząc używał przechadzki po podwórzu. Unikał wszelako naówczas starannie zetknięcia się z towarzyszami niedoli.
Jan-Czwartek pociągnąwszy z sobą Moulin’a, zatrzymał się wraz z nim przed samotnie spacerującym młodzieńcem.
— Wybacz pan, zaczął, uchylając czapki, wybacz, że moją prośbą śmiem mu być natrętnym, ale pragnąłbym pozyskać od niego pewne objaśnienie.
— O co chodzi? zapytał ozięble młody człowiek.
— Mój towarzysz, którego pan tu widzisz lada dzień przed sędziego powołanym zostanie.
— A zatem?...
— Otóż dowiedziawszy się, żeś pan powierzył swoją obronę któremuś z adwokatów, przyszliśmy prosić o adres tegoż, co mam nadzieję odmówionem nam nie zostanie.
— Adres dać mogę, odparł więzień, lecz wątpię czy ten adwokat podejmie się waszej sprawy. Sprobować jednak nie zawadzi.
To mówiąc z wypchanego papierami pugilaresu, wyjął bilet wizytowy, i podał go Janowi.
Rzuciwszy nań oczyma Czwartek, drgnął cały, i stanął w osłupieniu. Na jego twarzy ukazał się wyraz najwyższego zdumienia. Przeczytał bowiem następujące wyrazy:

Henryk de la Tour-Vandieu
ADWOKAT
„Ulica świętego Dominika.

— Co pana tak zadziwiło? pytał młodzieniec widząc zmięszanie Jana.
— Nie... nie! — wyszepnął Czwartek, któremu ręce drżały jak w febrze. Nazwisko pańskiego adwokata jest mi zkądsiś znane...
— I cóż z tego?
— Znam blizko rodzinę panów de la Tour-Vandieu, słyszałem o nich wiele, a niewiedziałem dotąd, że między niemi jest prawnik.
— Jest, jak pan widzisz.
— Czy to sam książę de la Tour-Vaudieu jest adwokatem? pytał Jan dalej.
— Nie; to syn jego. Jest wprawdzie margrabią, ale nie używa tego tytułu.
— Jego syn?... powtórzył Jan. Dziękuję najmocniej za objaśnienie. Mój towarzysz zgłosi się do niego. I ukłoniwszy się, opuścili młodzieńca.
Ireneusz nie pojmował przyczyny pomięszania Jana.
— Zechciejże mi wytłumaczyć powód twojego przerażenia, mówił do Czwartka wracając. Cóż cię tak przestraszyło?

XXI.

— Wybacz, ale powiedzieć nie mogę w tej chwili, odparł Jan w zadumie. To tylko ci wyznam, iż jakiś niepojęty zbieg okoliczności podał mi w rękę ten bilet.
— Dziwne to w rzeczy samej, odparł Ireneusz, a w duchu myślał: Przysiągłbym, że rodzina książąt de la Tour-Vandieu wmieszana jest w tę tajemnicę.
— Opowiem ci to wszystko później, Jan dodał.
Nazajutrz wieczorem, Eugenjusz podszedł do Moulin’a.
— Masz pan wszystko gotowem dla mnie do zabrania? zapytał po cichu.
— Mam.
— Idźmy więc do ogrzewalni, tam pomówimy swobodniej. Oddasz mi swój depozyt, i objaśnisz co i jak mam robić.
— Dobrze; idźmy zaraz.
Ireneusz poprzedniej nocy wyjął klucz z kołnierza, i trzymał go w pogotowiu, a teraz nieznacznie wraz z listem, wsunął w kieszeń usłużnego towarzysza.
— Gdzież mam to zanieść? pytał Eugenjusz.
— Na ulicę Notre-dame des Champs, numer 19. Adres dla pamięci wypisałem na kopercie.
— A jeśli mnie o co pytać będą, cóż mam odpowiedzieć?
— Te tylko dwa wyrazy: „Odwagi i nadziei“. Ale bądź bacznym, niepomyl się. W mieszkaniu zastaniesz dwie kobiety, matkę i córkę. Samej tylko matce oddaj do rąk ten list i klucz.
— Rozumiem.
— Jeżeli kiedy w przyszłości, dodał mechanik ściskając rękę Eugenjusza zapotrzebujesz pomocy, zwróć się śmiało do Ireneusza Moulin, który ci nigdy nie zapomni dzisiejszej przysługi.
— Dobrze; bądź pan spokojnym. Sprawię się jak należy.
— O której godzinie jutro ztąd wychodzisz?
— O ósmej rano. Około dziewiątej, będę na ulicy Notre-dame des Champs, a o jedenastej odbierzesz pan przesłany sobie tytuń.
Po powtórnych wzajemnych podziękowaniach rozeszli się do swoich sypialni.
Ireneusz przez całą noc nie zamknął oka. Za nadejściem dnia dopiero, zadrzemnął cokolwiek.
O ósmej wezwano Eugenjusza do kancelarji.
Z niewysłowioną trwogą oczekiwał biedny mechanik rezultatu dokonanej przy więźniu rewizji. Za lada otwarciem drzwi, zrywał się, sądząc, że po niego przychodzą.
Minęło wpół do dziewiątej, minęła dziewiąta. Uspokojony teraz, połączył się myślą z wypuszczonym więźniem, i krok za krokiem nieomal towarzyszył mu w pochodzie.
O tej godzinie, myślał, Eugenjusz dochodzi do ulicy Notre-dame des Champs. Teraz pddaje list zapewne... Za dwie godziny powinienem otrzymać tytuń. Jakąż ulgę natenczas uczuje w swym sercu!...
Wśród takich rozmyślań Moulin’a wszedł na podwórze więzienne dozorca z papierami w ręku. Wszyscy więźniowie go otoczyli czekając na rozkazy.
Dozorca wywoływał ich po nazwisku, na co każdy z nich obowiązanym był odpowiedzieć. Do liczby tychże należał Ireneusz.
Za godzinę wezwani zostaniecie do badania, mówił dozorca. Bądźcie więc gotowemi.
— Nareszcie, dowiem się przecie z jakiego powodu mnie zatrzymano? pomyślał Moulin. Oby tylko moja paczka z tytuniem przed tem nadeszła. Inaczej nie mógłbym wyjawić mego adresu, i pogorszyłbym tem fatalnie swoję sprawę, wprowadzając sędziego w podejrzenie, iż muszę mieć jakieś ważne ukryte papiery, dla których trwam w moim uporze.
— Nad czem tak rozmyślasz?... zapytał Czwartek widząc głęboką zadumę mechanika.
— Niepokoi mnie brak wiadomości od naszego wysłańca.
— A to zkąd? — wszak niema jeszcze dziesiątej.
— To prawda... ale w oczekiwaniu czas powoli upływa.
Nie dziwna! Łatwo wytłumaczyć niepokój Moulin’a, spodziewał się bowiem co chwila, iż go zawezwą do badania, a odpowiedzi jego zatem i wolność zależały od wiadomości jaką otrzymać miał od Eugenjusza.
Gdyby list wraz z kluczem nie doszły rąk pani Leroyer, Ireneusz nie mógłby natenczas wyjawić swego adresu. Wtedy to jako włóczęga nie mający stałego zamieszkania, zostałby surowo karanym.
Gdyby jednakże wiedział napewno, że list znajduje się już w posiadaniu wdowy, i że ona wieczorem pójdzie do jego mieszkania po ów tyle szacowny dokument, wówczas mógłby wskazać swój adres, gdyż najrychlejsza nawet rewizja nie zdołałaby uprzedzić pani Leroyer.
Oto powód dla którego Ireneusz Moulin z gorączkową niecierpliwością oczekiwał nadesłania sobie paczki tytuniu.
Przezorny Theifer jak wiemy, ustawił swoich agentów w blizkości domu zamieszkiwanego przez panią Monestier. Zadanie to ułatwiał mu wielce znajdujący się tamże na parterze handel win.
Nazajutrz po zaaresztowaniu Ireneusza zgłosił się do tegoż handlu jakiś mężczyzna, chcąc zawrzeć umowę z kupcem o pozwolenie ustawienia stolika przed sklepem z przyrządami do czyszczenia obuwia. Gdy propozycję swą poparł zapłaceniem z góry półrocznej dzierżawy, umowa dokonaną została.
Był to właśnie jeden z agentów Theifera, podczas gdy drugi pozostał w bramie pilnując wnętrza domu. Spełniali oni nakazaną sobie czynność przez inspektora.
Jerzy de la Tour-Vandieu, podsłuchując jak sobie przypominamy rozmowy na cmentarzu, dowiedział się o mieszkaniu pani Leroyer, a zakomunikowawszy tę wiadomość Theiferowi, nakazał mu pilnie śledzić wszystkich wchodzących i wychodzących z tego domu.
Inspektor rozstawszy się z księciem pojechał pod wskazany adres z gotowym już planem.
Wszedłszy do stancyjki odźwiernej, z tajemniczą miną zażądał z nią pomówienia na osobności.
Zaniepokojona tym wstępem kobieta, przymknęła drzwi do drugiej stancyjki, zapytując w czem może mu służyć?
— Możesz mi pani dopomódz w bardzo ważnej spławie ujęcia podejrzanej osobistości, jednego z wichrzycieli przybyłego z Londynu. Jestem policyjnym agentem.
— Boże!... zawołała przestraszona kobiteta. policja!... Mieliżbyśmy więc przechowywać w naszym domu takich ludzi?
— Milcz pani!... zawołał z udanym przestrachem Theifer. Jedno nierozważne słowo zniweczyć może, wszystkie nasze plany. Najmniejsza drobnostka ostrzedz może tych nędzników aby się mieli na baczności.
— A więc na pewno my ich tu mamy? pytała przerażona przyciszonym głosem.
— Tak... lecz ani słowa więcej!...
— Cóż więc mam czynić? Czego pan żądasz odemnie.
Theifer wydobył pugilares, a z niego bilet bankowy.
— Znasz pani ten papierek? zapytał.
— Któżby go nie znał? To banknot stu frankowy!
— Chcesz nań pani zarobić?
— Zarobić sto franków? a któżby tego nie chciał mój Boże!
— W takim razie, musisz mi być zupełnie posłuszną.
— Rozkazuj pan!... Uczynię wszystko co zechcesz!
— Masz pani męża?
— Niemam... Od lat trzech owdowiałam. Niemam nikogo, jestem samotną.
— Ale może masz krewnych?
— Mam brata.
— Czem on się zajmuje?
— Mieszka w Troyes, w Szampanji, jest robotnikiem w fabryce czapek wełnianych.
— W jakim jest wieku ten człowiek?
— Obecnie ma lat pięćdziesiąt.
— Odwiedza panią niekiedy?
— Dotąd nigdy jeszcze... Nie był ani razu.
— Niezna go zatem żaden z mieszkańców tego domu?
— Zkąd by kto mógł znać, gdy nie przyjeżdża do Paryża? Od lat piętnastu nie widziałam go wcale.
— Dobrze! — Wszystko to posłużyć mi może.
— Nawet mój brat? zapytała z obawą odźwierna.
— Tak, nawet i wasz brat.
— A w jaki sposób to się ułoży?
— W sposób bardzo prosty. Skoro tylko ztąd wyjdę zaczniesz rozpowiadać pani wszystkim lokatorom, że jutro rano przyjedzie brat w odwiedziny do pani na dni kilka.
— Ależ przekonają się, że to będzie kłamstwo!... odpowiedziała z niechęcią kobieta. Mój brat nie może ani na chwilę opuścić fabryki, zatem nie przyjedzie.
— Wiem o tem dobrze.
— A więc po co mówić takie rzeczy, jakie nie nastąpią.
— Owśzem, sprawdzi się to w zupełności, z różnicą, że w miejsce brata pani, przyjedzie agent bezpieczeństwa publicznego, odrzekł z uśmiechem Theifer. Upewniam panią, że będzie wyglądał na wieśniaka. Przyjmiesz go pani serdecznie jak brata, i umieścisz w swoim mieszkaniu. Stęskniony do siostry po tak długim niewidzeniu nieodstąpi jej na chwilę. Będzie siedział ciągle z nią w bramie, pilnie zważając na każdego z wchodzących i wychodzących z tego domu.
— Litościwy Boże!... zawołała odźwierna załamując ręce, toć widać wszyscy nasi lokatorowie są ludźmi podejrzanemi, a wydają się być z pozoru tacy spokojni... tacy uczciwi!...
— Nie pytaj pani o więcej... pamiętaj, że rozmowa w tym przedmiocie jest ci najsurowiej wzbronioną!...
— Ale potrzeba powiadomić o tem właściciela domu?
— Niech Bóg uchowa!... Właściciel wiedzieć o tem nie powinien.
— A gdzież będzie nocował ten agent?
— Ma się rozumieć, że w waszej izbie. Masz pani drugą stancyjkę, i tam na dni kilka przenieść się musisz.

— Taka wspólność... to nieprzyzwoite... to mi się wcale niepodoba!.. zawołała z cnotliwem oburzeniem kobieta.

XXII.

— Poręczam za nieposzlakowane obyczaje mojego agenta, zawołał śmiejąc się Theifer. Na noc zostawisz go pani w tej tu pierwszej izbie, Nie zadziwi to nikogo, boć przecie brat mając w Paryżu zamieszkałą siostrę, nie będzie szukał przytułku u obcych ludzi.
— A któż będzie otwierał bramę w nocy?
— Ma się rozumieć, że on!... Dlatego się przecie tutaj umieści, ażeby widział każdego z wchodzących do domu. Dasz mu pani także listę lokatorów. No! jakże zgadzasz się pani na te warunki?
— A dostanę stu frankówkę?
— Natychmiast!... a oprócz tego gratyfikację w tym dniu w którym ów mniemany brat pani wyjedzie z powrotem do Troges.
Zgadzam się na wszystko!...
— Ale ostrzegam... tajemnicę ścisłą zachować potrzeba!
— Bądź pan spokojnym... Będę milczący jak te wypchane kanarki co stoją pod kloszem.
Theifer podał chciwie czyhającej kobiecie stu frankowy banknot, jaki z gorączkową niecierpliwością wsunęła do kieszeni.
— A więc umowa zawarta? pytał Theifer.
— Tak panie. Oczekuję na przybycie mojego brata Klaudjusza Piigal, i zajmę się natychmiast przyrządzeniem dla niego wygodnego pomieszczenia.
W godzinę po odejściu inspektora, cały dom już wiedział o radości odźwiernej, do której miał nazajutrz przyjechać brat dawno niewidziany.
Z nadejściem poranku, stanęła przed domem dorożka wyładowana prowjantami, z której wysiadł jakiś wieśniak. Ujrzawszy odźwierną, rzucił się na szyję tej zaimprowizowanej swej siostrze, ściskając ją serdecznie. Tak to wszystko zrobionem było zręcznie i składnie, że odźwierna rozpłakała się przy powitaniu.
Wyobrażała sobie, że widzi swojego brata, i przez długi czas utulić się w płaczu nie mogła.
We dwie godziny, pod jakimżeś zmyślonym pozorem zawitał Theifer, i zastał wszystko w porządku, tak jak sobie życzył.
Zrobiono zasadzkę z właściwą policjantom przebiegłością. Gdyby jaka obca osoba pragnęła odwiedzić panią Monestier, puszczono by ją na górę, lecz ostrzeżony wnet o tem agent stojący przed bramą śledził by ją przy wyjściu.
Niestety jednak, tak jak powiedział Theifer księciu Jerzemu, żywy duch oprócz doktora Edmunda Loriot nie przychodził do pani Monestier.
Odźwierna dotrzymała słowa; milczała jak kamień. Nikt nie domyślał się, że ów spokojny dom przy ulicy Notre-dame des Champs przemieniony został w pułapkę.
Tegoż dnia właśnie w którym uwolniono Eugenjusza z więzienia, agenci jak zwykle stali na czatach. Żadne ważniejsze zdarzenie nie zakłóciło dotąd spokoju.
Eugenjusz o godzinie ósmej rano, udał się wprost na przedmieście Saint-Germain, do dziewiątej stanął na wprost domu wskazanego adresem przez mechanika.
Zatrzymał się tu chwilę.
— Powiedziano mi, mówił do siebie, że w moim ręku spoczywa szczęście i honor dwóch kobiet... Muszą to być więc szczegóły wielkiej wagi w tym liście. Ireneusz polecił mi go oddać matce a nie młodej dziewczynie jej córce... Lecz na nieszczęście zapomniałem na którym piętrze mieszka tu pani Monestier, a nieradbym pytać o to odźwiernej. Trzeba w inny jakiś sposób nagrodzić moją nieuwagę.
I przeszedł w poprzek ulicę z zamiarem wejścia w głąb bramy.
Nagle spostrzegł przed handlem win siedzącego mężczyznę z przyborami do czyszczenia zabłoconego obuwia przechodniom. Jeden rzut oka ostrzegł go dostatecznie o niebezpieczeństwie. Cofnął się w oka mgnieniu na przeciwległy trotoar.
— Do pioruna! zawołał, ja się nie mylę!... Ów spokojnie siedzący czyściciel, nie jest tym za kogo pragnie uchodzić... Jest to znany mi dobrze agent policyjny, który wieczorami czatował pod teatrem na takich jak ja przestępców. Co on tu jednak robi? Na kogo zakłada sidła? W każdym razie teraz bardziej niż kiedykolwiek na ostrożności mieć mi się potrzeba.
Niechcąc wszelako uchodzić z placu walki przed rozpoczętą kampanją, Eugenjusz wydobył tytuń z kieszeni, a skręcając niby papierosa przypatrywał się uważnie temu mniemanemu czyścicielowi butów.
Za chwilę potem, z bramy tegoż samego domu, wyszedł jakiś tłusty wieśniak, i rozpoczął pogawędkę z przebranym agentem.
Wysłaniec Ireneusza Moulin, omal nie krzyknął z przestrachu, w owym wieśniaku albowiem poznał drugiego policyjnego agenta.
— Tego już za wiele!... mruknął pół głosem. Dom jest strzeżony istnie jak kasa ogniotrwała. Byłożby to w celu przeszkodzenia mojej wizycie? Kto wie?... Co począć zatem? Gdyby mnie spostrzegli, przepadło wszystko!
I szybkim krokiem skręcił w ulicę de Rennes.
Uszedłszy kawałek drogi, zatrzymał się znowu.
— Co zrobić z tą powierzoną mi przesyłką? zapytał siebie. Przyrzekłem, że dziś nieodmiennie doręczę list i klucz tym nieszczęśliwym kobietom. Miałżebym z przestrachu zniżyć się do nikczemności. I czegóż zresztą mogę się obawiać? Że znam tych dwóch agentów, to jeszcze nie dowód ażeby i oni mnie znali!... Zresztą i na nich można znaleźć sposób... Trzeba się nad tem zastanowić.
Zdecydowawszy się powrócić pod № 19. Eugenjusz nie namyślał się dłużej. Wolnym krokiem wszedł na ulicę Notre-Dame.
Grubego wieśniaka już nie było, drugi tylko agent siedział przed sklepem paląc fajkę.
Eugenjusz spojrzał w górę, chcąc się przypatrzeć oknom pierwszego i drugiego piętra, i dostrzegł w jednym z nich wystawioną kartę w rodzaju szyldu z napisem:

„LABROUILLAT“
Krawiec męzki.

— Otóż mam sposób!... zawołał uradowany, i śmiało wszedłszy w bramę skręcał już na wschody gdy ostry głos jakiś zawołał?
— Hej!... hej!... gdzie to idziecie i po co?... Do kogo macie interes?
Eugenjusz obróciwszy się, spotkał oko w oko z owym wieśniakiem, którego widział przed chwilą.
— Gdzie idę? powtórzył ze stanowczością w głosie, do krawca... do pana Labrouillat, jeżeli pan o tem chcesz wiedzieć.
Odpowiedź ta zadowolniła w zupełności przebranego agenta.
— To dobrze, odrzekł, ale należy panu o tem wiedzieć, że gdy się wchodzi do prywatnego domu potrzeba opowiedzieć się odźwiernemu.
Eugenjusz nie słuchając gderania, biegł po wschodach o ile mu sił starczyło, i wkrótce znalazł się na trzecim piętrze.
Na jednych z dwojga drzwi przybita była tabliczka z napisem: „Labrouillat“.
— Zadzwonię tu... rzekł sobie; w takich domach wszyscy się znają nawzajem. Wskażą, mi adres tej pani, której przesyłkę oddać muszę.
Pociągnął za dzwonek. Młoda panienka we drzwiach się ukazała pytając:
— Co pan sobie życzy?
— Chciałbym dowiedzieć się gdzie mieszka pani Monestier... Może tutaj?
— Nie panie; tu mieszka mój ojciec, Labrouillat, krawiec. Pani Monestier zaś mieszka tu, obok.
— Dziękuję za objaśnienie.
Postąpiwszy parę kroków, Eugenjusz miał już zadzwonić, gdy drzwi zwolna otwarto, a w nich ukazała się Berta w grubej żałobie.
— Czy pan do nas ma interes? zapytała, spostrzegłszy nieznanego sobie mężczyznę.
— Tak, do pani Monestier.
— Zatem wejść proszę, dodała cofając się w głąb pokoju.
Eugenjusz wszedł nieśmiało.
— O co chodzi? zapytała, widząc, że przybyły nie śpieszy się z objaśnieniem.
— Pragnąłbym widzieć się z panią Monestier, odrzekł przypomniawszy sobie polecenie Ireneusza.
— Możebym ja mogła zastąpić moją matkę?
— Nie pani... Muszę koniecznie widzieć się z samą panią Monestier.
— Matka moja jest ciężko chora, i zdaje mi się śpi teraz...

— Wybacz mi pani moją natarczywość, lecz muszę w bardzo ważnej sprawie pomówić z matką pani. Proszę ją zatem obudzić, ponieważ każda chwila jest drogą.

XXIII.

Pani Leroyor posłyszała w drugim pokoju głos obcy.
— Berto, kto przyszedł? zapytała, czy doktór?...
— Moja matka już nie śpi, wyrzekło dziewczę do przybyłego. Zechciej pan chwilę zaczekać, powiadomię ją o tem.
I weszła do sypialni oznajmując matce o przybyciu jakiegoś nieznajomego, który koniecznie pragnie z nią się widzieć.
Pani Leroyer pomyślała natychmiast o Ireneuszu Moulin.
— Przyprowadź go tu coprędzej, odpowiedziała.
Eugenjusz po wejściu do sypialni, ujrzał umierającą już prawie kobietę, tak białą jak poduszki na których spoczywała.
— Pan życzyłeś, widzieć się zemną? zapytała wdowa słabym głosem.
— Tak pani... Chciałbym pomówić z nią bez świadków.
— Moja córka więc obecną być przy tem nie może?
— Nie pani... odrzekł wysłaniec Moulin’a.
— Dla czego taki surowy nakaz?
— Nie wiem... tak mi polecono uczynić. Nie moja to zresztą tajemnica...
— A więc wychodzę... ozwała się Berta, mocno zdziwiona zachowaniem się nieznajomego.
— Otóż jesteśmy sami, zaczęła pani Leroyer. Jaki interes sprowadza pana tu do mnie? Kto pana przysyła?
— Ireneusz Moulin.
Zamglone spojrzenie chorej, żywym ogniem zabłysło.
— Jest więc już wolnym? zapytała.
— Nie pani. Gdyby był wolnym, sam by tu przyszedł. Polecił mi tylko oddać do rąk pani dwie rzeczy...
— Cóż takiego?
— List i klucz... Ot! wszystko.
To mówiąc Eugenjusz zbliżył się do łóżka na którym spoczywała dogorywająca już pani Leroyer, i podał jej powierzone sobie przedmioty.
— Dziękuję panu!... odparła drżącym głosem. Niech ci Bóg wynagrodzi.
— Ireneusz polecił mi jeszcze dodać pani, że „nadzieja i odwaga nie powinny jej odstępować na chwilę!“ Teraz wypełniwszy dane mi polecenie, czuję się w obowiązku ostrzedz panią o pewnym grożącem jej niebezpieczeństwie...
— O jakiem niebezpieczeństwie? zapytała z trwogą.
— Ten dom jest pilnie strzeżony przez policyjnych agentów. Jeden przebrany za wieśniaka, siedzi w izbie odźwiernego, drugi, przed tym tu domem, ustawił pozornie stolik z przyrządami do czyszczenia obuwia. Zkąd i dla czego to wszystko, objaśnić panią nie umiem. Wolałem ostrzedz wszelako, ażebyście się panie miały na baczności. A teraz żegnam. I z niskim ukłonem, opuścił pokój chorej.
Berta przeprowadziła go do drzwi, a pożegnawszy i ją ukłonem, zbiegł ze schodów z lekkim sercem, zadowolony tak pomyślnie załatwionym zleceniem.
Wyszedłszy na ulicę, wstąpił do najbliższego sklepu, aby się dowiedzieć która godzina.
— Dziewiąta minut trzydzieści pięć, rzekł, spojrzawszy na zegar. Niemam już wiele czasu do stracenia. Wolę nawet dla uspokojenia tego nieboraka wydać pieniądze na dorożkę, niż mu kazać wyczekiwać w obawie i niepewności tak długo.
Z tą myślą pobiegł na ulicę de Piennes, gdzie spotkał wolną dorożkę.
— Czy zawieziecie mnie w ciągu dwudziestu minut do więzienia świętej Pelagji? pytał woźnicy.
— We dwadzieścia minut!... to trochę za ciężko...
— Dam dwadzieścia sous na piwo.
— Siadaj pan... spróbujemy.
— Zatrzymacie się jednak przed pierwszą dystrybucją, mówił dalej Eugenjusz. Poczęstuję was cygarem.
— Zgoda. Znam jedną mającą dobry towar, przy ulicy Vaugirard. I w kilka minut stanął przed sklepem.
— Spiesz się pan, mówił do swego pasażera, byśmy nie chybili umowie.
Eugenjusz wrócił niebawem z paczką tytuniu dla mechanika i dwoma cygarami, przeznaczając, jedno dla woźnicy drugie dla siebie.
Popędziwszy kłusem, na dwie minuty przed dziesiątą, stanęli na wprost więzienia, i po zapłaceniu woźnicy, jego pasażer zdążał ku bramie wchodowej, gdzie przystanął oczekując.
Ireneusz tymczasem pewien, że już posełki na czas nie otrzyma, pogodził się z swym losem. Ze spuszczoną głową, i tysiącem smutnych myśli przechodził korytarz więzienny dążąc do kancelarji, dla dopełnienia niektórych koniecznych formalności.
Poraz drugi wywoływano ich po nazwisku, a potem prowadzono do więziennego wozu. Eugenjusz stojący w pobliżu bramy, patrzył na to wszystko.
Nagle, chcąc zwrócić na siebie uwagę klasnął głośno. Moulin przechodząc właśnie koło niego, obejrzał się, i dostrzegł wzniesioną w górę jakąś rękę z paczką tytuniu.
Jaki ciężar ubył z jego przygniecionej rozpaczą piersi, trudno opowiedzieć. Wszystko już bowiem teraz było na dobrej drodze. Nie obawiając się podstępu, mógł podać adres swojego mieszkania i żądać uniewinnienia.
Po napełnieniu więźniami wozu, zamknięto go szczelnie. Dwóch żandarmów eskortowało wehikuł, prowadząc go tło pałacu Sprawiedliwości.
Wtedy to dopiero Eugenjusz oddał dozorcy paczkę tytuniu dla Moulina.


∗             ∗

Wiemy, że Theifer po ostatniej rozmowie z księciem de la Tour-Vandieu, po kilka razy dziennie zachodził do pałacu Sprawiedliwości, i do prefektury. Zostawszy ślepym narzędziem w ręku Jerzego, pragnął wywiązać się z przyjętych na siebie zobowiązań.
Żyjąc w blizkich stosunkach z urzędnikami, o wszystkiem mógł się dowiedzieć, i zażądał listy wezwanych do badania winowajców, w której z radością dojrzał upragnione przez siebie nazwisko.
Po przeczytaniu, odsunął papier obojętnie z pozoru, a przeszedłszy do swego gabinetu usiadł przy biórku, i nakreślił list tej treści:

„MOŚCI KSIĄŻĘ“.

„Znana nam sprawa, jest na dobrej drodze; sądzę, iż w dniu dzisiejszym będę mógł udzielić stanowczych wiadomości.
„Pokornie zatem upraszam, ażeby wasza książęca mość raczył na mnie oczekiwać w poobiednich godzinach. Tymczasem łączę wyrazy głębokiego szacunku, i zupełnej gotowości, z jaką zostaję do usług pańskich

pokorny sługa
THEIFER.

Po odczytaniu tego krótkiego bileciku, zadowolony z siebie, opieczętował kopertę, a położywszy adres, wyszedł z biura aby powierzyć ów list posłańcowi.
— Mój chłopcze, rzekł do niego, trzeba natychmiast odnieść to pismo.
— A gdzie... panie?
— Na ulicę świętego Dominika, № 10. Oddasz ten list odźwiernemu pałacu, z zaleceniem aby co rychlej doręczono go księciu.
— Dobrze to wszystko, ale kto mi za mój kurs zapłaci? pytał posłaniec, bo chociaż to idzie się do księcia...
— Ja, mój kochany, przerwał Theifer. Spraw się dobrze... Masz oto dwadzieścia sous.
Posłaniec zadowolony, wyruszył w drogę.
— Teraz, bacznie wszystkiego pilnować trzeba, rzekł do siebie Theifer.
Powiadomiony szczegółowo o porządku zachowywanym przy badaniu, jakoteż o godzinie przybyciu woza więziennego, stał na podwórzu prefektury, chcąc się naocznie przekonać o obecności Ireneusza.
Wkrótce z zakrytego wehikułu, poczęli wysiadać więźniowie, jakich przeprowadzano kolejno do sali nazwanej: „pułapką“, a ztamtąd dopiero stosownie do życzenia sędziego przywoływano ich do badania.
Upewniwszy się Theifer co do obecności Moulin’a stał jeszcze chwilę na podwórzu, obliczając możliwe korzyści ze zwierzeń mechanika.
— Jeżeli sędzia śledczy będzie miał spryt, mówił sobie, to jeszcze dziś przed wieczorem powinien mieć w ręku adres obwinionego.
Nie będziemy szczegółowo opisywali więzienia „Conciergerie“ i licznych labiryntów pałacu Sprawiedliwości, powiemy tylko, że owa „pułapka“, składała się z trzech dużych sal ciemnych i wilgotnych, gdzie kamienne ławy i stoły zastępowały umeblowanie. Dozwolonem tam było oczekującym więźniom palić cygara, jeść i pić ile tylko chcieli, rozumie się za własne pieniądze.
Jakiś przemyślny handlarz, urządził tam bufet, z którego ciągnął olbrzymie zyski, gdyż najubożsi nawet więźniowie zostawiali u niego resztki swoich pieniędzy, nie mówiąc o bogatszych którzy najczęściej po dokonanym badaniu, wracali na wpół pijani do swoich wozów więziennych.

XXIV.

Ireneusz Moulin kazał sobie zarówno podać śniadanie, a zjadłszy je z dobrym apetytem, pokrzepił wraz z ciałem i upadającego swojego ducha.
Czas niesłychanie wolno upływał naszemu mechanikowi, dopiero około czwartej po południu wezwano go do badania.
Pod eskortą dwóch uzbrojonych żandarmów przeprowadzonym został przez liczne schody i korytarze, do gabinetu sędziego śledczego pana Camus-Bressoles.
Zastał owego prawnika siedzącego przy biurku, tyłem do światła, tak, że jego twarz pozostawała w głębokiem półcieniu. Na oblicze Ireneusza padało za to całe światło z okna, tak, iż najdrobniejsze nawet przelotne uczucie odbijające się we wzroku jako naturalnym zwierciadle duszy, dostrzedz było można.
Przy bocznym stoliku, siedział pisarz sądowy notujący zeznania obwinionych.
Ireneusz wszedłszy do gabinetu, ukłonił się z właściwą sobie swobodą. Przekonany o swojej niewinności nie obawiał się niczego, wiedząc zaś że pani Leroyer zabierze wieczorem z mieszkania pieniądze wraz z ową szacowną kopją listu, postanowił odpowiadać szczerze na zapytania, a w razie potrzeby podać i swój adres. Nie mając powodów do ukrywania się, mógł prawdę wyjawić.
— Imię wasze? pytał na wstępie sędzia.
— Ireneusz Moulin.
— Miejsce urodzenia?
— Paryż. Ulica św. Antoniego, № 185.
— Wiek?
Moulin podał datę swojego urodzenia.
— Czem się zajmujesz? pytał sędzia dalej.
— Jestem mechanikiem.
— Masz rodzinę?
— Niemam nikogo... ani blizkich, ani dalekich krewnych.
— Przybywasz z Londynu?
— Tak panie... czyli raczej z Portsmuth.
— W każdym razie, przejeżdżałeś przez Londyn?
— Byłem tam tylko kilka godzin. Stałem w hotelu Kasterbury, oczekując na statek parowy. W Portsmuth przebywałem przez lat osiemnaście, w ostatnich latach zamianowano mnie nadzorcą fabryki.
— Ciągle pracowałeś w jednej i tejże samej fabryce przez lat osiemnaście?
— Tak panie.
— A dla czego opuściłeś to miejsce?
— Zwierzchnik mój umarł, a z nowym zgodzić się nie mogłem.
— Czem się zajmowałeś w poza obowiązkowych godzinach pracy?
— Czytywałem panie... pracowałem nad własnym ukształceniem, uczyłem się mechaniku. W naszym zawodzie pracować dużo i kształcić się trzeba.
— Bywałeś w Portsmouth na zebraniach emigrantów francuzkich?
— Bywałem!... ale rzadko kiedy. Byłem wszystkiego trzy czy cztery razy. To o czem tam mówiono, nie zajmowało mnie wcale.
— Uwierzywszy temu co mówisz, można by sądzić, że kwestje polityczne nie obchodzą cię zupełnie?
— Tak panie... a ponieważ tam wyłącznie tylko o tem rozprawiano, przestałem uczęszczać na te zebrania. Pomienione kwestje rozdrażniają mi nerwy.
Sędzia śledczy, przypatrywał się bacznie Ireneuszowi, na którego poczciwej twarzy malował się głęboki spokój ducha. Jasno błękitne oczy mechanika patrzyły pogodnie w oblicze pana Bressoles.
— W tych zebraniach przyjmowali udział i Włosi zapewne? pytał podsądnego dalej.
— Tak panie, odparł Moulin.
— Jak wielu ich tam bywało?
— Około dziesięciu lub dwunastu.
— Znałeś osobiście niektórych?
— Znałem... Nie żyłem jednak z niemi w żadnych bliższych stosunkach. Nasza znajomość kończyła się przy butelce porteru, w jakiej podrzędnej restauracji.
Ireneusz nie namyślał się po nad odpowiedziami. Mówił prawdę, same mu one więc do ust płynęły.
— Proszę mówić wolniej!... zawołał sędzia. Nie staraj się oszołomić mnie zbytecznym napływem wyrazów, bo to nadaremne!...
Moulin zmieszał się nie wiedząc co mu czynić wypada.
— A zatem, przyznajesz się do stosunków z Orsinim Brussonim, Benedettim, i tym podobnemi? ciągnął dalej sędzia.
— Niech Bóg uchowa! zawołał przerażony Ireneusz. Mówiłem panu i powtarzam, że to była tylko przelotna znajomość przy kuflu piwa.
— Nie zaprzeczysz jednak, że oni żyli w przyjaźni z emigracją francuzką?
— Tego nie wiem panie czy poza obrębem knajpy widywali się gdzieindziej? Nie mogę zatem twierdzić, ani zaprzeczać.
— Znałeś wszelako ich zapatrywania się i zasady?
— Nie ukrywali się z niemi.
— I ty zapewne także myślałeś jak oni?
— Nie panie! Praca jest wyłącznym celem mojego życia. Polityka mnie nudzi, a w dodatku czuję wstręt do wszelkich nieporządków i zaburzeń ulicznych, bo przy takim stanie rzeczy zamykają fabryki, i robotnikom grozi śmierć głodowa.
— Czy o wyjeździe swoim do Francji mówiłeś komu w Portsmouth?
— Mówiłem mojemu zwierzchnikowi, z którym uregulować musiałem rachunki, mówiłem i kolegom, z któremi wypadało się pożegnać.
— A Włochom mówiłeś?
Ireneusz zamilkł, szukając w pamięci czy z którym ze znajomych sobie Włochów rozmawiał w tej kwestyi?
— Namyślasz się nad odpowiedzią, co znaczy że kłamiesz; zawołał surowo sędzia.
— Nie panie! odrzekł mechanik. Zawahałem się, dla tego, że chcę powiedzieć prawdę. Nie przypominam sobie czylim o moim wyjeździe któremu z nich powiedział. Zresztą, nie miałem powodu do ukrywania się z podróżą.
— Po co przybyłeś do Paryża?
— Przed wszystkim, pragnąłem ujrzeć mój kraj rodzinny, a następnie szukać w nim pracy. Polubiłem mój zawód, i własnym ziomkom radbym nim być użytecznym. Jestem za młody jeszcze ażeby wypoczywać.
— Nie miałeś innego celu?
— Nie panie.
— To fałsz! krzyknął gwałtownie sędzia.
Ireneuszowi wszystka krew napłynęła do twarzy.
— Lecz panie... zaczął się tłumaczyć.
Pan de Bresolles nakazał mu milczenie.
— Przybywszy do Paryża, nie szukałeś pracy! zawołał, ale chodziłeś od domu do domu po różnych dzielnicach miasta, szukając niby jakiejś rodziny co było zręcznie obmyślonym pozorem. Rzeczywiście zaś, szukałeś swoich wspólników...
Moulin zdumiony tak szczegółowym sprawozdaniem policji, nie starał się już zapierać.
— Tak; odrzekł, chodziłem w rzeczy samej przez dni kilka po mieście.
— I roznosiłeś umówione hasło?... dodał sędzia.
— Roznosiłem hasło? powtórzył zdumiony mechanik. Nic nie rozumiem o czem pan sędzia mówi, i nie wiem o co jestem posądzony?...
— Udajesz że nie wiesz... odparł Camus de Bresolles.
— Przysięgam na Boga, że o niczem nie wiem!...
— Nie spodziewałem się z twej strony takiej bezczelności!
— Raczej nie wiadomości panie sędzio.
— A zatem, dowiedz się, że jesteś oskarżony o tajemne knowania polityczne...
Ireneusz przeczuwał, że jakąś sprawę w tem rodzaju przyczepiono do niego, lecz nigdy się niespodziewał tak strasznego zarzutu.
Przez kilka sekund stał jak skamieniały, aż wreszcie zapanowawszy nad sobą.
— Ja miałbym mieszać się w podobne rzeczy? zawołał ja?... zajęty wyłącznie mą pracą? Podobne oskarżenie jest szaleństwem, jeśli nie jest najwyższą podłością!
— Przekonaj mnie zatem, że jesteś niewinnym, złóż dowody żeś nie miał szkodliwych zamiarów...
— W jaki sposób dowieść tego mogę?
— Określając wyraźnie cel twego przyjazdu do Paryża.
— Miałem już honor powiedzieć panu, że szukałem pracy, zajęcia...
— Podaj mi adresy tych fabryk w których czyniłeś odpowiednie kroki...
Ireneusz nieprzewidział tego zapytania. Nie mogąc się bronić wobec potępiających go okoliczności; milczał, smutno opuściwszy głowę w oczekiwaniu na dalsze badanie.
— Widzisz? zawołał sędzia tryumfująco.
Radzę ci zatem, zmień przyjęty system postępowania, bo ten do niczego nie doprowadzi. Na pierwsze lepsze zapytanie, braknie ci odpowiedzi... Przyznajesz się więc do wspólnictwa w tajemnych knowaniach?
— Zaprzeczam temu jaknajmocniej!
— Słowem, że nie masz nic na sumieniu?
— Nic... nic! zupełnie!
— I zapewne uwięziono cię, przez pomyłkę?
— Tak jest... przysięgam! Sędzia badał już teraz Moulin’a z widoczną ironją, a ten odpowiadał w całej prostocie ducha, mimo, że coraz więcej czuł się zmieszanym i niespokojnym.
— Skoro tak byłeś pewny swojej niewinności badał dalej pan Bresolles, i nic nie miałeś do ukrywania przed policją, dla czego nie chciałeś odpowiadać na pytania inspektora publicznego bezpieczeństwa pana Theifer który cię pierwszy przyaresztował? Zapewne dlatego, że schwytany niespodziewanie, nie miałeś jeszcze natenczas przygotowanych odpowiedzi?
— Dlatego nieodpowiadałem wysłanemu po mnie agentowi, że nie uznawałem ażeby miał prawo mnie badać.
— Ale tego prawa sądzę mnie niezaprzeczysz?
— Bezwątpienia.
— Otóż jeżeli nie należysz do żadnych potajemnych stowarzyszeń, i nie wdajesz się w politykę, to żądam abyś wyjawił mi powód dla jakiego chodziłeś po domach w różnych dzielnicach miasta?

— Było to w interesie familijnym, odrzekł Ireneusz.

XXV.

— W interesie familijnym? powtórzył sędzia, a w jednej ze swych poprzednich odpowiedzi powiedziałeś mi, że nie masz nikogo z krewnych na świecie?
— Powiedziałem, to prawda... zapomniawszy dodać, że jest rodzina, która mimo, że mnie z nią, nie łączą żadne związki krwi, mimo to nie mniej jest ona mi drogą, Ojciec tej rodziny przytulił mnie niegdyś i otoczył tkliwą opieką gdym został opuszczonym sierotą... Człowiek ten umarł, zostawiwszy żonę i dzieci w niedostatku. Szukałem ich przeto, pragnąc choć późno spłacić mój dług wdzięczności.
— I znalazłeś tę rodzinę?
Mechanik poraz drugi zawahał się z odpowiedzią. Wmięszanie pani Leroyer do mającego się rozpocząć dzieła rehabilitacji jej męża, mogło być nader niebezpieczne. Zresztą, śmiertelną chorobą dotknięta ta kobieta, może przypłaciła by życiem, gdyby do wszystkich utrapień policja zaczęła ją niepokoić. A i przed Bertą należało ukrywać to, co było dotąd dla niej tajemnicą.
Wyjawienie zatem prawdy przed sędzią, byłoby błędem nie do wybaczenia.
Sprawiedliwość o pomyłkę pomówioną być nie chce. W samym więc zarodku zniszczonoby wszelkie usiłowania do wykrycia winnych i przekonania ogółu, że wyroki ludzkie nie zawsze bywają sprawiedliwe.
Wszystko to lotem błyskawicy przebiegło przez umysł Moulin’a.
— Panie! rzekł do sędziego, nie badaj mnie proszę w tych szczegółach... Z rodziną tą łączy się tajemnica, która nie będąc moją, wyjawioną być nie może!... Przysięgam panie na honor uczciwego człowieka, a że nim jestem, przekonasz się niezadługo, że powyższa tajemnica niema nic, wspólnego z rzuconym na mnie posądzeniem. Idzie tam tylko o honor rodziny... Mamże więc prawo rzec choć jedno słowo jakieby naruszyło ten honor? Nie!... tego nigdy nie uczynię!... Co zaś do mego oskarżenia, jest ono tak potwornem i nieprawdopodobnem, że nawet uniewinniać się nie widzę potrzeby.
Piszcie panowie do Portsmuth, gdziem przeżył lat osiemnaście, kochany i szanowany, tak przez zwierzchników jak i kolegów. Odpowiedzą, panom, że Ireneusz Moulin był porządnym człowiekiem, pracowitym robotnikiem i spokojnym członkiem społeczeństwa! Tak panie zajmując się sumiennie wydzieloną mi pracą, nie mogłem należeć do żadnych tajnych stowarzyszeń i zebrań. Polityka jest dla mnie rzeczą obcą zupełnie. Badajcie panowie mą przeszłość, a jestem pewny, że żadna hańbiąca plama nie ukaże się na moim nazwisku.
Skończywszy mówić, mechanik założył ręce na piersiach i z podniesioną głową oczekiwał na dalsze zapytania sędziego.
Prawnicy jak wiadomo, nie łatwo poddają się wzruszeniu, i nie tak łatwo wierzą w słowa obwinionego. Nie dziwna; całe tłumy łotrów przesuwających się w gabinetach sędziów śledczych, mają tylko na celu okłamywanie ich przez zręcznie ułożone z cechą prawdopodobieństwa okoliczności.
Sędziowie bywają codziennie widzami zręcznie odegrywanych komedji, łez, oburzenia, przygotowanej zawczasu rozpaczy, i niesłusznie prześladowanej niewinności. A dodać trzeba, że powyższe komedje odgrywają najczęściej bardzo zdolni artyści.
Następstwo tego, bywa nader przykre dla rzeczy samej niewinnie posądzonego. Taki sędzia jego słowom nie wierzy, o wszystkiem powątpiewa z obawy, aby nie pozwolić się oszukać pierwszemu lepszemu nędznikowi.
Głos wszakże Ireneusza, tchnął taką prawdą, taką szczerością wyznania, że Bresoles od niepamiętnych już czasów poraz pierwszy zaczął powątpiewać o prawdzie oskarżenia, Będąc wszelako prawnikiem ze krwi i kości, nie chciał iść odrazu za głosem wewnętrznego przekonania dopóki nie wyciągnie jeszcze kilku szczegółów z podsądnego.
— Dla czego odmawiałeś stanowczo udzielenia swego adresu aresztującemu cię agentowi? — zapytał po chwili.
— Dla tego samego powodu, dla którego nie chciałem mu odpowiadać. Przywłaszczał sobie prawo jakie doń nie należało.
— A teraz, gdy się znajdujesz przedemną jako reprezentantem władzy, upoważnionym przez prawo, będziesz odpowiadał?
— Najchętniej panie sędzio.
— Podaj więc swój adres. Gdzie mieszkasz?
— Na placu Królewskim, № 24 na czwartym piętrze.
— Pod jakim nazwiskiem wynająłeś to mieszkanie?
— Ależ pod swoim własnym, pod nazwiskiem Ireneusza Moulin. Nie miałem zamiaru ukrywać się...
— Mieszkanie wynająłeś umeblowane?
— Nie panie... sam swoim kosztem umeblowałem.
Sędzia wziął w rękę pęczek kluczów leżących na stole, i pokazał je mechanikowi.
— To twoje klucze rzekł, ponieważ zostały znalezione podczas rewizji w twojej kieszeni.
— Przepraszam... odparł łagodnie Moulin, te klucze oddałem sam agentowi.
— Mniejsza z tem... lecz w każdym razie uznajesz je za swoje?
— Tak panie.
— A klucz od mieszkania znajduje się między niemi?
Na to pytanie Ireneusz nie miał przygotowanej odpowiedzi. Przeczuł, że brak niewytłumaczony tego klucza, poda go znów w podejrzenie u sędziego. Milczał więc nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Czy nie rozumiesz mojego zapytania? krzyknął gwałtownie Camus-Bressoles. Zdaje się, że mówię jasno, dobitnie. Wskaż mi klucz od swego mieszkania.
— Niema go tu, między niemi, odparł przyciszonym głosem mechanik.
— Może pozostawiłeś u odźwiernej?
— Nie, panie.
— Cóżeś więc z nim zrobił? Zapewne w jakimś ważnym celu pozbyłeś się tego klucza?
— Zgubiłem go.
— Gdzie... kiedy?
— W chwili przyaresztowania.
— Nie był więc założony na tym kółku wraz z innemi kluczami?
— Owszem panie sędzio... miałem go w kieszeni.
Na ustach pana Bressoles ukazał się uśmiech niedowierzania.
— Jest to bardzo niezręczne tłómaczenie się z tej strony. Dziwi mnie, że się bierzesz na takie wykręty jak gdybyś nie wiedział, że nic nas nie wstrzyma od koniecznej w takich razach rewizji.
— Wiem o tem panie... ale i to wiem także, że w moim mieszkaniu nie znajdzie się nic takiego coby moją sprawę pogorszyć mogło.
— Liczysz na to, że dobrze schowane... nieprawdaż? rzekł ironicznie sędzia... Upewniam cię, że nasi agenci lepiej jeszcze szukać umieją.
— Nic nie znajdą... spokojny o to jestem.
— Zobaczymy!...
Moulin zaniepokojony przed chwilą, zaczął odzyskiwać dawną swobodę. Liczył bowiem na to, że dziś z powodu spóźnionej pory, już nie odbędą rewizji w jego mieszkaniu. Z konieczności zatem nazajutrz dopiero policja wybrać się tam będzie mogła. Tymczasem pani Leroyer usunie pieniądze, i ów szacowny bruljon listu.
Sędzia spojrzał na zegarek.
— Zobaczymy! — powtórzył raz drugi. W twojej obecności dokonają poszukiwania... Noc dzisiejsza może przyniesie ci dobrą radę, i natchnie chęcią wypowiedzenia wszystkiego o czem mówić nie chcesz, a co o wiele polepszyło by twoją sytuację.
Ireneusz zadrżał z radości.
— Nie omyliłem się!... pomyślał, jutro dopiero odbędzie się rewizja, a zatem wszystko ocalone!...
— Posłuchaj teraz własnego zeznania, rzekł Bressoles.
Pisarz sądowy zaczął odczytywać głośno zapytania sędziego i odpowiedzi mechanika.
— Podpisz teraz, rzekł sędzia.
Moulin wziął bez wahania pióro, i wypisał wyraźnie swoje imię i nazwisko, poczem odprowadzono go do „pułapki“.
Badanie trwało przeszło półtory godziny.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, sędzia włożył protokół indagacyjny do pierwotnego badania Theifera, poczem na czystym arkuszu napisał następujące wyrazy:
„Dla poręczenia komisarzowi delegowanemu do spraw sądowych, i naczelnikowi publicznego bezpieczeństwa.
Poniżej zaś dodał:
„Odbyć jutro z rana rewizję w mieszkaniu Ireneusza Moulin, i w jego obecności. Zabrać wszystkie papiery, jak nie mniej i przedmioty podejrzane“.
Następnie, położył datę, podpisał, spiął agrafką papiery mechanika i zadzwonił na woźnego.
We drzwiach ukazał się urzędnik.
— Odesłać to natychmiast według adresu, rzekł do niego Bressoles.
Urzędnik zabrał podane sobie papiery.
— Dość już tego na dziś, rzekł do siebie sędzia. Trzeba iść na obiad. A zwracając się do swego pisarza, dodał:
— Jesteś wolnym panie Bubril. Wyjść możesz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiemy, że Theifer nie opuszczał ani na chwilę pałacu Sprawiedliwości, włócząc się jak potępieniec po wszystkich przedsionkach i korytarzach gmachu, w oczekiwaniu gorączkowem na ukończenie sprawy Moulin’a.
Jako przewidujący i przezorny urzędnik policyjny, postanowił nieodwołalnie dnia tego za jaką bądź cenę dostać do ręki papiery mechanika, i skorzystać z nich o ile się da tylko.
Nakoniec spostrzegł Ireneusza przechodzącego w pobliżu siebie.
— Otóż się skończyło nareszcie!... wyszepnął. Trzeba się teraz dowiedzieć czy podał swój adres, i adres ten poznać jakprędzej!...

XXVI.

Theifer przechadzał się bez przerwy po rozległych korytarzach pałacu Sprawiedliwości, oczekując na przybycie pisarza pana Bressoles by od niego zasięgnąć potrzebnych sobie szczegółów co do sprawy Ireneusza.
Nagle posłyszał dzwonienie, otwarły się drzwi gabinetu sędziego, a z nich wybiegł szczupły małego wzrostu urzędnik, i z trzymanej w ręku pliki papierów, czytał arkusz papieru przytwierdzony z wierzchu.
Agent zatrzymał go w biegu.
— Jak się masz panie Lambert, zawołał. Dokąd tak śpieszysz?
— Niedaleko, odrzekł zagadniony. O ile sądzę, przygotowują dla pana robotę. Te papiery kazano mi doręczyć delegowanemu komisarzowi.
— A zkąd pan sądzisz, że to dla mnie robota?
— Ztąd, że nakazane dopełnić jutro rewizję.
— U kogo? zapytał Theifer z udanym przerażeniem.
— U niejakiego Ireneusza Moulin.
Wyraz nieopisanej radości zawidniał na twarzy inspektora.
— Wyznał widać wszystko! pomyślał. Za godzinę będę wiedział to co mi jest potrzebnem. Wszystko idzie dobrze jak z płatka!...
— Zejdziemy razem, bo i ja wychodzę, dodał głośno.
U drzwi gabinetu komisarza, pożegnał się z Lambertem, i wszedł do swego biura, jakie obok się znajdowało. Mógł teraz spokojnie oczekiwać na dalszy bieg sprawy, wiedząc przez jakie koleje przechodzić jej będzie trzeba.
Wiedział, że komisarz odeśle papiery na ręce naczelnika bezpieczeństwa, i że ten wyznaczy agenta do przeszukania rzeczy w mieszkaniu Moulin’a. Mimo to jednak zrywał się od biurka co chwila, i biegał po pokoju w nerwowym rozdrażnieniu. Pragnął co rychlej dowiedzieć się o wszystkiem.
— A jeżeli naczelnik wyznaczy którego z moich kolegów? zapytywał sam siebie, co począć wtedy? Będę musiał podstępem dowiadywać się o adresie tego przeklętego mechanika. A ileż doznam przed tem zmartwień i niepokoju?...
Po pół godzinnem oczekiwaniu, zjawił się wreszcie woźny z plikiem papierów, a zastawszy Theifera podszedł ku niemu.
— Chciałem prosić pana o doręczenie tych dokumentów naczelnikowi, rzekł, gdyż sam powracać muszę spieszno do komisarza.
— Najchętniej; odrzekł Theifer.
Po odejściu woźnego, spojrzał na akta, i przekonał się ku wielkiemu swemu zadowoleniu, że to były właśnie papiery Moulin’a.
— Traf, odgrywa dla mnie dzisiaj rolę Opatrzności rzekł, zacierając ręce. Los bardziej nam sprzyjać nie może!... I z wesołym na ustach uśmiechem zabrawszy przyniesione dokumenty, udał się z niemi do naczelnika publicznego bezpieczeństwa.
— Co pan sobie życzysz?... panie Theifer? — zapytał naczelnik.
— Przynoszę papiery od sędziego Camus-Bressoles, jakie już przeszły przez ręce delegowanego komisarza. Woźny nie mówił, że polecono dokonać rewizję w mieszkaniu zaaresztowanego przezemnie przed kilkoma dniami człowieka, który natenczas odmówił wyjawienia swego adresu.
— Ha! widać, że pan Bressoles znalazł sposób rozwiązania mu języka, odrzekł naczelnik. Już to przyznać trzeba, że on umie się znakomicie obchodzić z obwinionemi!... Zobaczmy co też z podsądnego wydobył?
Theifer z właściwą sobie uniżonością podał papiery, oczekując w milczeniu na dalsze rozkazy. Pragnął gorąco by jemu powierzono tę sprawę, a gdyby go pominięto, prosić o nią postanowił.
Naczelnik przebiegł szybko oczyma protokół.
— Ha! ha! — zawołał, podsądny miał stosunki z włoskiemi agitatorami zamieszkującemi w Londynie, widywał się z nimi... Dobrą rybę złowiłeś Theiferze... Winszuję ci... winszuję!...
Inspektor ukłonił się nisko, zaczerwieniony z radości. Szczęście sprzyjało mu zdumiewająco dnia tego. Będą mu zazdrościli, winszowali, obdarzą go gratyfikacją, a może nawet awansem! Jakież rozkoszne marzenia!...
— Łączyły go tam przyjazne stosunki z temi osobistościami należącemi do partji wichrzycieli... Widywał się z niemi... Ho!... ho! djabelnie zła sprawa!... mówił krzywiąc się naczelnik.
Czytał dalej papier w milczeniu, poczem zwróciwszy się do Theifera:
— Mimo to wszystko, rzekł, nie tęga musi to być głowa, gdy naciśnięty przez Bressol’a o powód przyjazdu do Paryża, użył niezręcznej wymówki. Tłumaczył się, że powrócenie honoru jakiejś rodzinie, której wymienić nie może, sprowadziło go do stolicy. Ubogim w pomysły jak widzę, jest ów pan mechanik.
Theifer słuchał z natężoną uwagą, i każde wyrzeczone słowo notował w pamięci.
Jutro zatem, mój inspektorze, ciągnął dalej naczelnik zamykając akta, zabierzecie więźnia od świętej Pelagji, i w jego obecności dokonacie rewizję. Zajmiesz się tem sam, osobiście, mój Theiferze.
— Dobrze panie.
— Wydam natychmiast rozkaz zabrania więźnia. Jutro z rana, o ósmej godzinie, przewieziesz dorożką Ireneusza Moulin do jego mieszkania położonego przy placu Królewskim pod № 24. Będę tam na was oczekiwał pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano.
Inspektor zaledwie zdołał ukryć nadmiar swojej radości.
— Wieź z sobą dwóch zdolnych agentów, dodał naczelnik podpisując upoważnienie.
— Rozumiem.
— Zanotowałeś sobie adres podsądnego? „Ireneusz Moulin, plac Królewski, numer 24?
— Nie wiem jednak na którym piętrze?
— To mniejsza... dopytać się łatwo.
— W rzeczy samej.
— Oto rozkaz... Strzeż pilnie przyłapanego ptaka. Jego zeznania, mogą nam być bardzo pożytecznemi w przyszłości...
— Niech pan naczelnik będzie spokojnym, odpowiadam za wszystko! I uszczęśliwiony tak pomyślnie dla siebie rozwiązującą się sprawą, opuścił gabinet swojego zwierzchnika.
Spojrzał na zegarek.
— Kwandrans na ósmą, rzekł, trzeba jechać natychmiast.
Wydał rozporządzenia dwom agentom, którzy mu mieli towarzyszyć nazajutrz do więzienia, i wyszedł z prefektury by wsiąść w dorożkę i podążyć coprędzej na ulicę św. Dominika do księcia de la Tour-Vandieu.


∗             ∗

Pani Leroyer mocno zaciekawioną została listem nadesłanym przez Ireneusza, obok czego pewien poboczny szczegół mocno ją zaniepokoił.
Posłaniec Moulin’a powiedział, że dom w którym zamieszkiwała, strzeżony jest pilnie przez policyjnych agentów.
Jakim mógł być cel tej ostrożności, i przeciw komu wymierzonym został?
Berta zamknąwszy drzwi za nieznajomym wróciła do matki, również zaniepokojona tajemniczem zachowaniem się tego dobrego mężczyzny.
— Niechcąc ci mamo przeszkadzać, rzekła, usunęłam się na życzenie tego nieznajomego, mimo, że jego niezwykłe zachowanie się zatrwożyło mnie na razie. Lękam się czy nie przysłano ci mamo jakiej złej, lub nie potrzebnej wiadomości?
— Uspokój się... odparła wdowa. Przeciwnie bowiem, nadesłano mi promyk nadziei.
— Czy podobna?
— Upewniam cię drogie dziecko. A będę cię mogła lepiej jeszcze objaśnić, skoro powtórnie odczytam ten list.
— Mamże cię znowu pozostawić samą?
— Niepotrzeba. Zostań i przygotuj mi tymczasem lekarstwo.
Chora mówiła tak przyciszonym głosem, że zaledwie dosłyszeć ją było można. Z dniem każdym ta biedna kobieta, owa prawdziwa „Mater dolorosa“ traciła coraz więcej sił, codziennie posuwała się bliżej do mogiły, a mimo to Edmund Loriot nie tracił nadziei.
— Trochę szczęścia i spokoju, myślał, ocalić ją może.
Berta przygotowywała lekarstwo, podczas gdy matka czytała list Ireneusza pochłaniając prawie każde przezeń nakreślone słowo.
Skończywszy na podpisie, zaczęła go odczytywać na nowo. Poraz pierwszy od tylu tygodni, wyraz radości zapromieniał na obliczu nieszczęśliwej. Lekki rumieniec okrasił wdzięcznie jej twarz wybladłą, Przypomniała sobie, iż przed kilkunastoma laty mieszkała w tymże samym domu przy Królewskim placu, Tam przyszły na świat jej ukochane dzieci.
Ten zbieg okoliczności zdawał się dla niej być dobrą wróżbą.
Berta dostrzegła zmianę zaszłą w matki usposobieniu.
— Droga mamo! zawołała, okrywając ją pocałunkami, widzę, iż w rzeczy samej otrzymałaś jakąś dobrą wiadomość?
— Tak, dziecię.
— Wybacz moją ciekawość, ale od kogo ten list?
— Od Ireneusza Moulin.
— Od tego o którym mi opowiadałaś przed paroma dniami? Wszak to ten którym opiekował się nasz ojciec, a on teraz chce nam się za to wywdzięczyć?... ten, którego spotkałaś mamo na cmentarzu?
— Ten sam, moje dziecię; odpowiedziała wdowa, której wspomnienie cmentarza znów smutne nasunęło myśli.
— Pozwolisz mi przeczytać ten list? pytało dziewczę.
Pani Leroyer przecząco potrząsnęła głową.
Wiemy dla czego Berta nie mogła dostać tego listu do ręki. Nie nalegała też więcej ale po chwili zapytała:
— Czy i tego nie mogłabym wiedzieć co ów pan Moulin pisze tak pomyślnego?
— Żąda odemnie wyświadczenia pewnej przysługi...
— I to tak mamę uszczęśliwia? odparła zdumiona.
— Tak moje dziecko. Będę się czuła bardzo zadowoloną gdy zadość uczynię prośbie tego zacnego a prawdziwie kochającego nas człowieka. Przed laty, gdy był podrastającym chłopcem, uważałam go za trzecie swe dziecko. Ciebie szczególniej. Berto, kochał on bardzo... piastował cię i usypiał niejednokrotnie na swoim ręku.

XXVII.

Berta wierzyła ślepo w każde słowo matki, lecz poraz pierwszy w życiu niedowierzać zaczęła temu co od niej usłyszała. Zdawało się jej, że pani Leroyer ukrywa jakąś tajemnicę.
— Dla czego jednak on list przysyła, zamiast zobaczyć się z tobą mamo? zagadnęła po chwili.
— Dla tego, że wyjść nie może.
— A któż mu zabrania? wszak mówiłaś, że jest obecnym w Paryżu?...
— Jest... ale go uwięziono.
— Jakto?... siedzi w więzieniu? zawołało z przestrachem dziewczę. O cóż go obwiniono?
— Sam nie wie... Przysięgłabym, że go niewinnie oskarżono!...
— I zkąd tak nagle?
— Zatrzymano go w mojej obecności, w chwili gdyśmy wyszli razem poza cmentarną bramę. Miał zamiar odwieść mnie tutaj, i poznać się z tobą.
— Ależ to straszne!... moja mamo, odparła Berta. Jakże ty znowu zatrwożyć się musiałaś! i nic o tem nie nadmieniłaś?...
— Byłam przekonaną, tak jak i on sam zarówno, że policja popełniła omyłkę, którą sprostuje niebawem. Czekałem codziennie na jego przybycie i dla tego ci nic nie mówiłam o tym smutnym wypadku.
— A więc nie uwolniono go dotąd?... Nie naprawiono pomyłki? O cóż jest oskarżonym?
— Do obecnej chwili nie był jeszcze badanym. Domyśla się tylko, że go wmięszano najniesłuszniej w jakąś polityczną sprawę.
Berta odetchnęła swobodniej.
— A!... obawiałam się, wyrzekła, czy ów wychowaniec mojego ojca nie dopuścił się jakiego hańbiącego czynu!...
— Hańbiącego czynu? powtórzyła pani Leroyer; nie!... Ireneusz do tego nie byłby zdolnym. Dość jest porozmawiać z nim, zobaczyć go nawet, by powziąść o nim jaknajlepsze wyobrażenie.
— Tak, w rzeczy samej, powinnam była o tem wiedzieć, skoro mi powiedziałaś na początku, że go kochasz, odparła Berta. Jakiej więc on żąda od ciebie przysługi?
— Prosi, bym usunęła przed poszukiwaniem policji, ważne jego papiery familijne, oraz pieniądze stanowiące jedyny jego majątek.
— W jakiż sposób myślisz załatwić to mamo?
— Wykonywując słowo w słowo jego zlecenie. Pójdę do jego mieszkania...
— Co? ty pójdziesz do niego mamo... będąc tak słabą?
— Dla czego nie? jeżeli tego wymaga koniecznie jego interes?... szeptała chora.
— Nie!... ty żartujesz mamo?... wołała Berta przystępując do łóżka zatrwożona.
Pani Leroyer przypomniała sobie w tej chwili o pilnujących dom agentach.
— Boże! a jednak nie mogę pozwolić by zginął!... niesprobowawszy podać mu pomocnej dłoni... wyjąknęła z cicha. Choćbym wiedziała, że się narażę na niebezpieczeństwo, pójdę!... skoro prosi mnie o to.
Dziewczę załamało ręce z rozpaczą.
— Matko! zawołała błagalnie, czyż możesz myśleć o wyjściu z domu, ty?... która od dni kilku nie możesz podnieść się z łóżka? Jestem pewną, że nie byłabyś w stanie przejść przez ten pokój, gdzież więc znalazłabyś siłę do wybrania się na miasto, może ztąd nawet daleko, do nieznanego sobie domu, do przeszukiwania obcych rzeczy i zabierania ich z sobą?... Matko!... błagam na klęczkach, zaniechaj tego zamiaru!... a gdyby moja prośba okazała się daremną, to odwołam się do doktora Loriot, któremu będziesz musiała być posłuszną.
— Milcz... milcz na Boga!... zawołała chora z przerażeniem.
— Dla czego mam milczeć?
— Dla tego, że tajemnica którą powierzył mi Ireneusz, nie może być nikomu wyjawioną. To czego on żąda odemnie, wypełnić muszę... Czy rozumiesz mnie?... „muszę“. Pójdę do jego mieszkania, choćbym wiedziała, że śmierć mnie spotka natychmiast!... Gdzie chodzi o spełnienie obowiązku, życie rachuje się za nic!...
Głos pani Leroyer zaledwie dosłyszany na początku rozmowy, wzmagał się w miarę wypowiadanych wyrazów. W oczach chorej błyszczało niezachwiane postanowienie.
Berta widząc opór matki, zaniechała daremnej walki, próbując teraz łagodnego przedstawienia i prośby.
— Ach! czyliż masz prawo utrzymywać mamo zaczęła po chwili, że twoje życie wobec wyidealizowanego jakiegoś obowiązku, za nic się liczyć powinno? Nie!... nigdy!... bo ono do mnie należy... do twej biednej córki któraby śmierci twojej nieprzeżyła. Ireneusz Moulin, jako wychowany przez ciebie, może być drogim sercu twojemu, może być szczerym i oddanym nam przyjacielem, lecz w każdym razie jest to obcy człowiek, dla którego nie godzi się poświęcać własnego życia i szczęścia swojego dziecka... Matko!... wysłuchaj mej prośby!... mówiła składając ręce, niedoprowadzaj mnie do rozpaczy... inaczej, musiałabym przestać wierzyć w twą miłość, i powziąść podejrzenie co do tej tajemniczej spraw dla której chcesz się poświęcić!...
Chora zadrżała na te wyrazy dziewczęcia, łzy z jej oczu strugą spłynęły, a przygarnąwszy Bertę ku sobie, okrywała ją pocałunkami.
Dziecko moje!... nie pytaj mnie o nic... wyszepnęła, bo nic ci wyjaśnić nie jestem w stanie!... Chciej tylko wierzyć, że ciebie jedną dziś kocham na świecie, i gdyby to było możebnem, zaniechałabym sprawy Ireneusza byleby ciebie zadowolnić. Lecz dziecię drogie dziś nie należę do siebie, rządzą mną okoliczności którym poddać się muszę. Boleję nad tem, że uczyniona przysięga zabrania mi wyjawić ci prawdę, a więc zaklinam na pamięć ojca twojego i naszego nieszczęśliwego Abla, nie pytaj o nic, i nie utrudniaj mi przez to dość i tak ciężkiego zadania!...
Wymawiając ostatnie słowa, pani Leroyer wybuchnęła płaczem.
— Dobrze mamo, odpowiedziało dziewczę, uczynię wszystko czego sobie życzysz, lecz pod warunkiem, że nie pójdziesz do Ireneusza Moulin.
— Pójdę!... zawołała chora, pójdę, nieodwołalnie... pójść muszę... kiedyś, później, może niezadługo... pojmiesz i usprawiedliwisz mój upór, teraz dla ciebie niezrozumiały!
— Nie zawsze mamo chęć jest wystarczającą, do działania... Potrzeba ku temu i odpowiednich sił fizycznych...
— Tych mi niezabraknie!... zawołała chora. Moje osłabienie nie jest tak wielkiem, jak sobie wyobrażasz. Według mnie, wola zastępuje siłę... przekonasz się o tem!
To mówiąc, odrzuciła nakrywającą ją kołdrę i w oka mgnieniu stanęła przy łóżku usiłując przejść przez pokój.
Daremnym jednak był jej wysiłek, zaledwie postąpiła parę kroków, nogi ugięły się pod nią, zawrót w głowie pozbawił ją równowagi, i gdyby nie nadbiegająca Berta, byłaby całym ciężarem runęła na ziemię. Opierając się na córce, zaledwie doszła do łóżka na którym legła bezsilna.
— Nie mogę!... zawołała z rozdzierającym jękiem, nie mogę!... Bóg mnie już opuścił!... niepodobna mi będzie spełnić tak świętego obowiązku! Ani chwili szczęścia przez życie!... ani iskry nadziei przy śmierci!... Rozpacz i cierpienie bez granic!... oto mój los... ma dola!...
Niepowstrzymane łkanie rozsadzało piersi nieszczęśliwej.
— Uspokój się mamo... zaklinam! wołała Berta. To czego ty dopełnić nie możesz, ja za ciebie uczynię.
Pani Leroyer wpatrywała się bystro w twarz mówiącego dziewczęcia.
— Ireneusz Moulin żąda od ciebie mamo byś zabrała z jego mieszkania ważne dokumenty familijne i pieniądze, wskaż mi jego adres, udziel potrzebne szczegóły, a zastąpię cię w tej czynności natychmiast.
— Ty!... dziecko moje?... tybyś to uczyniła?
— Dla czego nie? — Jestem dość silną i energiczną aby wypełnić zlecenie, przed którem ty mamo nawet pod grozą śmierci cofnąć się nie chciałaś!...
— A niebezpieczeństwo?
— Wszak i dla ciebie istniało ono...
— Ależ ty Berto jesteś tak młodą?
— Co znaczy wiek wobec nieszczęścia...
— Nie będziesz że się obawiała?
— Nie!... przysięgam na Boga! Zresztą, ta myśl, że wypełniam święty obowiązek, podtrzymywać mnie będzie.
— Niech się więc dzieje wola Boża!... wyjąknęła chora. Przyjmuję twoje poświęcenie... dziękuję ci z całego serca... i błogosławię!... dodała ze łzami.
— Mów mamo co trzeba uczynić? a wybiorę się natychmiast.
— Och! nie... nie zaraz... nie w tej chwili.
— Dla czego?
— Ireneusz zaleca, aby dopiero wieczorem udać się na plac Królewski.
Berta zadrżała strwożona wzmianką o nocnej wyprawie do nieznajomego domu, i obcego mieszkania. Starała się wszelako ukryć przenikającą ją obawę.
— Posłuchaj mnie drogie dziecię, zaczęła pani Leroyer, i zanotuj w pamięci każde moje słowo. Ireneusz mieszka pod № 24, przy placu Królewskim, w domu, w którym myśmy niegdyś zamieszkiwali. Byłaś natenczas bardzo jeszcze małą, ażeby to dziś sobie przypomnieć.
— Nic nie pamiętam, w rzeczy samej, odparło dziewczę.
— Jego mieszkanie znajduje się na czwartem piętrze, pierwsze drzwi na prawo... Oto klucz odeń.

To mówiąc podała Bercie klucz przyniesiony przez Eugenjusza.

XXVIII.

— Cóż dalej? zagadnęła Berta, będę pamiętała, pierwsze drzwi na prawo.
— Musisz wybrać się tak, ażeby tam stanąć pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczorem. Bramę domu zamykają dopiero po dziesiątej.
— Dobrze mamo; lecz jeśli odźwierny zatrzyma mnie i zapyta do kogo idę?
— Moulin przewidział ten wypadek, i powiadamia, że w razie potrzeby należy powiedzieć, że się idzie do szwaczki, pani Langlois, mieszkającej na czwartym piętrze. Wszak niezapomnisz tego nazwiska?
— Pani Langlois, powtórzyła Berta, nie zapomnę.
— Gdyby odźwiernego nie było w bramie, to dostaniesz się niepostrzeżona na wschody, gdyż o ile sobie przypominam jego stancyjka znajduje się przy wyjściu na podwórze.
— A dalej, co czynić trzeba?
— Wszedłszy na czwarte piętro, otworzysz pierwsze drzwi na lewo, tam zapalisz świecę, którą z sobą zabierzesz, i wejdziesz do sypialni. W stojącym tam biurku...
— A klucz od tego biurka przerwało dziewczę.
— Klucz zastaniesz w zamku. W jednej z szufladek po prawej stronie, znajdziesz kopertę z błękitnego papieru, czerwonym lakiem zapieczętowaną. Łatwo ją poznasz, bo zamiast adresu nakreślono na niej jeden tylko wyraz:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

— „Sprawiedliwość“, powtórzyła Berta z pomimo wolnym drżeniem.
— Tak, moje dziecię.
— Cóż więcej?
— Następnie przeszukasz wszystkie szuflady zabierzesz pieniądze, i inne procentowe papiery jakie tylko znajdziesz. Moulin powierza w nasze ręce swój ciężką pracą zebrany kapitalik, strzeż się więc byś czego nie uroniła, a głównie pilnuj błękitnej koperty.
— Bądź spokojną mamo... załatwię wszystko jaknajlepiej. Cóż więcej jeszcze?
— Więcej już nic, drogie dziecię.
— A jeśli tam będą jeszcze jakie inne papiery?
— To je pozostawisz. Moulin nic o tem nie pisze. Powracaj tylko Berto ukochana, wracaj jaknajprędzej, bo każda chwila oczekiwania, wiekiem mi zdawać się będzie!...
Lecz powiedz mi mamo, czy tą ofiarą ocalimy przynajmniej Ireneusza od niebezpieczeństwa?
Ocalimy go moje dziecię! Skoro powrócisz bez wypadku, wówczas na klęczkach podziękuję Bogu za Jego miłosierną nad nami opiekę.
— Nie troskaj się mamo; ufam, iż Bóg czuwać nademną nieprzestanie.
— „Strzeżonego Pan Bóg strzeże“, mówi stare przysłowie; pilnuj się zatem, byś niezdradziła się jaką nieostrożnością.
— Upewniam, że wszystko pójdzie jaknajlepiej.
— Ale... i tu wychodząc, musisz się mieć na baczności...
— Jak to tu? powtórzyła Berta nierozumiejąc.
— Powiedziano mi, że policja ma nas na oku...
— Zkąd?... za co?
— Tego niewiem. Posłaniec Moulin’a mówił mi, że w bramie widział dwóch policyjnych agentów.
Berta przypomniała sobie natenczas, iż od dni kilku zauważyła jakiegoś nieznajomego mężczyznę w stancyjce odźwiernej, który mianując się jej bratem, zastępował ją z całą gorliwością. Nikt nie mógł wejść do domu bez wylegitymowania się gdzie, i do kogo idzie?
Zauważyła również, że ów mniemany brat odźwiernej, prowadził jakieś tajemnicze rozmowy z niedawno zainstalowanym przed domem czyścicielem obuwia. Zestawiwszy to wszystko w swoim umyśle, doszła do przekonania, że w istocie ten dom pilnie strzeżonym jest przez policję.
W rzeczy samej mamo; rzekła po chwili namysłu, prawdę ci powiedziano.
— Zauważyłaś więc coś i ty także? pytała z niepokojem wdowa.
— Tak, lecz nie umiałam sobie tego wytłumaczyć. Teraz pojmuję wszystko. Nas to szpiegują bezwątpienia!... Wiedząc o tem, że znasz mamo Ireneusza Moulin, ponieważ spotkałaś się z nim na cmentarzu, spodziewają się przy naszej pomocy odkryć tajemnicę więźnia.
— W takim razie, wszystko stracone!... zawołała pani Leroyer.
— Uspokójże się mamo!... pocieszała Berta. Załatwię jaknajlepiej poleconą mi sprawę, ponieważ ostrzeżona o niebezpieczeństwie, unikać go będę. Wyprowadzę w pole przebiegłych agentów, lecz jeśli dom przy placu Królewskim jest również strzeżonym, natenczas moje zadanie będzie o wiele trudniejszem.
— Oto się nie obawiaj; odpowiedziała wdowa. Ireneusz pisze, że nie wyjawił swojego adresu. Gdyby policja wiedziała, o jego mieszkaniu, nasza bytność naówczas byłaby tam zbyteczną.
— To prawda!... rzekła uspokojona dziewczyna. Pozwól mi więc teraz ucałować się mamo, i bądź dobrej myśli.
W chwili, gdy jej usta spoczęły na macierzyńskim czole, zadzwoniono w przedpokoju.
Pani Leroyer zdenerwowana chorobą, krzyknęła pomimowolnie, a mając na pamięci policyjnych agentów ukryła pod poduszkę list Ireneusza.
— Boże!... to pewno oni!... wyszepnęła.
— Kto? o kim mówisz mamo?
— O policyjnych agentach.
— Uspokój że się, i nie obawiaj się niczego, odparła Berta z uśmiechem. Pocóż by tu przyszli?... Zapomniałaś mamo, że to zwykła godzina odwiedzin naszego przyjaciela, doktora Loriot?
— Masz słuszność. Teraz już jestem spokojną lecz nie uwierzysz jak przeraziłam się w pierwszej chwili.
Berta pobiegła otworzyć. Przeczucie jej nie zawiodło. Edmund Loriot stał przed nią, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— Jakże się miewa nasza droga pacjentka? zapytał, ściskając rączkę dziewczęcia.
— Duszność nie ustępuje.
— A osłabienie?
— Jednakie. Dziś próbowała podnieść się z łóżka, lecz omal nie zemdlała. Nawet jednej chwili nie może się utrzymać na nogach.
— Dawałaś pani przepisane przezemnie lekarstwo?
— Dawałam doktorze.
— Spodziewałem się lepszego skutku. Czy matka pani nie doznała od wczoraj jakich silniejszych wzruszeń?
Berta zawahała się z odpowiedzią, lecz przypomniawszy sobie zalecenie matki, a nie chcąc kłamać.
— Żadnych o ile sądzę... cichym wyszepnęła głosem.
— Czuwaj pani nad nią bezustannie; mówił młody lekarz, tylko bezwarunkowy spokój fizyczny i moralny, daje rękojmię jej uzdrowienia. Gdyby warunek ten nie był ściśle zastosowanym zapisywane przezemnie lekarstwa działać by przestały, i powrót do zdrowia stałby się wątpliwym, niezapominaj pani o tem...
— Pamiętam, i staram się do tego zastosować, odparła Berta z zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Edmunda.
— Wydajesz mi się pani być dzisiaj jakąś pomięszaną, czy zaniepokojoną, rzekł młodzian bystro się w nią wpatrując.
— Bynajmniej doktorze... Jestem w swoim zwykłym usposobieniu.
— Wyznaj pani prawdę... czy nasza chora nie doznała jakich zabójczych wrażeń, których dla niej tak się obawiałem?
— Żadnych... upewniam. Nic podobnego nie miało miejsca... Zresztą, przekonaj się pan sam.
Głos biednej Berty drżał gdy to mówiła, pomięszanie jej coraz wyraźniej dostrzedz się dawało, Edmund spoglądał na nią zdumiony.
Wszedłszy do chorej, doznał nowego przykrego zdziwienia. Nie znalazł wprawdzie tego upadku sił o jakim wspominało dziewczę, przeciwnie, oczy pani Leroyer błyszczały niezwykłym ogniem, a na wybladłych policzkach, pojawił się dawno niewidziany rumieniec.
Wyciągnęła z uśmiechem rękę do wchodzącego.
— Czuję się dzisiaj o wiele lepiej doktorze, rzekła wzmocnionym głosem.
Przy powitaniu, ręka lekarza dotknęła pulsu chorej. Jakież było jego przerażenie gdy znalazł go wskazującym stopień najwyższy gorączki.
— Musiało tu zajść coś niezwykłego, pomyślał, lecz jak się o tem dowiedzieć?
— Jakże pani spała tej nocy? zapytał.
— Lepiej niż zwykle. Kilka godzin spoczynku, pokrzepiło me siły.
— A sny były przyjemne?
— Nie pamiętam tego.
— Z rana, duszność była większa? badał dalej Edmund.
— Miałam jeden paroksyzm.
— Serce biło silniej niż zwykle?
— Nieco silniej...
— W chwili przebudzenia?
— Nie; później.
— Czemu pani przypisuje tę powiększoną duszność i bicie serca?
Pani Leroyer zawahała się tak jak Berta z odpowiedzią.
— Nie odgaduję wyraźnej przyczyny, odpowiedziała po chwili. Rozmawiałyśmy z Bertą o przeszłości, i te widać wspomnienia wywołały pogorszenie zdrowia.
— A! czyliż pani nie możesz się wstrzymać od wznawiania bólów minionych... zawołał Loriot. Czyliż nie czujesz, że każde takie wspomnienie opóźnia chwilę twojego wyzdrowienia? A sądzę, iż żyć byś pragnęła aby być świadkiem szczęścia swej córki?
— Przyrzekam ci posłuszeństwo doktorze, odpowiedziała chora, rozumie się o tyle o ile to odenmie będzie zależało. Nie zawsze bowiem jesteśmy panami naszych myśli i czynów.

XXIX.

Pani Leroyer nie zrozumiała rzeczywistego znaczenia wypowiedzianych przez Loriot’a wyrazów. Wzmianka „o szczęściu córki“, przebrzmiała dla niej niepostrzeżenie. Berta w zamian, odczuła wszystko co się w tych słowach mieściło, i twarz zarumienioną ukryła w dłoniach, zostając w takiej postawie do końca wizyty doktora.
Edmund zaś myślał:
— Tu dzieje się coś niezwykłego... Matka i córka są tak pomięszane... Cóż bym nie dał ażeby dowiedzieć się prawdy!...
Wiadomo, że zakochani bywają podejrzliwemi i skłonnemi do tysiącznych przypuszczeń, Loriot więc również bardzo się zaniepokoił, do czego jeszcze łączyła się i zazdrość. Berta w porozumieniu z matką, ukrywała coś przed nim, co dowodziło, że niema w nim zaufania. Osobie zaś którą się kocha wszystko się powierzyć powinno.
Oczewistem więc było, że Berta go nie kochała.
To dowodzenie logiczne na pozór, zaprowadziło na kręte manowce naszego doktora.
Czuł jakąś tajemnicę w powietrzu której mu nie chciano dowierzyć. Cierpiał niewymownie, a nie śmiał zapytać, by skrócić tym sposobem swoje męczarnie.
Ukrywając pożerający go niepokój, wziął w rękę kapelusz stojący na stoliku i zamierzał się pożegnać.
— Pan już odchodzisz? zapytała chora.
— Tak pani.
— I nie zapiszesz mi nic nowego?
— Do wieczora będziesz pani brała toż samo lekarstwo.
— A w nocy?
— Przyjdę jeszcze wieczorem, wówczas zobaczymy...
Matka z córką zamieniły wzajem znaczące spojrzenie. Wizyta doktora stawała na przeszkodzie ułożonemu planowi, należało więc jej niedopuścić. Lecz jak to uczynić?
— Zamierzasz pan odwiedzić nas jeszcze dziś wieczorem? zapytała Berta.
— Tak, odrzekł Loriot z nietajoną goryczą, jeżeli paniom nie będę natrętnym, albo w czem nieprzeszkodzę...
— Natrętnym nigdy pan nam być nie możesz, zawołało dziewczę, i sądzę, że pan jesteś o tem przekonany. Chodzi tylko o to, że potrzebuję wyjść dziś wieczorem dla odniesienia wykończonej roboty, na którą od dni kilku oczekują. Radabym być obecną przy pańskiej wizycie, a mimo najszczerszych chęci, wyjścia odłożyć nie mogę.
Mimo zręcznego upozorowania, Loriot odczuł i tu fałszywie brzmiącą nutę jakiejś tajemnicy.
— Dobrze to rozumiem... rzekł, głosem nad którym daremnie pragnął zapanować, moja bytność byłaby dziś paniom niedogodną... przyjdę więc jutro z rana. Tu ukłoniwszy się obu kobietom wyszedł, nie przemówiwszy już słowa.
W sercu Edmunda powstała teraz gwałtowna burza, z każdą chwilą, wzrastała zazdrość wiodąc szalone przypuszczenia. Bez wahania gotów był poświęcić rok życia byle istotnej dowiedzieć się prawdy. Zanadto jednak szanował Bertę aby się uciec do śledzenia jej lub szpiegowania.
Dziewczę zamknąwszy drzwi za doktorem, wróciło zgnębione do pokoju matki.
— W wielkiej byłam obawie, zaczęła pani Leroyer, byś się pomimowoli nie zdradziła, moje drogie dziecko.
— Starałam się zapanować nad sobą, choć jestem pewną, że Edmund dostrzegł moje pomięszanie, i odgadł, że kłamię...
— Takie kłamstwo nie jest grzechem, i nie przynosi ci ujmy, odparła matka. Popełniłaś je w szlachetnym celu, znaglona zacnemi pobudkami, sumienie zatem nic ci wyrzucać nie powinno.
Berta siedząc w milczeniu rozmyślała:
— Nasz doktór był bardzo smutnym wychodząc od nas... Nie sumienie, lecz serce moje cierpi nad popełnionym czynem!...
Dalsze dnia tego godziny, ciągnęły się żółwim krokiem dla obu tych kobiet. Z niecierpliwością oczekiwały nadejścia chwili wskazanej przez Ireneusza do tajemniczej wyprawy.
Nadszedł nakoniec wieczór. Uderzyła siódma potem wpół do ósmej.
Niebo pokryło się chmurami. W powietrzu czuć było nadchodzącą burzę.
Berta nie mogąc się doczekać naznaczonej godziny, wcześnie już wdziała kapelusz, i owinęła się szalem.
W owej to właśnie chwili, Theifer wysiadał z dorożki jaka go przewiozła z prefektury na ulicę św. Dominika do pałacu księcia de la Tour-Vandieu.
Zaledwie przestąpił próg wjazdowej bramy, wygalonowany szwajcar zbliżył się ku niemu, a poznawszy w nim widzianego już po kilkakrotnie interesanta, powiadomił, że książę jest w domu, i właśnie kończy jeść obiad.
— Mniejsza z tem, odrzekł przybyły, książę o każdej dnia porze gotów jest mnie przyjąć, chodzi tu bowiem o nader ważną sprawę, proszę więc zanieść natychmiast ten bilet na górę.
Po upływie kilku minut, powrócił szwajcar, a wraz z nim kamerdyner, który przeprowadził Theifera do książęcego gabinetu.
— Od chwili odebrania od pana listu, rzekł Jerzy po przywitaniu, czekam jak na rozpalonych węglach. Jakże tam idzie nasza sprawa?
— Nadspodziewanie dobrze.
— Więzień podał swój adres sędziemu?
— Podał.
— Gdzież mieszka?
— Przy placu Królewskim № 24.
— Wszak do tej pory nie dokonano tanm jeszcze rewizji?
— Nie, mości książę. Jutro z rana dopiero w obecności Ireneusza Moulin, ma nastąpić zejście policji.
— Trzeba nam więc dziś w wieczór wziąść się do dzieła.
— I ja tak sądzę, śpieszyłem bez straty czasu by o tem donieść księciu.
— Jestem gotów zaraz iść z panem. Pewien tylko szczegół trochę mnie niepokoi...
— Cóż takiego? jeśli spytać wolno?
— Przemyśliwam jakim sposobem dostaniemy się do mieszkania tego człowieka, nie mając klucza do drzwi?...
Theifer uśmiechnął się żartobliwie.
— Przeszkoda łatwa do usunięcia, odrzekł. Wstąpimy po drodze do mnie, zkąd zabiorę pewne narzędzia jakie nam ułatwią zadanie.
— Czy pan znasz ten domu przy placu Królewskim?
— Nieznam go wcale.
— To być może, iż nas nie wpuszczą do bramy?
— Niech wasza książęca mość będzie spokojnym. Znajdę sposób uśpienia podejrzeń odźwiernego. Wiem, że mieszkanie mechanika znajduje się na czwartym piętrze, wiadomość ta wystarczy nam obu.
— Sądzisz pan zatem, że trzeba jechać natychmiast?
— Tak, książę, bo chciałbym ażebyśmy przybyli na miejsce pomiędzy dziewiątą a dziesiątą godziną.
Jerzy spojrzał na swoją postać odbijającą się w stojącem zwierciadle.
— Czy nie lepiej byłoby, zapytał, zmienić mój ubiór na tę wyprawę?
— Być może... rzekł agent, choć moim zdaniem książę powinien wyjść z pałacu w zwykłym swym stroju, by nie obudzać podejrzeń wśród służby. Najlepiej więc będzie gdy wasza książęca mość zaszczyci moją skromną siedzibę swoją obecnością i tam dokonana przebrania. Biorę na siebie dostarczenie garnituru i innych potrzebnych przedmiotów, a upewniam, że z pod mojej ręki wasza książęca mość wyjdzie zmienionym do niepoznania.
— Na wszystko znajdujesz w mgnieniu oka dobrą radę, jesteś nieocenionym Theiferze!... zawołał Jerzy uradowany.
— Jest to niezbędną koniecznością mojego rzemiosła, odparł skromnie agent. Gdyby mi nawet brakło tej zdolności, to niewygasła wdzięczność dla księcia natchnęła by mnie w tym razie dobrym pomysłem.
— Będę się starał wynagrodzić ci to wszystko, odparł Jerzy, a teraz powiedz mi co słychać na ulicy Notre-Dame des Champs?
— Matka coraz szybciej zbliża się do grobu...
— Twoi agenci czuwają tam ciągle?
— Tak, ale po naszym powrocie z Królewskiego placu, zamierzam usunąć ich ztamtąd, ponieważ przekonałem się, że jest zbytecznem śledzenie tych obu kobiet.
Tak rozmawiając Jerzy, wdziewał palto i kapelusz, i wsuwał w kieszeń nabity rewolwer.
— Jestem gotów, rzekł, możemy jechać.
Zbliżyli się ku drzwiom, gdy Theifer zatrzymał pana de la Tour-Vandieu.
— Wasza książęca mość zapomniał o pewnej ważnej okoliczności, wyszepnął z cicha, o jakiej nadmieniał mi kiedyś... Mamy nadzieję odnaleść kompromitujące papiery w mieszkaniu obwinionego... Gdybyśmy wypadkiem nic odkryć nie zdołali, jak zaradzić temu na razie? Należało by mieć przygotowany jakikolwiek dokument, którego wsunięcie między papiery mechanika świadczyłoby o jego winie...
— Pomyślałem już o tem, rzekł Jerzy. Mam przy sobie wszystko czego potrzeba.
— A zatem, idźmy.
Ukrytemi schodami wyszli z gabinetu na podwórze, a ztamtąd na ulicę świętego Dominika.
Dorożka Theifera oczekiwała przy chodniku. Jerzy wsiadł w nią szybko, a inspektor zajął miejsce na przednim siedzeniu i kazał woźnicy jechać na ulicę Ludwika Filipa, gdzie w jednym z najnędzniejszych domów zajmował brudne i ciasne mieszkanie na trzeciem piętrze od podwórza.
Ten dom nie posiadał odźwiernego, co właśnie skłoniło Theifera do ulokowania się w nim. Właściciel małego sklepiku załatwiał formalności z lokatorami z których każdy miał klucz oddzielny od drzwi wejściowych.
Głoszono, że ów sklepikarz utrzymywanym był kosztem prefektury, a roznoszący ową wiadomość nie rozsiewali jak się zdawało jej bezpodstawnie.

XXX.

Po zapłaceniu dorożkarza Theifer, otworzył kluczem drzwi wejścia, a zapaliwszy latarkę poprzednio już przygotowaną, przyświecał nią księciu w ciemnym korytarzu, pełnym błota w zimie, a śmieci i kurzu podczas lata.
Na końcu tego korytarza znajdowały się schody prowadzące na piętro.
Od chwili wyjścia z pałacu, oba z księciem nie przemówili do siebie ani słowa, i w milczeniu weszli na wschody. Theifer otworzywszy drzwi swego mieszkania, usunął się na bok z poszanowaniem przepuszczając przed sobą pana de la Tour-Vandieu, który ze wstrętem przestąpił próg tego brudnego zakątka. Pierwsza izba była zupełnie pustą, lecz w drugiej za to dziwny przedstawił się widok.
Na wieszadłach przez całą długość ściany, wisiały najróżnorodniejsze ubrania, tak jak w sklepie ze starą garderobą. Na pułkach i stołach stały całe stosy flaszeczek, pudełek i słoików z kosmetykami i teatralnemi przyborami.
Między ubiorami dostrzedz było można strój włościański, świąteczny ubiór rzemieślnika, zabrudzony kaftan węglarza, oprócz publicznego posłańca, łachmany żebraka, księżą sutannę i mundur żołnierza.
Nad każdym z takich kostjumów, wisiała odpowiednia peruka, wąsy i broda. Prócz tego na stole biało lakierowanym, leżało kilkanaście peruk różnego kształtu i barwy.
Pod oknem stała toaleta z wielkim zwierciadłem, na której wśród blanszów, różów i czernideł, różnej wielkości szczotek i grzebyków, niepodobna było dojrzeć pustego miejsca.
W tym to przybytku, przebiegły Theifer przerabiał i charakteryzował twarz swoją, ilekroć tego okazała się potrzeba. A przyznać trzeba, że posiadał w tej mierze niesłychanie artystyczną, wprawę!
Książę de la Tour-Vandieu pomimo wewnętrznego wstrętu, przyglądał się temu wszystkiemu ze szczególniejszą uwagą.
Inspektor spostrzegł badawczy wzrok Jerzego.
— W porządku mój cały arsenał!... wyrzekł z zadowoleniem. Któryż ubiór wasza książęca mość wybiera dla siebie?
— Radź mi sam... mój Theiferze.
— Oto strój mieszczański wcale jeszcze nie używany. Mógłby go książę przywdziać bez obawy.
— Zgoda! odparł Jerzy.
Po dokonanej przemianie, nikt by nie był poznał możnego pana w tym skromnym ubiorze. Był to mieszczanin w całym znaczeniu tego wyrazu, mieszczanin ze krwi i kości. Theifer zaś zmienił swoje ubranie na stary wytarty paltot, a nowy cylinder na wypłowiały kapelusz filcowy. Dodawszy do tego wąsy i brodę, zmienił się do niepoznania.
— Mogę upewnić waszą książęcą mość, wyrzekł z zadowoleniem, iż w tym kostiumie niktby go niepoznał.
Poprawiwszy jeszcze ostatnie szczegóły w toalecie Jerzego, wyjął pęk wytrychów z szuflady i wsunął je w kieszeń.
— Masz więc już wszystko co ci potrzeba? zapytał pan de la Tour-Vandieu.
— Mam... możemy wyruszyć w drogę.
— Dla czegoś odesłał dorożkę?
— Przezorność tak nakazywała. Niedaleko ztąd na plac Królewski, a o wiele będzie bezpieczniej przybyć tam pieszo.
— Ha! skoro tak sądzisz, to idźmy.
Wkrótce znaleźli się na ulicy.
Niebo jeszcze bardziej pokryło się chmurami. Dął wiatr zachodni podnosząc tumany kurzawy. W oddaleniu słychać było złowrogie wycie burzy, która lada chwila wybuchnąć miała nad Paryżem.
— Zdaje się, że burza nadchodzi, rzekł Jerzy. Pogoda nam nie sprzyja. Czas fatalny!...
— Ale dogodny dla nas; odparł Theifer. Radbym przyśpieszyć tę burzę. Przy wielkich atmosferycznych wstrząśnieniach, wszyscy siedzą w domach zatykając uszy. Można natenczas swobodnie robić co się komu podoba.
Książę przyznał słuszność logicznemu dowodzeniu agenta, a oczekując na spodziewaną pomoc niebios, kroczył wraz z nim wolno do oznaczonego miejsca.
Upłynęło kilka minut. Przewidywana burza szybko nadbiegała.
Spotykani przechodnie biegli do domów z pośpiechem, aby się ukryć przed zawieszoną nad ich głowami ulewą. Tumany piasku i kurzu oczy zasypywały. Przy olśniewających błyskawicach bladły światła gazowych latarni, huk grzmotów zagłuszał turkot powozów i dorożek.
Mimo to wszystko, książę de la Tour-Vandieu szedł nieustraszony, w towarzystwie wiernego sobie Theifera.


∗             ∗

Dawna nasza znajoma pani Amadis, z nadbiegłą szybko starością, wyrzekła się wszelkich światowych zabaw w których niegdyś tak przewodniczyć lubiła. Salony jej zapełniane dawniej mięszaną nieco publiką, dziś stały pustkami.
Nie wydawała już balów ani rautów, zadawalniając się teraz tygodniowemi przyjęciami, na których odpowiednie jej wiekiem osoby odwiedzały ją niekiedy. Resztę pozostałego czasu rozdzielała między czytywanie romansów i pielęgnowanie Estery, którą uważała za córkę powierzoną swej pieczy, a którą otaczała wyznać trzeba macierzyńską tkliwością.
Na punkcie uwielbiania romantycznych przygód różnych bohaterów książkowych pani Amadis nie zmieniła się wcale. Z jednakim zapałem rozczulała się nad utworami nowych autorów jakkolwiek wierną pozostała legjonowi starych romansopisarzów.
Obok tego, namiętnie lubiąc muzykę, co tydzień musiała być obecną w teatrze. Nie abonowała już loży pierwszego piętra, gdzie dawniej wystawiała na pokaz swe wdzięki i jaskrawe toalety, lecz zajmowała ciemną lożę parterową z której niewidziana przysłuchiwała się pięknym arjom Hugonotów, Żydówki, Roberta djabła i Wilhelma Tell’a.
Ze wszystkich jednakże oper najbardziej lubiła „Niemą z Portici“, jako wspomnienie tkliwej nieszczęśliwej miłości Zygmunta de la Tour-Vandieu, i czarownie pięknej córki kapitana Dérieux.
Pierwsze spotkanie tych dwojga młodych ludzi miało właśnie miejsce w teatrze na przedstawieniu tej opery.
Estera nuciła nieraz całe ustępy z tego pięknego dzieła Aubera, a gdy wypadkiem napadło chorobliwe rozdrażnienie, pani Amadis uspokajała je śpiewając (najczęściej fałszywie) główny motyw z tejże opery.
Jadąc do teatru, zabierała z sobą Esterę, która przez cały czas przedstawienia siedziała spokojnie, jak gdyby tonąc we wspomnieniach minionej swojej szczęśliwej przeszłości.
Dnia tego w którym Ireneusz Moulin za pośrednictwem Eugenjusza przesłał list pani Leroyer, było nieznośnie gorąco. Atmosfera przepełniona elektrycznością, zwiastowała burzę.
Ten anormalny wybryk natury w spóźnionej porze roku, źle oddziaływał na usposobienie Estery. Od rana, dziwnie była wzburzoną, i zagniewaną. Nerwowe dreszcze wstrząsały jej wątłym ciałem, oczy zwykle łagodne, przybrały jakiś dziki wyraz, usta szeptały niezrozumiałe zdania, wśród których dawały się dosłyszeć słowa: „Zygmunt... Brunoy... mój syn“.
Od kilku miesięcy stan chorej polepszył się o wiele, i dawno już niedostrzeżono takiej gwałtownej zmiany.
Pani Amadis nie przeraziła się tem jednakże, lecz ów paroksyzm chorej zwalczyć postanowiła za pomocą muzyki ulubionej opery.
— Ach! zawołała, gdyby to dziś przedstawiano w teatrze „Niemą z Portici“, o jakże czuła bym się szczęśliwą!... Byłoby to jedynym lekarstwem dla mej biednej chorej!
Nieszczęściem jednak, grano Roberta djabła.
— To nieodpowiednie dla Estery, mówiła do siebie. Zakonnice, duchy jakie się tam ukazują, djabeł z całym swoim orszakiem, wreszcie piekielne ognie i cmentarz, źle na nią oddziałać by mogły. Ja nawet sama, która na nerwy użalać się nie mogę, doznaję pewnej trwogi, a cóż dopiero tak chora jak ona?
Przerwała rozmyślanie nucąc jak zwykle fałszywie:

„Królu piekieł, ja wzywam cię
To ja“.
„Potępieniec jak ty!...

— Nie... nie! — to nie wesołe!... dodała; albo ta arja:

„Wy którzy spoczywacie tu
„Wiecznym snem złożeni
„Powstańcie wraz!...

— Nie! w żaden sposób zabrać dziś nie mogę z sobą Estery na to przedstawienie. Mogłoby jej to zaszkodzić, zwłaszcza przy obecnym nieusposobieniu. Sama wszelako niemam powodu odmawiać sobie tej przyjemności. Jeżeli więc moja chora uspokoi się nieco, pojadę do teatru. Uwielbiam Roberta djabła!... Zresztą, zobaczymy wieczorem. Tymczasem każę przyśpieszyć obiad, ażeby w każdym razie nie stracić uwertury.
Wydawszy odpowiednie rozporządzenia, pani Amadis przeszła do chorej, i zastała ją przeglądającą książkę z obrazkami.
Przerzucając karty bezwiednie jedną po drugiej, gniotła je i niszczyła z dziecięcą nieświadomością.
Wdowa zbliżywszy się, dotknęła z lekka jej ramienia.
Estera drgnęła gwałtownie, i z niezwykłą złością zwróciła się do niepokojącej ją osobistości. Poznawszy jednak swoją opiekunkę, uśmiechnął się z lekka, nie wypuszczając z rąk książki.

XXXI.

— Jakże się miewasz dziś drogie dziecię?... moja ty księżno... pytała z przymileniem wdowa w oczy jej spoglądając.
Ilekroć razy znalazły się same, pani Amadis używała tego tytułu mówiąc do Estery, tytułu wreszcie z prawa jej przynależnego. Wymawiając wyraz „księżno“, czuła się dumną ze swej protegowanej.
Estera jednak nie odpowiedziała ani słowa, trudno było przeniknąć to jej milczenie i odgadnąć czy niezrozumiała zwróconych do niej wyrazów, lub zatopiona we własnych myślach nie słyszała ich wcale.
W chwili obecnej, całą jej uwagę pochłaniał większych rozmiarów rysunek w książce, któremu przypatrywała się z gorączkową ciekawością.
Nagle zerwała się z krzesła, a podniosłszy w górę książkę, podbiegła ku pani Amadis błędnym patrząc w nią wzrokiem.
— Co ona tam znalazła?... pomyślała wdowa, i głośno dodała:
— Pokaż drogie dziecię ten obrazek... pokaż go swej przyjaciółce... I pochyliła się ku obłąkanej nie spuszczającej na chwilę oczu z kart otwartej księgi.
Wyraz tych oczu był przerażający zdawało się, że lada chwila wyjdą z osady. Usta chorej szeptały przytem jakieś niezrozumiałe słowa.
Znać było po ściągniętych brwiach i dziko patrzącym wzroku, że w głowie nieszczęśliwej jakaś ciężka odbywała się praca. Narysowana w książce illustracja, budziła widocznie w jej umyśle z dawna uśpioną inteligencję.
— Boże!... zawołała pani Amadis, spojrzawszy w otwartą książkę. Boże miłosierny!... to istny obraz tej strasznej sceny nocnej... Zdaje mi się spojrzawszy, że jestem tam jeszcze... Dreszcz straszny na samo wspomnienie wstrząsa mną od stóp do głowy!...
Rysunek który tak silnie oddziałał na obie kobiety, przedstawiał wnętrze bogatej sypialni.
Przy łożu zarzuconym w nieładzie spadającą kołdrą stała przechylona kolebka ze śpiącą dzieciną. Przed kolebką młoda kobieta w bieliznę tylko odziana, walczyła z mężczyzną odstręczającej powierzchowności, pragnąc jak gdyby własnym ciałem zasłonić tę drogą, sobie istotę przed zemstą srogiego napastnika. W drugim końcu sypialni stała o wiele starsza kobieta w niemej rozpaczy załamując ręce, skamieniała z przerażenia, niezdolna do niesienia jakiejbądźkolwiek pomocy.
Pomieniony rysunek, dziwnym zbiegiem okoliczności, przypominał jaknajdokładniej scenę napadu Jerzego de la Tour-Vandieu i owo właśnie wspomnienie budziło uśpiony rozum Estery.
— Ach! co ja pocznę z nią teraz?... wołała przerażona pani Amadis. Ten przeklęty obrazek przypomniał jej widocznie ową noc straszną. Wywoła to nowy atak nerwowy... Zkąd ona wydostała tę fatalną książkę?...
Podeszła zwolna do obłąkanej chcąc ją jej odebrać, lecz chora niedopuściła tego powtarzając pół głosem:
— Brunoy... wiesz pani?... Brunoy... willa... zbrodniarze napadną... strzeż się dziecko... och! dziecko... ratuj moje dziecko!...
To mówiąc, przedarła na wpół trzymaną w ręku książkę, obrazek odrzuciła zdaleka a chodząc szybko po pokoju, powtarzała:
— Brunoy... Brunoy... zbrodniarze!...
Od czasu do czasu, zatrzymywała się nagle wówczas jej wzrok przybierał wyraz przerażający a ręce rzucane w powietrze, zdawały się odpychać jakieś fantastyczne widma.
Pani Amadis stała w osłupieniu patrząc na tę scenę, bo od lat kilku Estera nie podlegała podobnym paroksyzmom.
— Co ja z nią pocznę?... powtarzała z rozpaczą, co ja z nią pocznę?... nieszczęśliwa!...
Chora tymczasem zdawała się z wolna uspokajać. Bujne jej włosy w owej bezmyślnej bieganinie, uwolnione z krępujących je splotów jak gdyby złotym płaszczem owinęły jej postać. Zatrzymała się na środku pokoju jak posąg wykuty z kamienia, zapatrzona w jakiś niewidzialny przedmiot, i nagle z jej ust pół otwartych zaczęły się wydobywać cicho jej ulubione tony, jakie rozpłynęły się w znaną a tak często przez nią wyśpiewywaną arję z „Niemej z Portici“.
Był to uspokajający objaw dla pani Amadis, gdyż zwykle śpiew u obłąkanej poprzedzał obezwładnienie, i oznajmiał koniec nerwowego paroksyzmu.
— Gdybyż chciała zasnąć cokolwiek, pomyślała wdowa, znacznie by ją to pokrzepiło. Parę godzin spoczynki:, wzmogłoby jej siły. Obudziła by się spokojną, jak przedtem.
Estera jak gdyby odgadując myśli swej opiekunki, zbliżyła się do szezlongu, i położyła na nim, nieprzerywając śpiewania.
Pani Amadis uspokojona stanem chorej, kazała pośpieszać z obiadem i mieć zaprzężony powóz, na wpół do ósmej.
Wiemy, że niechciała stracić jednego tonu z uwertury Roberta djabła.
O godzinie szóstej, zasiadła do obiadu przed tem jednakże odwiedziła Esterę w jej pokoju. Chora leżała jak przed tem, nucąc teraz pół senna swoją ulubioną arję.
Lekarze w takich razach zalecali spokój i odosobnienie.
Przywykła do podobnych scen pani Amadis ucałowała chorą, i zjadła z apetytem podany sobie obiad.
O siódmej wsiadła do karety, przykazawszy pokojówce aby na chwilę nie opuszczała chorej.
Marjetta przeznaczoną była wyłącznie do usług obłąkanej, ale jak zwykle młode dziewczęta, lekceważyła przyjęty obowiązek, i mimo uroczystych zapewnień, iż na krok nie odstąpi chorej, układała sobie tajemnie inne zamiary.
Owóż zaledwie pani Amadis odjechała, pokojówka zaczęła się przygotowywać do wyjścia.
Od pewnego czasu, zawiązała znajomość ze strażakiem z sąsiednich koszar, a wiadomo jak owi dzielni chłopacy niebezpiecznemi bywają dla młodych cór Ewy. I Marjetta przeto jak inne, uległa czarowi miłości, przed którą nie broniło jej doświadczenie. Kochając wybranego, pragnęła go poślubić, do czego i on nakłaniał się początkowo.
Wkrótce jednakże, przemogła lekkomyślność i znana niestałość młodzieńca. Strażak zaniedbywał ją widocznie, w obejściu był chłodniejszym, jego wizyty mniej często następowały.
Miłość własna dziewczyny cierpiała na równi z jej sercem. Pragnęła odkryć istotną, prawdę, i w tym celu naznaczyła schadzkę ukochanemu właśnie na wieczór dzisiejszy.
Łatwo pojąć jak nie w porę wypadło jej czuwanie przy chorej pani.
Dla uspokojenia głosu sumienia szepcącego jej, że źle uczyni wychodząc wieczorem, odpowiadała sobie:
— Ha!... trudno!... Niepodobna poświęcać własnego szczęścia dla cudzego kaprysu... Nasza warjatka nie jest dziś gorzej słabą jak zwykle. Mój Franek będzie na mnie oczekiwał pod piątą arkadą. Nie mogę zostawiać go w niepewności. Wiem, że gdyby się starsza pani dowiedziała o tem, miałabym hałas nielada. Lecz któż jej to powie? Chora wiedzieć nie będzie, że pozostawię ją samą... Odźwierna nie spostrzeże mnie wychodzącej, a za nim bramę zamkną o dziesiątej, powrócę, bo pani przyjedzie z teatru o jedenastej. Wszystko więc dobrze się złoży.
O ósmej, Marjetta weszła do kuchni, gdzie była zebraną reszta służby.
— Możecie iść spać, lub wyjść gdzie na parę godzin, rzekła do nich, ja będę czuwała przy chorej.
Korzystając z jej grzeczności, kucharka i młodsza o dziewiątej udały się na spoczynek. Służący pojechał z panią Amadis do teatru, pokojówka była więc pewną, że jej nikt szpiegować nie będzie.
Przed wyjściem z domu, weszła do pokoju Estery.
Zastała ją leżącą nieruchomie na szezlongu na którym spoczywała od południa.
— To dobrze!... rzekła z zadowoleniem. Jestem pewna, że do jutra rana nieporuszy się z miejsca. Mogę bezpiecznie wyjść na godzinę, lecz przed tem zgaszę światło, mogłaby bowiem cały dom spalić. Pani Estera może i po ciemku śpiewać swoją piosenkę.
I nie zważając, że chorą pozostawia w ciemności, zadmuchnęła lampę, i wybiegła na oznaczoną schadzkę.
W tejże chwili właśnie, zawieszona od kilku godzin burza po nad Paryżem, wybuchła z całą gwałtownością. Szalony huragan łamał i wyrywał drzewa, pędząc przed sobą tumany piasku i kurzawy. Ponury łoskot, stawał się coraz częstszym i bliższym, a silne uderzenia gromów następujących bez przerwy wstrząsały kamienicami, jak gdyby podczas przejścia ciężkiej artylerji puszczonej galopem.
Ten chaos atmosferyczny zbudził obłąkaną z pół uśpienia w jakim się znajdowała. Zerwawszy się, wyprostowała, i zaczęła przysłuchiwać.
Nowa błyskawica objęła szeroką przestrzeń, oświecając jej pokój, z którego dwa okna wychodziły na plac Królewski.
Estera stojąc nieruchomie, śledziła oślepiające światła jakie szybko po sobie następowały, poprzedzane hukiem grzmotów. Możnaby sądzić, iż znajdowała przyjemność w przypatrywaniu się tym konwulsyjnym drganiom przyrody, mimo, że sama drżała na całym ciele.
Po niejakim czasie, zbliżyła się do okna, a wsparłszy na szybie rozpalone czoło, patrzyła ciekawie na szalejący huragan, jaki przyginał do
ziemi wierzchołki wyniosłych drzew rosnących na placu.

XXXII.

Powróćmy do mieszkania pani Leroyer, przy ulicy Notre-Dame des Champs. Berta widziała również gromadzące się chmury, brzemienne piorunami, nie zdołało to jednak zachwiać jej w zamiarze wycieczki do mieszkania Ireneusza Moulin.
Wdowa po skazańcu, z oczyma wlepionemi w cyferblat ściennego zegara, czuła zarówno zbliżającą się burzę.
— Jak ty zdołasz przedostać się tam drogie dziecię? zagadnęła; nawałnica się zbliża...
— Przemyśliwam właśnie po nad tem, odparło dziewczę, lecz czynność ta jaką mam do spełnienia, odłożoną zapewne być nie może?
— Nie! moje dziecko; list Ireneusza jest naglący. Dziś w wieczór działać potrzeba... jutro, byłoby może za późno.
Berta spojrzała na zegar.
— W pół do dziewiątej, wyszepnęła, czas w drogę.
— Weźmiesz zapewne dorożkę?...
— Tak; kurs za odległy do przebycia pieszo.
— Nie wsiadaj jednak w powóz przed domem, ażeby nie dać sposobności do śledzenia cię, przestrzegała matka.
— Wiem o tem... bądź mamo spokojną.
— I nie zajeżdżaj przed dom Ireneusza...
— Będę pamiętała.
Berta jak wiemy, zakwefiona czarnym welonem i owinięta szalem, była gotową do podróży.
— Spiesz się moje dziecię, mówiła pani Leroyer powstając z łóżka, ażeby usiąść na fotelu. Pojmujesz z jaką niecierpliwością będę na ciebie oczekiwała. Uściskaj mnie... i idź!... Niech cię Bóg prowadzi... Odwagi i męstwa!
— I ciebie proszę, bądź mamo odważną, odpowiedziało dziewczę, okrywając pocałunkami ręce biednej matki. Cierpliwości, i dobrej myśli; — wrócę niezadługo.
— Nie zapomniałaś wziąść klucza?
— Mam go w kieszeni.
— Czwarte piętro... drzwi na prawo... pamiętaj?...
— Pomnę o wszystkiem.
Berta wyszedłszy z mieszkania, zeszła cicho ze schodów, aby nie zwracać na siebie uwagi, ale nie mogła uniknąć przejścia koło stancyjki odźwiernej.
Drzwi tej stancyjki były na roścież otwarte z przyczyny panującego w niej gorąca. Odźwierna jedząc obiad ze swym mniemanym bratem spostrzegła przechodzącą.
— A gdzież to panienka idzie w taką niepogodę? zapytała.
— Do apteki... po lekarstwo dla mamy...
— Nie lepiej więc mamie?
— Nie! niestety...
— Ach! to źle... bardzo mnie to smuci, mruczała odźwierna.
Dziewczę wychodząc, spojrzała badawczo na około siebie. Stojący przed bramą agent, palił fajkę, nie zwracając uwagi na to co się na dworze dzieje.
Wicher dął silnie. Przytłumiony odgłos grzmotu, odpowiadał mu zdala.
Uszedłszy kilkanaście kroków, Berta zatrzymała się na chodniku, oczekując na przejeżdżającą dorożkę, która by ją dowiozła do stacji Montparnasse, i wkrótce spostrzegła zbliżające się dwie czerwone latarnie.
— Pojedziecie ze mną przyjacielu? zapytała nadjeżdżającego.
Woźnica zatrzymawszy się, spojrzał.
— Nie jestem wprawdzie zajęty, odrzekł, ale djabelna niepogoda, radbym ażeby moje szkapy wypoczęły trochę.
— Zawieź mnie pan... zawieź! prosiła dziewczyna błagalnie. Burza nadchodzi, nie znajdę dorożki... Muszę odbyć ten kurs w nader ważnej sprawie, i to jak najprędzej, a już jest bardzo późno!...
Błyskawica oświetliła w tej chwili oblicze proszącej.
— Jakież piękne dziewczę! — pomyślał uśmiechając się woźnica.
— Ha! skoro tu chodzi o tak pilny i ważny interes dodał głośno, siadaj panienka. Możesz mi zaufać, w całym Paryżu znają moją trzynastkę... Popędzę szkapy, abyś nie narzekała, że z mojej winy spóźniłaś się na umówioną schadzkę. Gdzież mam jechać?
— Na plac Królewski, odpowiedziała, nie wiele rozumiejąc gadulstwa Loriot’a a tem bardziej nieprzypuszczając ażeby ów woźnica był wujem ukochanego przez nią Edmunda.
— Plac Królewski, powtórzył Piotr, to kawał drogi, no! ale się przecież jakoś zajedzie... Numer domu?
Dziewczę przypomniawszy sobie przestrogę matki, podało numer 18.
Konie Piotra Loriot jakkolwiek zmęczone, rączo jednak biegły przed burzą.
— Otóż jesteśmy na miejscu! — zawołał dorożkarz.
Berta wysiadła.
Grube krople deszczu spadać zaczęły. Błyskawice rozdzierające obłoki pozwoliły jak wśród dnia białego rozróżnić rysy dziewczęcia.
Loriot cmoknął językiem na wzór smakosza poszeptując:
— Siarczyście ładna!... jak mi Bóg miły! O! ja znam się na tem, wożąc od lat dwudziestu całe tuziny pań i panienek...
— Należy mi się trzydzieści sous za kurs, panieneczko, dodał głośno, a na piwo, co łaska...
— Ale ja was radabym zatrzymać... odparła Berta.
— Zatem panienka chce wynająć na godziny?
— Tak; na godziny.
— Trzeba mi to było powiedzieć... A jakże długo panienka pozostawać tam będzie?
— Około dwudziestu minut. A potem odwieziecie mnie tam zkąd wyjechaliśmy.
— No! to proszę iść i śpieszyć się, bo będziemy mieli potop... Za trzy minuty lać pocznie jak z cebra.
Córka pani Leroyer pobiegła w stronę domu oznaczonego dwudziestym czwartym numerem.
— Założyłbym się, pomrukiwał Loriot, że idzie na spotkanie ładnego młodzieńca. Zakochane dziewczęta mają djabelnie twardą skórę. Pobiegną na schadzkę choćby kamienny deszcz padał!
Nawałnica wybuchła z całą potęgą, woda płynęła z niebios strumieniem przy akompanjamencie grzmotów i błyskawic. Widząc to Loriot, ponakrywał swoje konie grubemi derkami, podniósł na uszy pelerynę od płaszcza, i stanął chroniąc się pod arkadami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Estera stała w tymże samym miejscu gdzie ją pozostawiliśmy, przy oknie swego pokoju. Po chwili, poruszyła się jak gdyby chcąc wyjrzeć na plac Królewski, ale jej czoło oparło się o szybę.
Jakaś czarna postać zatrzymująca się wprost domu na chodniku, zwróciła jej uwagę. Gdy owa postać zniknęła, obłąkana zapadła znów w swoją nieruchomość.
Tą postacią była Berta, która przeszła w poprzek ulicę by wejść do domu zamieszkałego przez Ireneusza.
Brama była otwartą. Wszedłszy w nią dziewczę, zwróciło się pod sklepienie prowadzące do wschodów, gdzie przystanęła drżąc z lekka.
Głośne wybuchy śmiechu obiły się o jej uszy, lecz jednocześnie uspokoiła się w prędce.
Śmiech ten pochodził ze stancyjki odźwiernego. Pani Bijon przyjmowała swoich przyjaciół, a szalejąca na dworze ulewa nie przeszkadzała hałaśliwej wesołości zebranych.
Dziewczę z sercem ściśnionym obawą, wsunęła się cicho na wschody, drżące jej nogi uginały się pod ciężarem ciała, tak, iż zmuszoną była opierać się co chwila o poręcz.
Potrzebowała kilku minut czasu, aby dojść na czwarte piętro do wskazanego mieszkania przez Ireneusza Moulin.
Wyjąwszy tani klucz z kieszeni, wręczony przez Eugenjusza, obejrzała się poza siebie dla upewnienia czy jej kto nie śledzi, i włożyła klucz w zamek drzwi znajdujących się na prawo.
Burza dosięgnęła w tym czasie najwyższego szczytu potęgi, ryjąc pochód nieokreślony. Dachówki i gonty odrywane z dachów, fruwały jak piłki, a tłukąc się, rozbryzgiwały jak kartacze na ulicznym bruku. Kilka kominów zawaliło się, grożąc śmiercią przechodniom.
Drzewa na placu Królewskim trzeszczały, łamane na części, a liście ich unosiły się w powietrzu jak stado rozpierzchłych wróbli.
Wicher wciskał się w głąb domów najlepiej opatrzonych, wyjąc i rycząc naprzemiany.
Estera ciągle patrzyła, z czołem opartym na szybie, nucąc smutnym głosem swą zwykłą piosenkę. Skierowała teraz całą swoją uwagę na dwóch ludzi stojących naprzeciw niej na chodniku, pod gazową latarnią, której płomieniem przeciąg wichru powiewał na wszystkie strony.
Ci dwaj mężczyźni rozpatrywali dom bacznie nie zważając na potoki zalewającego ich deszczem. Jeden z nich miał na sobie ubiór robotnika, drugi, nieco staranniejsze ubranie.
Byli to jak łatwo odgadnąć, Jerzy de la Tour-Vandieu, i Theifer.
Błyskawica rozwidniła horyzont, stawiając w płomiennym blasku ich twarze.
Estera wydała krzyk głuchy, a drżąc nerwowo, skupiła całą swą baczność.
Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę ulicy, jak to przed kilkoma minutami uczyniła Berta.
Obłąkana śledziła ich poruszenia dopóki z oczu jej niezniknęli. Odeszła wtedy od okna, idąc ku drzwiom swego pokoju. Córka pani Leroyer wchodziła właśnie natenczas do mieszkania Ireneusza, zamknąwszy drzwi szczelnie za sobą. Biedne dziewczę, przejęte było nawskroś nieznaną dotąd obawą.
Gdyby przez jaki zbieg fatalnych okoliczności spotkano ją w nocy, u nieznajomego w opustoszałym mieszkaniu, posądzona o złodziejstwo jakież by usprawiedliwienie dać mogła?
Siłą woli starała się wydalić ze swego umysłu tak zatrważające przypuszczenia, a zebrawszy cale męztwo, wydobyła z kieszeni świecę, zapałki, i roznieciła światło.
Spojrzawszy po pokoju, nie dostrzegła w nim tajemniczego biurka.
— Jest ono zapewne w sypialni, pomyślała, i zwróciła się w stronę drzwi oszklonych.
Otworzywszy je znalazła się w garderobie zostawionej opróżnionemi walizami, i porozwieszanym na ścianach ubraniem, nakrytym starannie osłoną z zielonego kitaju. Zamknęła je z pośpiechem, chcąc otworzyć inne z prawej strony, i już położyła rękę na klamce, gdy dobiegł ją szmer jak gdyby klucza lub wytrychu wkładanego w zamek od sieni.
Zachwiała się śmiertelnie pobladła, szepcąc:
— Zginęłam!...
Szmer nie ustawał. Słyszała wyraźnie jak ktoś usiłował otworzyć drzwi wejścia.
Obawa zguby, nasunęła jej przezorność instynktową. Pobiegła szybko do opuszczonej przed chwilą garderoby otworzyła ją, a zgasiwszy świecę, ukryła się na wpół martwa, poza wiszące ubrania, nakryte spadającą do ziemi firanką.
Szmer przy drzwiach ucichł zupełnie.
Usłyszała skrzypnięcie zawias i zaniknięcie drzwi. Dobiegł ją odgłos przyciszonego stąpania.
— Kto może przybywać tu bez światła? zapytywała siebie. To nie Ireneusz, ponieważ on znajduje się w więzieniu. Widocznie ci, którzy tu weszli, muszą być złodziejami...
Cichy szept w przyległym pokoju, przerwał jej rozmyślania.
— Masz z sobą latarkę? pytał nieznany głos.
— Zawsze noszę ją z sobą gdy wypada w nocy pracować.
— Zaświeć więc...
Światło zabłysło.
Berta rozsunąwszy nieco ubrania, zrobiła sobie maleńki otwór pomiędzy niemi, przez który zobaczyła dwóch mężczyzn. Jeden z nich stał zwrócony do niej plecami, podczas gdy drugi, rozglądał się badawczo po pokoju. Tym to ostatnim właśnie był Jerzy de la Tour-Vandieu.
Dziewczę przypatrując mu się pilnie, zauważyło dziwną sprzeczność, pomiędzy ogólną dystynkcją jego postaci, a pospolitem niemal ubogiem ubraniem jakie miał na sobie!
— Kto są ci ludzie? powtórnie pomyślała.
— Idźmyż do owego tajemniczego biurka, rzekł tenże mężczyzna.
— Do biurka!... wyszepnęła, a więc muszą to być złodzieje, lub przyszli dla przywłaszczenia sobie tego listu po który ja przybyłam...
Cofnęła się i ukryła poza zapuszczoną firankę powstrzymując oddech, ponieważ Theifer otworzył nagle drzwi od garderoby.
— To nie tu!... rzekł zamykając drzwi napowrót; i zwrócił się do sypialnego pokoju.
Berta będąc pewną, że nie została spostrzeżoną, wychyliła się, patrząc przez szklanne drzwi ciemnego gabinetu, na dalsze postępowanie przybyłych. Dostrzegła biurko stojąca przy ścianie, naprzeciw. Pilnie zachowywała w pamięć każde słowo rozmowy tych ludzi.
— Otóż ów sprzęt tyle nam potrzebny, rzekł agent. Znajdziemy w nim wszystko!...
— To wątpliwe... mruknął Jerzy.
— Dla czego?
— Ponieważ klucz tkwi w zamku... Dowód, że niema w szufladzie nic tak ważnego.
— Zostawił klucz przez roztargnienie. Wszak nieraz pozostawiamy w dorożce paczki biletów bankowych?
— Ha! zobaczymy!... Tu Jerzy opuścił ruchomy blat biurka, i Berta spostrzegła garść złota rozrzucone na wierzchu.
— Pieniędzy zatem szukają, pomyślała, widocznie to złodzieje, gdyby mnie spostrzegli, byłabym zgubioną. Zabili by mnie na pewno!
Mogła była uciec w owej chwili, ale ciekawość przykuwała ją do miejsca. Ku wielkiemu zdumieniu dziewczęcia mniemani rabusie nie zdawali się zwracać uwagi na rozsypane złoto. Jerzy bezprzestannie otwierał szuflady po lewej stronie biurka, przeglądając wszystko szczegółowo, aż wreszcie przyszła kolej na prawą stronę tego sprzętu.
Za pierwszym rzutem oka w górną szufladę, drgnął Jerzy. Wyraz niewysłowionej radości zajaśniał na jego twarzy. Ujrzał kopertę błękitną, kwadratową z napisem:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

Ten sam wyraz wyryty na grobowym kamieniu cmentarza Montparnasse, przekonywał, że pan de la Tour-Vandieu odnalazł przedmiot swych poszukiwań.

— Otóż mam!... zawołał drżącym głosem, przełamując pieczątkę, i wyjąwszy list z koperty, usiadł pod latarką i czytał:
„Kochany Jerzy“.

„Zadziwisz się zapewne, iż po dwudziestu latach odzywam się do ciebie, mimo zerwania wszelkich pomiędzy nami stosunków“.
„Powracam wkrótce do Paryża, i pragnę widzieć się z tobą. Sądzę, żeś niezapomniał o naszym przymierzu? Sądzę... lecz wszystko jest możebnem. Otóż gdyby wypadkiem niedopisała ci pamięć, dostateczne będą wspomnienia Placu Zgody, Zwodzonego mostu, Mostu de Neuilly i nocy z dnia 24 września, aby ci stawić przed oczy całą minioną przeszłość“.
„Mam nadzieję, iż nie będę zmuszoną uciekać się do tych wspomnień, abyś Klaudję dawniejszą swoją kochankę, przyjął jako swą starą przyjaciółkę...
— Ona... Klaudja?... zawołał głośno książę po odczytaniu listu. I ten papier znajdował się w rękach tego człowieka, który być może znał wartość jego?... Gdyby nie wypadek jaki przyszedł mi w pomoc, zostałbym zgubionym. A zwracając się do inspektora policji:
— Zyskujesz pan niewygasłą mą wdzięczność, dodał. Nigdy nie zapomnę usługi jaką mi wyświadczyłeś!...
— Błogosławię okolicznościom jakie pozwoliły mi być użytecznym mojemu opiekunowi, odrzekł z pochlebstwem agent, pozwoliłbym jednak sobie zrobić pokorną uwagę, że czas upływa, zkąd przypominam Waszej książęcej mości o owej karteczce, jaka znaleziona w pokoju mechanika mogłaby go potępić bez odwołania!...
— Oto jest... rzekł pan de la Tour-Vandieu wyjął z pugilaresu bilet złożony we czworo, i wsuwając go w błękitną kopertę na miejsce wyjętego listu.
Berta nie straciła najmniejszego szczegółu z tej tak dziwnej sceny. Widząc jak Jerzy zabiera kopertę czerwonym lakiem zapieczętowaną, po którą z takim trudem zaledwie przyjść zdołała, omal nie krzyknęła z oburzenia i gniewu. Ogarnęło ją jakieś przygnębienie, ręce jej drżały, w gardle paliło i zasychało.
— Jest to nikczemna kradzież, pomyślała połączona z najwyższą podłością zamiany listu.
Theifer zbliżył się do księcia.
— Radziłbym nie zachowywać tego bruljonu, rzekł z cicha, może to grozić niebezpieczeństwem.
— Masz słuszność... dla tego go zniszczę. Tu otworzywszy latarkę, Jerzy zbliżył do świeczki brzeg papieru, który się zajął płomieniem.
Berta znająca wartość tego dokumentu, omal nie straciła przytomności, gdy nagle dziwne fantastyczne zjawisko przedstawiwszy się jej oczom powróciło biednemu dziewczęciu opuszczające ją siły.
Wiatr jęczał głucho na dworze, grom huczał, wstrząsając domem od fundamentów gdy nagle drzwi mieszkania Ireneusza otworzyły się z łoskotem, a w nich stanęła kobieta odziana białym długim penioarem z rozpuszczonemi włosami spadającemi falą na jej ramiona, i spojrzawszy obłędnym wzrokiem w około siebie, weszła do pokoju w którym znajdowali się dwaj nędznicy.
Ujrzawszy ją Jerzy, krzyknął zatrwożony, i pod wrażeniem tego strasznego widoku, zapomniał o palącej się kartce, której płomień dosięgał już jego palców.
Sparzony w rękę, upuścił na wpół zetlony papier, który zagasł dotknąwszy się podłogi. Theifer patrzył na to wszystko w osłupieniu, nie pojmując tyle dziwnych dla siebie wypadków.
— Zkąd u djabła wzięła się ta kobieta? wymruknął, tak podobna do warjatki?
Była to w rzeczy samej obłąkana, Estera, wdowa po Zygmuncie, księciu de la Tour-Vandieu.
— Człowiek z Brunoy!... zawołała strasznym głosem, zatrzymując się na środku pokoju, i wskazując na Jerzego, który pobladły z przerażenia cofnął się gwałtownie, a chwytając za ramię Theifera:
— Chodź... chodź... uciekajmy!... wyjąknął, to ona!... Nie mamy tu co robić... Uchodźmy co żywo, na Boga!
Estera stojąc nieruchomie jak posąg, powtarzała:
— To człowiek z Brunoy!... zbrodniarz!... morderca!
Agent wraz z Jerzym, dosięgnąwszy drzwi, wybiegli z pośpiechem, zapomniawszy zabrać latarki na biurku stojącej. Estera stała dalej, jak skamieniała, z wlepionemi oczyma, w leżący u jej nóg niedopalony papier jaki stanowił przed chwilą całą nadzieję Ireneusza Moulin i pociechę zrozpaczonej wdowy.
Po chwili, schyliła się bezmyślnie po niego, jak dziecko po nieznaną sobie zabawkę, a pochwyciwszy go z widoczną radością, ukryła na piersiach, uchodząc z tego obcego dla siebie mieszkania.
Berta pod wpływem przerażenia, drżała jak w febrze, zapytując siebie czyli to wszystko co widziała nie było tylko złudzeniem, i czyli dziwne wypadki na które patrzyła przed chwilą nie pozbawiły ją zmysłów?...
Te straszne myśli, ujawniły się na twarzy dziewczęcia, w jej oczach tyle było obłąkania ile we wzroku Estery, a przerażająca osłupiałość nadawała jej pozór posągu.
Ponura cisza nastąpiła po owym dramacie tajemniczym jaki się odbył w jej przytomności. Milczenie to oraz ponura samotność w jakiej się nagle znalazła przywróciły jej pamięć i świadomość siebie.
— Boże!, wyszepnęła ze łzami, dla czegóż jestem słabym dziewczęciem, niezdolnem do działania? Ci nikczemnicy w mojej obecności okradli Ireneusza, a ja skrępowana okolicznościami nie mogłam im przeszkodzić w dokonaniu zbrodni!... Jakże okropny cios poniesiesz matko moja posłyszawszy, iż tak niefortunnie dopełniłam poruczonego mi zlecenia.
Wyszedłszy z garderoby, zbliżyła się do biurka.
Było ono otwarte.
— Gdym nie mogła ocalić tego drogocennego dokumentu, szeptała z cicha, to ochronię przynajmniej ten jego drobny zasób pieniężny Ireneusza, i zniszczę ową, fałszywie podsuniętą kartkę jaka mogłaby go zgubić.
Przeszukawszy starannie szuflady, zabrała złoto, papiery bankowe, i kopertę ze złamaną pieczątką. Chciała następnie zgasić latarkę, ale zastanowiła się, że ci ludzie mogli by podpatrywać z ulicy, i znikające światło mogłoby nasunąć im podejrzenia. Pozostawiwszy ją zatem, odeszła.
Estera wychodząc, nie zamknęła drzwi za sobą, Berta więc ułatwione miała zadanie. By jednak nie narażać resztek mienia mechanika na ostateczną grabież, zamknęła na klucz te drzwi od wejścia.
Głęboka cichość zaległa dom cały.
Gaz płonął pod sklepieniem sieni coraz ciemniej, w oczekiwaniu napowrót pani Amadis.
O dziesiątej stróż zamknął główna bramę.
Dziewczę schodząc zatrzymało się na ostatnim stopniu schodów, aby ochłonąć z wrażenia, i przytłumić silne bicie serca, poczem zawołała silnym głosem aby jej otworzono.
Drzwi uchylono natychmiast. Berta wybiegła na ulicę.
Burza ucichała w swojej gwałtowności. Milknął huk grzmotów, błyskawice bledszemi się stawały, ale deszcz padał ciągle, nie ustając na chwilę.
Wyszedłszy spojrzała Berta w około niespokojnym wzrokiem. Plac Królewski był zupełnie opustoszałym. Przez mgłę drżącego gazowego światła, ujrzała rysującą się dorożkę 13, jaka ją przywiozła, i oczekiwała na nią od godziny. Zwróciła się więc w tę stronę.
Piotr Loriot przechadzał się pod arkadami nieopodal swoich koni, które pospuszczały smutnie głowy pod nieustanną ulewą.
Spostrzegłszy nadchodzącą, mruknął niezadowolony:
— Do licha! moja panienko, sądziłem, że jestem wyprowadzony w pole, i że już panienka nie wróci!... Owe dwadzieścia minut, pomnożyły się w czwórnasób, widocznie... Czas ten panience być może, nie zdawał się być długim, ale ja nie mało sobie krwi napsułem patrząc jak moje biedne szkapy mokną na ulewie!... Nierozumiem jak można zapomnieć o przyjętym zobowiązaniu podczas takiej niepogody!...
— Wybacz pan... odpowiedziało dziewczę, jestem winną, w rzeczy samej, lecz zatrzymano mnie pomimo mej woli. Chciej jednak wierzyć, że na tem nie stracisz.
— O! nie dla tego to mówię, zawołał Piotr Loriot. Żal mi tylko moich biednych koni którym takie przemoknięcie zaszkodzić może. Szczęściem, że deszcz nie zbyt zimny. Siadaj więc panienka, postaramy się odzyskać czas stracony... Gdzie mam jechać?
— Na ulicę Notre-Dame des Champs.
— To prawie moja dzielnica!... Dobrze się składa. Koniom dziś wydam podwójną miarę obroku, i sądzę, że jutro będą zdrowe... Pod który numer mam zajechać?
— Dam znak gdy czas będzie stanąć.
— Niech i tak będzie.
Tak rozmawiając Piotr Loriot, zwijał przemokłe derki jakiemi konie były nakryte, schował je w walizkę powozu, usadowił się na koźle, wziął lejce, i puścił się w drogę.

XXXIII.

Jerzy wraz ze swym towarzyszem Theiferem wydostawszy się z mieszkania Ireneusza, biegli po schodach z niesłychaną szybkością, i nie zatrzymawszy się, aż w bramie, zaczęli nasłuchiwać.
Głęboki spokój panował w całym domu. Wyślizgnęli się więc cicho na ulicę zamknąwszy bramę za sobą.
— Śpieszmy!... wyszepnął Jerzy przytłumionym głosem, radbym się znaleść jaknajdalej od tego fatalnego domu. I zwróciwszy się w ulicę św. Antoniego biegł tak prędko, że agent lubo znacznie młodszy, zaledwie mu mógł nadążyć.
Dobiegli tak oba do ulicy Ludwika-Filipa gdzie pan de la Tour-Vandieu wstąpił do mieszkania Theifera dla dopełnienia zmiany ubrania.
Przez cały ten czas Jerzy zachowywał uparcie milczenie. Agent również się przebierając, patrzył z pod oka na swego towarzysza.
— Pozwoli sobie książę zadać jutro zapytanie? zagadnął wreszcie.
— Mów!... odrzekł zapytany.
— Co do tej kobiety obłąkanej... radbym wiedzieć....
— Co?... o czem?...
— Jest ona zapewne znaną księciu?
— Znam ją... w rzeczy samej, tę warjatkę. Zmięszałem się na jej widok, ponieważ byłem pewien, że z dawna nie żyje.
— Widząc zaniepokojenie waszej książęcej mości, musiałem mu towarzyszyć, źle jednak zrobiliśmy wychodząc tak spieszno...
— Dla czego?
— Należało nam drzwi zamknąć po wyjściu tej obłąkanej.
— To prawda...
— Lękam się czy ona niepoznała księcia...
— To niemożliwe... Jest ona oddawna warjatką, zawołał gwałtownie Jerzy. Czyż niesłyszałeś zresztą jak mnie nazywała mordercą? Dowodzi to niezbicie, iż majaczyła w przystępie obłędu.
Theifer milczał.
— Co się też z nią stało po naszym odejściu? zagadnął pan de la Tour-Vandieu.
— Rozlokowała się zapewne w mieszkaniu Ireneusza Moulin.
— Nie wiele mnie to zresztą obchodzi rzekł agent. Wkrótce o wszystkiem wiedzieć będziemy bo pan musisz być z urzędu obecnym przy śledztwie.
— Będę, nieodwołalnie, rzekł Theifer.
— I zawiadomisz mnie o przebiegu sprawy?...
— Natychmiast, skoro tylko wyjdę z Królewskiego placu.
— Obecnie, nie mówmy już o tej warjatce, mruknął ponuro Jerzy. Ważniejsza nasuwa się sprawa. W bruljonie tego spalonego listu wyczytałem, że osoba o jakiej panu mówiłem tylokrotnie, niejaka Klaudja Varni, ma w tych dniach przybyć do Paryża. Tem nam się zająć potrzeba. Jest dla mnie rzeczą nader ważną, ażebym został powiadomionym co rychlej o jej przybyciu.
— Stosownie do życzenia waszej książęcej mości każę rozciągnąć baczność po nad wszystkiemi hotelami w Paryżu, rzekł Theifer. Ta pani nie mając w mieście stałego mieszkania, będzie zmuszoną ulokować się w jednym z tych hoteli...
— Czyż jak uznasz za stosowne.
— A co się tyczy ulicy Notre-Dame des Champs? pytał agent.
— Nie warto tem się zajmować.
— Dziś w wieczór więc, odwołam ztamtąd moich ludzi?...
— Jestem zadowolony Theiferze z twojej gorliwości, mówił książę. Oddajesz mi wielkie usługi, przyjm zatem to małe wynagrodzenie jako zadatek przyszłego podziękowania. Tu wsunął w rękę agenta pugilares zawierający kilka biletów bankowych po 1,000 franków każdy.
Theifer go schował, nie oglądając, i zaczął się rozwodzić nad swoją gotowością do dalszych usług.
— Czuję się bardzo znużonym, rzekł Jerzy przerywając mu mowę, chciej postarać się dla mnie o powóz lub dorożkę, odwieziesz mnie na ulicę św. Dominika.
— Niechże się wasza książęca mość uspokoi biegnę natychmiast, odparł wychodząc agent ze służalczym pośpiechem.
Podczas gdy się to działo, Piotr Loriot chcąc jaknajprędzej powrócić do domu, popędzał swoje zmęczone szkapy.
Przy wjeździe na ulicę Notre-Dame des Champs na wprost domu pod 19 numerem Berta pociągnęła za sznurek. Woźnica zatrzymał konie. Dziewczę wysiadło z pośpiechem.
— Oto zapłata, rzekła, podając mu pieniądze.
Stryj Edmunda uchylił kapelusza.
— Dziękuję!... rzekł wesoło. Dawno już nie otrzymałem tak chojnego napiwku. Trzy franki!... to po królewsku. Mam nadzieję, iż przejeżdżając tędy, nieraz jeszcze zawiozę panienkę na schadzkę z ukochanym.
Berta nie słyszała prawie słów jego. Skołatany jej umysł, przedstawiał sobie bezprzestannie zbolałą matkę, której miała oznajmić straszną wiadomość o zniszczonym liście.
Biegła do domu z pośpiechem, do którego przez uchyloną bramę wsunęła się niepostrzeżenie.
Loriot tymczasem zawrócił, kierując zmęczone konie na upragniony spoczynek.
Pani Leroyer oczekiwała powrotu córki z nieopisaną obawą. To opóźnienie nasuwało nieszczęśliwej matce tysiące najstraszniejszych przypuszczeń. Starała się wynaleść powody jakie by Bertę zatrzymać mogły, ale niestety w miarę jak czas upływał, przekonywała się, że żaden z tychże nie mógł o tyle opóźnić powrotu dziewczęcia.
Była pewną, że jej jedyne pozostałe dziecię spotkało jakieś nieszczęście, lub też, że wpadła w zasadzkę policji czatującej przy mieszkaniu Ireneusza.
Wyrzucała sobie, że dla samolubnej żądzy oczyszczenia pamięci niewiernie straconego męża poświęciła własne swe dziecko.
Huragan szalejący na dworze, zwiększał jej trwogę. Zawlokła się do okna, a otworzywszy je, wyglądała na ciemną pustą ulicę, zalaną strumieniami deszczu.
Bezskuteczne oczekiwanie, podniecało jej stan gorączkowy. Schorzałe serce biednej uderzało z przerażającą szybkością. Duszność tamowała jej oddech. Po kilkakrotnie zdawało się nieszczęśliwej, że kończy już życie, i że nie ujrzy więcej jedynej swej córki!
— Boże! wołała w najwyższej rozpaczy, dozwól mi doczekać jej powrotu, dozwól ucałować i pobłogosławić to dziecię!...
Niepokój moralny w połączeniu z fizycznym cierpieniem sprowadził straszny atak nerwowy.
— Bóg nie wysłuchał mej prośby... wołała przerywanym głosem, czuję, że umieram!... Niech się więc stanie wola Stwórcy święta... Berta wróciwszy, zastanie tylko zimne me ciało!...
Tu padła bez przytomności na podłogę.
Długi czas leżąc nieruchoma, nareszcie otworzyła oczy. Była, jeszcze samą. Zegar wskazywał jedenastą przed północą.
— Oczekiwać dalej jej powrotu, szeptała, byłoby szaleństwem... Widocznie spotkało ją nieszczęście!...
Nagle posłyszała zatrzymującą się opodal na ulicy dorożkę, i poraz drugi zawlokła się do okna. Dostrzegła czerwone latarnie powozu lecz w ciemności nie mogła rozeznać postaci wysiadającej osoby.
Dorożkarz zawróciwszy, zdążał w przeciwną stronę. Przygnębiona nowym zawodem, wróciła na fotel? Przysłuchując się najlżejszemu odgłosowi dobiegającem z ulicy, posłyszała lekkie i szybkie kroki na wschodach.
Oddech zatamował się w jej piersiach, nie śmiała nawet przypuszczać, że ujrzy swą Bertę, a jednak tak było.
Dziewczyna śmiertelnie blada, z rozrzuconym szalem, wpadła do pokoju.
Pani Leroyer wydała okrzyk przerażenia.
— Dziecko ukochane!... co znaczą te łzy... to twoja bladość?... pytała patrząc na zalane łzami oblicze dziewczęcia. Czy cię spotkało jakie nieszczęście? Mów... mów... na Boga.
Berta daremnie przemówić usiłowała, głos zamarł w jej piersiach.

XXXIV.

— Berto!... wołała pani Leroyer odchodząc niemal od przytomności, mów!... odpowiadaj mi na Boga!... Przeraża mnie twoje milczenie... Jeszcze raz zaklinam, powiedz co się stało?
Dziewczę poraz drugi usiłowało przemówić, lecz i tym razem głos odmówił jej posłuszeństwa. Matka nie pojmując tego milczenia, poczęła ją rozpytywać z wrastającym niepokojem.
— Wracasz z Królewskiego placu?
— Dziewczyna skinęła głową potwierdzająco.
— Byłaś w mieszkaniu Ireneusza Moulin?
— Byłam; odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem.
— Znalazłaś biurko?
— Znalazłam. — A kopję listu po którą, jeździłaś?
— Niemam jej!...
Pani Leroyer omal nie runęła na ziemię.
— Niemasz jej?... wykrzyknęła.
— Niemam matko.
— Cóż się z nią stało?
— Spalono ją!...
— Zkąd wiesz o tem?
— Widziałam naocznie.
Wdowa załamała ręce. Rozpacz jej nie miała granic. Głośne łkanie rozsadzało jej piersi.
— Niemasz jej?... wolała rozdzierającym głosem, dowód już nie istnieje!... Boże! to ostateczny cios dla mnie!...
Berta pod strasznym wrażeniem świeżo odbytej sceny na Królewskim placu, na wpół żywa zaledwie, przybyła na ulicę Notre-Dame des Champs, i w pierwszej chwili jak widzieliśmy, nie zdołała przemówić. Groźny wszelako stan matki, i bezgraniczna jej rozpacz, sprowadziły u biednej dziewczyny reakcję. Wobec omdlewającej matki, odzyskała dawną energję i siłę.
— Matko! wołała, otaczając ją pieszczotliwie ramionami, matko!... zaklinam, nie poddawaj się rozpaczy... Bądź odważną i silną, błagam cię o to!
— Będę usiłowała... odparła wdowa gasnącym głosem, ale opowiedz mi wszystko!... Cóż więc zaszło na placu Królewskim.
— Przerażające rzeczy!...
— Mów!... nic nie ukrywaj przedemną.
— Posłuchaj więc mamo. I drżącym głosem zaczęła opowiadać szczegółowo o znanych nam już wypadkach, których widownią było mieszkanie Ireneusza Moulin.
Pani Leroyer słuchała z przerażeniem: Cała jej uwaga, cała jej dusza skupiła się na ustach córki.
— A ta kobieta, ta obłąkana, czy uciekając zabrała z sobą szczątki tego zniszczonego listu? zapytała, gdy Berta skończyła opowiadanie.
— Tak, mamo.
— I nie usiłowałaś, jeżeli już nie odebrać jej tego papieru, to przynajmniej mieć ją na baczności?
— Strach obezwładnił mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca.
— A ci dwaj ludzie, czy zabrali także pieniądze Ireneusza?
— Nie dotknęli ich wcale. Nie byli to pospolici złodzieje. Zabrałam wszystko, a również i tę kurtkę w otwartej kopercie jaką podsunął jeden z tych łotrów, a która jak mówili pomiędzy sobą, miała potępić Ireneusza bez odwołania.
To mówiąc Berta, wypróżniała kieszenie kładąc na siole sztuki złota i srebra, bilety bankowe, i inne wartościowe papiery pomięszane razem. Wyjęła potem z poza stanika kopertę z błękitnego papieru, noszącą napis: „Sprawiedliwość“, z której list wykradł nikczemnie Jerzy de la Tour-Vandieu, i podała ją matce mówiąc:
— Ta podsunięta przez nich kartka znajduje się tu wewnątrz.
Pani Leroyer śpiesznie wydobyła złożoną we czworo ćwiartkę welinowego papieru i czytać ją zaczęła.
— Ach! łotry!... zawołała, chcieli zgubić biednego Moulin’a. Ten list znaleziony w jego papierach stałby się dowodem zbrodniczego spisku, i poprowadził by go na śmierć niechybną!... Któż są ci ludzie... ci nieubłagani wrogowie naszego zacnego przyjaciela?
— Niewiem; odpowiedziało dziewczę, ale ich twarze wyryły się niezatarcie w mojej pamięci. Gdybym spotkała ich kiedy, choćby za lat dwadzieścia, poznam ich natychmiast!...
— Do jakiej klasy społeczeństwa mogli oni należeć?
— Jeden wyglądał na zbogaconego mieszczanina drugi był ubrany jak prosty robotnik. Mogło to jednak być tylko chwilowym przebraniem. On to czytając ów bruljon listu, powiedział: „Ta kobieta za przybyciem do Paryża straszy mnie odgrzebaniem przeszłości... I ten człowiek właśnie posiadał to pismo znając wartość jego!... Gdyby nie ów traf szczęśliwy, byłbym zgubionym!...
— On to powiedział? wykrzyknęła wdowa.
— Tak mamo! Jeśli niepowtórzyłam dosłownie tego co powiedział, to znaczenia zaręczam, nie zmieniłam wcale.
— Ha!... Ireneusz miał słuszność, ciągnęła dalej pani Leroyer. Nie mylił się pisząc o ważności tego listu. Oddając nam go, wiedział, że powierza skarb najdroższy!... Ten list ocaliłby mi życie, powrócił nadzieję... zmienił twą przyszłość, me dziecię... a teraz wszystko stracone! Ach! Bóg widocznie na nas się zagniewał... Jego klątwa ciąży nad nami!...
— Matko! czyż należy do tego stopnia rozpaczać i wątpić o miłosierdziu Boga? mówiło łagodnie dziewczę. Ireneusz zna z pewnością treść tego tak ważnego listu, on ci ją opowie skoro go uwolnią.
— Lecz za nim to nastąpi, ja umrę!... jęknęła wdowa boleśnie.
— Nie mów tego matko! zawołała Berta. Czyż chcesz odebrać mi odwagę, której tak potrzebuję? Dla czego mamy tracić nadzieję? Wiesz, że cię kocham z całej duszy... i wiesz zarazem, iż nie tylko przezemnie tak jesteś kochaną. Jest nas troje, którzy cię tak uwielbiamy... Ja, Ireneusz, i jeszcze ktoś trzeci... dodała filuternie.
— Ktoś trzeci? powtórzyła wdowa.
— Tak, nasz przyjaciel... który chociaż nie mógł uratować mego biednego brata, ciebie uzdrowi, bo mi to poprzysiągł!...
— Doktór Loriot?...
— Tak, matko.
— Masz słuszność, zacny człowiek... dzielne serce, i charakter szlachetny.
— Kocha on nas obie, tak jakby był twoim synem, i marzy jestem pewną ażeby mógł kiedyś nazwać cię swą matką.
— Mnie... swoją matką? wyjąknęła drżąco pani Leroyer.
— Tak, odpowiedziało dziewczę, mocno się rumieniąc. Dla czegóż cię tak dziwi mamo i mięsza owo wyznanie? Czyż wątpisz, ażeby on nie był dla ciebie najlepszym z synów. Och! będziemy z nim obie bardzo szczęśliwe!...
Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach jak gdyby dla rozpędzenia przygniatających ją myśli.
— Ach! wyszepnęła, lękam się zrozumieć tego co mówisz... — Dla czego lękasz się matko zrozumieć?
— Czyż Edmund powiedział, że cię kocha...
— Wyraźnie, nie powiedział, ale daje mnie odgadnąć...
— A ty go kochasz? zapytała wdowa z obawą.
Berta milczała spuściwszy oczy, a silny rumieniec wystąpił na jej policzki.
— Mów... czy go kochasz? powtórzyła chora.
— A więc tak!... matko!... Kocham go z całej duszy, od czasu gdym poznała jego zacność, szlachetność, prawość charakteru, jego szczere oddanie się nam i poświęcenie dla mego brata w czasie choroby!...
— Ach! nieszczęśliwe dziecko!... wyjąknęła pani Leroyer złamanym głosem, wznosząc swe ręce drżące nad głowę. Widać, iż nie dość cierpiałam... Potrzeba było dla dopełnienia miary tego ostatniego ciosu!...
Berta znając przychylność matki dla młodego doktora, zdumioną została zasłyszanemi słowy.
— Co mówisz mamo? zapytała; ja cię zapewne nie zrozumiałam. Jakim sposobem miłość ku mnie Edmunda Loriot mogła by stać dla mnie powodem nieszczęścia a twego strapienia? Czyż nie byłabyś szczęśliwą widząc mnie żoną tego ze złotym sercem tak uczciwego człowieka?
— Złudne marzenia... szeptała chora. Sen niemożebny do urzeczywistnienia, trzeba go precz od siebie odpędzić.
— Dla czego matko?... Wytłumacz się na Boga!... Och! czyliż żądasz mej śmierci?
— Niestety! nie mogę ci tego wyjaśnić, biedne moje dziecko! Chciej tylko wierzyć, że szczęście o którem marzysz, nie jest dla ciebie przeznaczonem!... Biedna niewinna istoto, życie twoje związane jest z cierpieniem!... Jeden tylko człowiek mógłby zmienić twój los... lecz on jest więźniem, i kto wie czy go uwolnią? Jedna rzecz tylko mogłaby zmienić twą przyszłość... a to list, który Irenensz Moulin przechowywał w swym mieszkaniu. Los zawziął się na nas... stawia nam niepokonane trudności, widzisz sama!... Wszystko w około nas, rozpada się w gruzy... niszczeje! Pochyl więc głowę przed siłą przeznaczenia!... Wychyl do dna ten kielich goryczy odważnie... Nakaż milczenie swojemu sercu... Przytłum młodzieńcze pragnienia... Porzuć myśl o doktorze Loriot, którego żoną nigdy być nie możesz!
Wdowa mówiła szybko, jak w gorączce. Ciosy, które w tak krótkim czasie uderzały w nią bezprzestannie, wywołały w niej straszne nerwowe rozdrażnienie.

Berta pod wrażeniem przestrachu paraliżującego ją od początku tej rozmowy, nie mogła pojąć znaczenia tych słów pełnych przerażającej tajemnicy.

XXXV.

Wdowa zamilkła.
Berta udręczona ciężką zgryzotą, naciskała szybko bijące serce obiema rękami, poszeptując z cicha:
— Nie mogę więc być żoną doktora, Loriot... i dla czego to... dla czego?... Och! matko jak możesz mówić mi coś podobnego bez wytłumaczenia powodów?... To nazbyt okrutnie.
— Nie badaj mnie w tym względzie, błagam cię!... odparła gasnącym głosem chora. Nie badaj!... bo ci nie mogę odpowiedzieć!
— Jakto? nie możesz objaśnić mnie matko jaka fatalna tajemnica niedozwala uczciwemu człowiekowi nadać mi swoje nazwisko?
— Nie mogę... to niepodobna!... jęknęła pani Leroyer.
— Co?! zawołała gwałtownie dziewczyna jak gdyby wpadając w obłęd. Uznajesz, że nie jestem godną Edmunda i nie wyjaśniasz dla czego? Ależ to straszne! Cóżem takiego uczyniła?
Pani Leroyer tracąc prawie przytomność, chciała uspokoić córkę, lecz ta z podniesioną głową, rozoginoną twarzą, pałającym wzrokiem mówiła dalej.
— Jeszcze raz pytam cóżem zrobiła takiego? Ja chcę to wiedzieć, czy słyszysz matko? Mów!... Czy życie moje zbrukała jaka nieznana mi plama? Czy choć cień najlżejszej niesławy padł na mój honor dziewiczy? Czyliż nie byłam zawsze posłusznem dzieckiem, siostrą kochającą?... Czyż godnie nie nosiłam nazwiska bez skazy, nazwiska mojego ojca?
Wdowa słuchała tych słów dziewczęcia z głową, spuszczoną na piersi, sercem ściśnionem boleścią. Każdy wyraz tego czystego dziecka padał kamieniem na jej pierś starganą. Gdy Berta wymieniła nazwisko swojego ojca, nie podobna jej było powstrzymać się dłużej i tracąc przytomność zmysłu, wyjąknęła słowa, które w minutę później rada byłaby cofnąć choć by za cenę krwi swojej!
— Niestety! biedne moje dziecko, szepnęła przerywanym głosem, nazwisko które nosisz, nie jest nazwiskiem twojego ojca!...
Wymówiwszy to, owładnięta przez ciężką duszność, pani Leroyer upadła na krzesło.
Berta rzuciła się przed nią na kolana.
— Coś wyrzekła matko?... co powiedziałaś? wołała.
— Wyświetliłam prawdę której żądałaś.
— Ja więc... ja nie noszę nazwiska mojego ojca?
Wdowa potrząsnęła głową.
— Matko!... zaczęło dziewczę łzawie, jest grzech, którego nie popełniłabym nigdy, a tym jest... zwątpienie o tobie. Mimo, że tak ciemnemi i niezrozumiałemi wyjaśniasz to wszystko mi słowy, jestem przekonana, że one kryją jakąś szlachetną i godną ciebie tajemnicę. Ale mam prawo i obowiązek, żądać od ciebie matko szczegółowego wytłumaczenia, jakie spodziewam się otrzymać, znając twą tkliwość i prawość. Za wiele powiedziałaś, ażeby módz się zatrzymać w połowie... Żądam więc rozwiązania tej ciemnej zagadki!
Czkawka podobna do czkawki konającego człowieka, podnosiła pierś chorej. Nieszczęśliwa kobieta oswobodziła ręce uwięzione w dłoniach Berty, a przykładając je do rozpalonego czoła w którym huczała burza pognębiających myśli, wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem:
— Ach! dławi mnie ta tajemnica!... Synu!... przebacz mi mój synu!... Niemam sił dłużej już taić prawdy... Niemam do tego i prawa...
Przez kilka minut głośno płakała, łzy płynęły strumieniem po jej wychudzonej twarzy.
Uspokoiwszy się nieco zaczęła dalej:
— Słuchaj, drogie dziecko... wysłuchaj tej strasznej prawdy jakiej tak żądasz... Uzbrój się jednak w wielką odwagę i siłę. Nazwisko jakie nosisz nie jest nazwiskiem twojego ojca. Twój ojciec nie zmarł zwykłą śmiercią.
Berta niedomyślała się jeszcze niczego, a mimo to zimny dreszcz wstrząsnął nią całą.
— Nie zmarł zwykłą śmiercią? powtórzyła głucho.
— Nie... dziecię.
— Jakim więc zginął sposobem?
— Na szafocie... pod gilotyną...
Dziewczę wydało jeden z tych strasznych okrzyków na jakie krew ścina się w żyłach. Nieruchomemi oczyma wpatrywała się w matkę, czekając dalszych objaśnień.
Pani Leroyer, mówić nie zaczynała; ciężko jej było rozkrwawiać na nowo zabliźnioną ranę.
— Na szafocie... pod gilotyną!... powtarzała Berta. Ależ na Boga za jaką zbrodnię?
Wdowa zerwała się z krzesła, jakby dotknięta rozpalonym żelazem.
— Za zbrodnię?... powtórzyła, twój ojciec mógłby popełnić zbrodnię?... Ten najszlachetniejszy, najzacniejszy człowiek?... Nie Berto!... nie zastanowiłaś się nad tem coś wyrzekła. Zginął niesłusznie, za cudzą winę... Rozumiesz to, zginął niewinny!
Dziewczę zgnębione poprzednim wyznaniem stało ja skamieniałe. Jej usta bezwiednie powtarzały:
— Zginął niewinnie!...
— A mimo to, osądzono go na śmierć... poczęła pani Leroyer. Wzniesiono rusztowanie przy rogatce św. Jakóba i pewnego poranku, wobec tłumu chciwej wrażeń gawiedzi głowa nieszczęśliwego spadła pod nożem gilotyny. Szalejąca z bólu i rozpaczy zaprowadziłam was oboje, ciebie wraz z małym twym bratem do stóp strasznego narzędzia kary. Pragnęłam ujrzeć raz jeszcze tego biednego męczennika a w waszych sercach rozniecić ogień zemsty i nienawiści, jakim byłam przepełnioną. Nazajutrz jednak żałowałam tego postąpienia. Byłaś natenczas Berto zbyt młodym dzieckiem aby zrozumieć mą rozpacz, i zapamiętać tę okropną chwilę. Abel był znacznie starszym od ciebie. Postanowiliśmy więc z nim oboje zatrzeć w twojej pamięci tę grozę wypadku, co nam się szczęśliwie udało... Obecnie wiesz już wszystko... Módl się więc teraz za duszę tego, który był najzacniejszym z ojców!...
— Jak się nazywał mój ojciec... matko? pytała Berta wśród łkania.
— Paweł Leroyer.
Po tej rozdzierającej serca rozmowie, zapanowała głęboka cisza. Berta, klęcząc u stóp matki, zalewała się łzami, a nieszczęśliwa wdowa, z wzniesionemi w górę oczyma zasełała cichą modlitwę do Stwórcy, lub może błagała syna o przebaczenie za niedochowanie przysięgi.
— A teraz posłuchaj mnie jeszcze dziecko, rzekła do córki. Pozostaje mi wiele rzeczy do powierzenia tobie. Tajemnica jaką miałam zabrać z sobą do grobu; jest dla nas rzeczą wielkiej doniosłości.
Tu zaczęła opowiadać wiadome szczegóły o procesie i zawyrokowaniu Pawła Leroyer.
— Że nie był winnym, widzisz to sama, mówiła kończąc opowiadanie. Fatalność go prześladowała... Wszystko składało się na jego zgubę. Najprzód posiadanie pieniędzy, których pochodzenia nie mógł udowodnić, dalej jego ręce krwią poplamione, jego obecność na miejscu popełnionej zbrodni, jego zeznania o jękach wydobywających się z Sekwany.
Życie bez zmazy, życie pełne najuczciwszej pracy, nie zdołało go uchronić od potępienia. Przeszłość nieskalana, niedostatecznym była puklerzem aby osłonić twego biednego ojca przed fałszywemi pozorami zbrodni. Skazany przez zaślepionych sędziów, zginął na rusztowaniu wtedy gdy gdzieindziej szukać należało prawdziwych winowajców. Twój brat i ja poświęciliśmy temu odszukiwaniu całe nasze życie, zawsze jednakże nadaremnie!...
W chwili śmierci, Abel, zażądał odemnie przysięgi, bo i nadal poszukiwać ich nie przestanę. Przysięgłam chwilowo, zabłysła mi złudna nadzieja. Przyjaciel nieznany, czyli raczej dawno zapomniany, miał mi dostarczyć dowodów jakie Opatrzność złożyła w jego ręce. Ireneusz Moulin posiadał bruljon listu w którym wymieniono jednego z zabójców doktora Leroyer. Po ten to właśnie list jeździłaś teraz na plac Królewski.
— Ach! zawołała Berta, teraz pojmuję wszystko!
— Na nieszczęście jeden ze wspólników morderstwa, dowiedział się widocznie o istnieniu tego dowodu, ciągnęła dalej chora; zniszczono więc ten list, i kto wie czy nie zgubią lada dzień Ireneusza, tak, jak przed laty dwudziestu zgładzili twojego ojca. Pojmujesz teraz moją rozpacz i moje obawy? Wokoło mnie wszystko niszczeje i proch się rozpada. Nic już nie mam przed sobą... straciłam ostatni promyk nadziei!...
Dziewczyna zapatrzona w matkę, słuchała jej z wyraźną uwagą. Ostatni wykrzyk zawiedzionego macierzyńskiego serca, zabolał ją głęboko.
— Nic nie masz matko przed sobą? powtórzył z żalem, o mnie jak widzę zapominasz więc zupełnie?... Zapominasz, że tych zbrodniarzów jam naocznie widziała, że ich twarze na zawsze pozostaną w mojej pamięci, że poznam ich wszędzie!... Treść tego listu, Ireneusz; zapewne umie na pamięć, opowie ci ją więc skoro się z tobą zobaczy. Mam nadzieję, że go wkrótce uwolnią, a wtedy we dwoje rozpoczniemy dzieło rehabilitacyi, i może to co wam się nie powiodło, my szczęśliwie do skutku doprowadzimy. Jestem gotową na wszelkie poświęcenia, stanę do walki o cześć ojcowską odważnie, choćby w tej walce życie położyć mi przyszło!...
— Ach! dziecko ukochane... aby ci Bóg pobłogosławił!... zawołała z wzruszeniem pani Leroyer. I cóż zamyślasz uczynić?
— Pomszczę śmierć mojego ojca!
— Ależ to zadanie przechodzące twe siły!... Cóż zdołasz sama wobec tylu wrogów?...
— Sama, nic... bezwątpienia; ale przy pomocy Ireneusza Moulin, mogę zdziałać wiele. Czekać więc będę niecierpliwie na jego uwolnienie.
— Dobrze drogie dziecię!... Może nareszcie przyjdzie upragniona chwila wykrycia morderców, tak gorąco przezemnie wyczekiwana. Pójdziemy prosić o tę łaskę Boga, na mogile twojego ojca.
— Na grobie. ojca? pytała Berta z zdumieniem. Czyż ten grób istnieje?
— Tak.
— Gdzież on się znajduje?
— Na cmentarzu Montparnasse, w pobliżu grobu Abla.
— Jakąż nazwę wyryto na kamieniu?
— Żadnej. Jeden wyraz jest tam krwawemi zgłoskami wypisany, a mianowicie: „Sprawiedliwość“.
— Tak jak na kopercie którą przyniosłam od Ireneusza?
— Tak.
— Pokażesz mi więc matko ten grób tak drogi dla mojego serca.
— Najchętniej. Gdybym zaś zmarła nie doczekawszy tej chwili, Moulin będzie twoim przewodnikiem.
— Dla czego mówisz matko ciągle o śmierci? Czyż nie pojmujesz jaką mi boleść to sprawia?
— Ach! z każdą chwilą czuję uchodzące życie!... jęknięła wdowa. Tyle przecierpiałam, że nie mam już siły żyć dłużej!...
— Matko!... nie trać nadziei!... zawołała Berta. Dołożę wszelkich starań, by przy pomocy Ireneusza wykryć tych podłych zbrodniarzów, za których mój ojciec padł niewinnie ofiarą.
Pani Leroyer z westchnieniem opuściła głowę. Biedna kobieta w rzeczy samej zbierała ostatki sił. Była dogorywającą już prawie.

XXXVI.

— Zasmuciłam cię drogie dziecko, zaczęła po chwili milczenia, przebacz mi... przebacz! Z roskoszą oddałabym życie, by cię uchronić od trosk i zawodów. Cierpię na równi z tobą, a milczeć mi jako matce, nie wolno. Posłuchaj więc... powinnaś zamknąć serce przed wszelkim uczuciem miłości, nie wolno ci jest marzyć o osobistem twem szczęściu, dopóki z głową do góry wzniesioną, pogodnym czołem, nie odzyskasz prawo do noszenia nazwiska swojego ojca. Chcąc zostać żoną doktora Loriot, należałoby ci przedewszystkiem odkryć mu naszą tajemnicę, i opowiedzieć wszystko!... Chcesz że to uczynić?
— Nigdy!... zawołała Berta. Mógłby rzucić cień podejrzenia na uczciwość mojego ojca a ja nigdy nie zniosłabym tego! Lepiej więc nie mówić mu o tem.
— Przebaczasz mi zatem swój smutek.
— Nic nie zawiniłaś względem mnie mamo, nie mam ci nic do przebaczenia. Mogę cię tylko uwielbiać i kochać bez granic!
Pani Leroyer chciała przycisnąć córkę do serca, lecz osłabionej tyloma ciężkiemi wrażeniami, zabrakło sił ku temu. Jej głowa opadła na poręcz krzesła, serce uderzać wolniej zaczęło, poraz drugi w ciągu godziny, straciła przytomność, padając w pół martwa prawie.
Berta z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na ratunek matki, i w kilka minut ocuciła ją z omdlenia. Niebawem jednak rozwinęła się silna gorączka. Lekarstwo doktora Loriot wkrótce działać zaczęło. Nabrzękłe od łez powieki chorej, do snu się kleiły.
Wobec uśpionej matki, Berta pozostała sama. W sercu dziewczyny krwawy rozgrywał się dramat.
— Skończył się dla mnie mój sen roskoszny!... wyszepnęła. Moje marzenia i pragnienie miłości, muszę wyrwać z serca!... Nie dla mnie miłość... nie dla mnie spokój domowego ogniska. Mój ojciec krwią własną okupił winę innego... a jednak zbrodniarz tamten żyje zapewne, i tryumfuje bezkarnie!... Mnie więc należy nie zasypiać zemsty, nie należy gnuśnieć w samolubnej roskoszy... Wyrzekam się więc wszystkiego dla ciebie mój ojcze!... wołała w najwyższej rozpaczy, wyrzekam się szczęścia... miłości... dopóki nie oczyszczę twojej pamięci, i niepowrócę czci twemu nazwisku!...
Długo siedziała zalana łzami, pogrążona w smutnej zadumie, aż wreszcie zbliżyła się do stolika na którym leżały rozrzucone pieniądze Ireneusza i ów podsunięty nikczemnie list Jerzego de la Tour-Vandieu.
— Schowam go... rzekła po krótkim namyśle. Kto wie czy nie będzie mi kiedy potrzebnym?... A teraz, wyczekuję tylko uwolnienia Moulina, aby co rychlej rozpocząwszy działanie, uspokoić mą matkę.
To mówiąc zgarniała w szufladę przedmioty leżące na stole.
— Ależ ja miałam szal spięty broszką!... nagle zawołała. Co się z nią stało?... czyżbym ją zgubiła w mieszkaniu Ireneusza?... lub może wypadła mi w dorożce? Jakąż to boleść sprawi mej matce!... W broszce była oprawną jedyna fotografia Abla!... Ach! ten wieczór fatalny, same tylko nieszczęścia na nas sprowadził!
I siadłszy w ciężkim smutku, nie zważała na upływające godziny, dopóki zegar bijący północ nie rozbudził jej z rozpaczliwej zadumy.
Zbliżywszy się do łoża matki, ucałowała jej rozpalone czoło, i nie rozebrawszy się nawet, złamana fizycznie i moralnie, rzuciła się na łóżko by zasnąć choć chwilę.
Powróćmy na plac Królewski, do Estery, wdowy, po księciu Zygmuncie de la Tour-Vandieu.
Obecność tej nieszczęśliwej obłąkanej w mieszkaniu Ireneusza, da łatwo się wytłumaczyć.
Wiemy o wrażeniu jakiego doznała, ujrzawszy przy świetle błyskawicy twarz Jerzego. Rozdrażniona stanem burzliwej atmosfery, i tegoż rana widzianym w książce rysunkiem, poznała w księciu tegoż samego mężczyznę, którego zwykle nazywała „Człowiekiem z Brunoy“, i którego rysy pomimo obłąkania, wyryły się głęboko w jej pamięci. Wiedziona tajemniczym instynktem, odgadywała w nim jedynego sprawcę swojego nieszczęścia, i jak wiemy, nie myliła się wcale.
Wyglądając oknem spostrzegła, że ten człowiek wszedł do domu w którym zamieszkiwała. Postanowiła przeto czatować na niego, i w tym celu pragnęła wydostać się na schody, lecz ciemność w jakiej pozostawiła ją Marjetta, utrudniała zadanie.
Idąc powoli, dostała się do przedpokoju, gdzie otworzywszy drzwi, wyszła na główne schody.
Światło lampy płonącej pod sklepieniem sieni, przyjemne na niej wywarło wrażenie, ale zarazem oderwało jej myśl od pierwotnie powziętego zamiaru. Przysłuchiwała się przez jakiś czas oddalającym się czyimś krokom w korytarzu, a potem bezmyślnie zaczęła wchodzić na wschody. Zapomniała w tej chwili zupełnie o celu swojej wycieczki.
Idąc tak zwolna, znalazła się wkrótce na czwartym piętrze. Dalej iść już gdzie nie miała. Gdyby nie to, byłaby szła ciągle dopóki nogi nie odmówiłyby jej posłuszeństwa. Powstrzymała się zatem.
Przedostające się światło przez uchylone drzwi od mieszkania Moulin’a, zwróciło jej uwagę. Zbliżyła się nasłuchując.
Cisza panowała zupełna.
Bez namysłu więc ujęła za klamkę i weszła do pokoju, gdzie spostrzegła Jerzego de la Tour-Vandieu wraz z towarzyszącym mu agentem. Wtedy to uśpiona inteligencja obłąkanej odzyskała swe prawa.
Estera wskazując na Jerzego wymówiła wyrazy, które takim strachem przejęły dawniejszego kochanka Klaudyi.
Wiadome nam jest zakończenie tej sceny. Wiemy jak Jerzy z Theiferem uciekali przed groźbą Estery o ile im sił starczyło, wiemy, jak obłąkana schowawszy resztkę niedopalonego papieru, wyszła z mieszkania Ireneusza.
Z tą samą nieświadomością z jaką wchodziła na wschody, zbiegła z nich z pośpiechem, a zamknąwszy drzwi za sobą, weszła do swego gabinetu, gdzie położywszy się, wkrótce zasnęła.
Marjetta wróciwszy ze swej wycieczki w doskonałym humorze, pełna nadziei przyszłego szczęścia, zapaliła światło, a rozbudziwszy obłąkaną, podała jej kolację.
Pani Amadis po powrocie z teatru zadowolona troskliwością pokojówki, pochwaliła, i wszystko wzięło jak najlepszy obrót.
Nikt niedomyślał się dziwnych wypadków jakich widownią był ów tak spokojny dom na placu Królewskim.
Estera przy rozbieraniu się znalazła w fałdach stanika niedopalony kawałek papieru, i bezmyślnie wrzuciła go w srebrną kasetkę zamknąwszy wieko takowej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nazajutrz, około ósmej rano, zatrzymała się dorożka przed więzieniem świętej Pelagji. Wysiadł z niej Theifer wraz z dwoma agentami.

Inspektora znano w więzieniu, przeprowadzono go więc natychmiast do kancelaryi gdzie przedstawił przywiezione z sobą papiery.
— Dobrze, rzekł zarządzający, chciej pan zaczekać, sprowadzą panu zaraz uwięzionego.
W kilka minut potem, ukazał się we drzwiach Ireneusz Moulin.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.