Dwaj rywale (Lord Lister)/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Dwaj rywale
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rywale

Zapanowało milczenie. Wszyscy obecni w pokoju czuli, że coś się kryje za tymi słowami.
— Bądź co bądź, Dorothy jest w moim domu — odezwał się po chwili Garfield. — Podoba mi się ta dziewczyna i proszę się z tym liczyć... Przypuszczam zresztą, że woli mnie od ciebie.
— Byłoby rozsądniej, gdybyśmy tych spraw nie omawiali wobec obcych — przerwał mu Remendado. — Wiem czego chcę i muszę to osiągnąć. Przywiozłem ją tutaj, bo mi tak było wygodnie, ale fakt ten jeszcze nie rodzi dla ciebie żadnych do niej praw. Zajmijmy się raczej tym oto panem i zastanówmy się co z nim zrobić.
Zapanowało milczenie. Hiszpan utkwił swe czarne oczy w twarzy Rafflesa.
— Czy możesz nam powiedzieć, skąd masz pieniądze, które znaleźliśmy w tej walizie?
— Ukradłem je — odparł Raffles lakonicznie.
— Jesteś przynajmniej szczery! Zresztą nie trudno było się tego domyśleć. Wiedzieliśmy wszyscy o tym dobrze. Możemy ci nawet powiedzieć, komu je ukradłeś. Dalej, mówże wszystko, co wiesz...
— Niewiele dowiecie się ciekawego — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Pieniądze znajdowały się w kasie, w sąsiednim domu, ja zaś wolałem, aby znalazły się w mojej kieszeni... Dlatego też udałem się dzisiejszej nocy na miejsce. Podczas roboty ujrzałem rysę w krawędzi sufitu... Zainteresowałem się tym i postanowiłem zbadać co to oznacza.
— Skoro teraz wiesz, jesteś już chyba zadowolony?
— Sądzę, że tak — odparł Raffles.
— Czy wiedziałaś, że ona tu się znajduje? — pytał dalej Remendado.
— Czy macie na myśli Dorothy Fisher? Nie, o tym nie wiedziałem. Przyznaję, że zawsze uważałem pana Garfielda za skończonego łotra, ale nie sądziłem, że macza ręce w aż tak brudnych sprawkach. Na ten ślad natrafiłem zupełnie przypadkowo. Pragnę...
Nagle przerwał. Gdzieś w oddali słychać było odgłos miarowych uderzeń, przerywanych krótkimi i dłuższymi pauzami. Ledwie dostrzegalny uśmiech przewinął się po wargach Tajemniczego Nieznajomego. Mężczyźni nadstawili uszu. Jeden z nich podniósł się z krzesła, zbliżył się do drzwi i wyjrzał na korytarz.
Garfield spojrzał na Rafflesa swym przenikliwym wzrokiem:
— Czy jest pan tu sam?
— Zupełnie sam, miły gospodarzu — odparł Raffles. — Na tego rodzaju wyprawy nigdy nie zabieram z sobą eskorty. Należę do tych szczęśliwych ludzi, którzy doskonale bawią się w swoim własnym towarzystwie.
— Coby pan zrobił, gdyby zdołał pan nas zaskoczyć?
— Toby zależało od okoliczności... Gdybym miał do czynienia z dwoma lub z trzema przeciwnikami, byłbym mógł ich utrzymać pod grozą rewolweru aż do przybycia policji. Gdyby ich było więcej — uciekłbym...
— A gdyby się bronili? — zapytał Garfield.
— Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był bym strzelał — odparł Raffles zimno. — Każdy ma prawo czynić użytek z broni w obronie własnego życia, moi panowie... Nie miałbym wyrzutów sumienia, gdyby o kilku łotrów było mniej na świecie.
Garfield nawet nie zareagował na te obelgi. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z pod zmrużonych powiek Rafflesowi, poczym spojrzał na swych trzech kompanów.
— Bardzo cenię wasze towarzystwo, mili panowie, lecz teraz wolałbym, abyście zostawili nas samych... Zdajemy sobie sprawę, że nasza wyprawa się nie powiodła. Ten pan nas uprzedził...
— Powoli, powoli, — odezwał się jeden z młodych ludzi — to jeszcze nie wszystko, Garfield. Umówiliśmy się przecież, że wspólnie opróżnimy kasę Fowlesa...
Garfield uśmiechnął się ironicznie.
— Ale ja narażałem się przy tym na największe niebezpieczeństwo, Hamilton — odparł Garfield, nie racząc nawet jednym spojrzeniem obdarzyć mówiącego. — Wszystko miało się odbyć w moim domu i gdyby nas złapano skrupiłoby się na mnie.
— Pięknie... Ale umówiliśmy się przecież, że podzielimy się łupem w równych częściach, — przerwał mu Hamilton. — Pieniądze mamy, bo ten człowiek wykonał za nas całą pracę. Należy więc je podzielić... Żądam mojej części i nie wyjdę stąd zanim jej nie dostanę. Jesteś za mądry, Garfield.
Garfield powoli zwrócił swą oliwkową twarz ku mówiącemu i spojrzał na niego swym zimnym wzrokiem. Pod wpływem tego spojrzenia, Hamilton zbladł.
— Nie gadaj głupstw, Hamilton — rzekł Garfield spokojnym tonem. — Wiesz dobrze, że się ciebie nie boję... Czy rzeczywiście masz mnie za aż tak głupiego? Zwykłem bardzo starannie dobierać sobie spółpracowników. Rekrutują się oni z pomiędzy ludzi, mających poważne grzeszki na sumieniu. Ty również ukrywasz się przed policją. Gdyby pewna twoja sprawka wyszła na jaw, nie ominęłaby cię szubienica! I ty wyobrażasz sobie, że możesz stać się moim groźnym przeciwnikiem? Otrzymasz swoją część, możesz być spokojny! Ale ani mi się waż na przyszłość występować z podobnymi oracjami!
Znów zapanowało przygnębiające milczenie. Raffles śledził z zainteresowaniem tę ciekawa rozgrywkę. Przez chwilę wzrok jego spoczął na nieszczęśliwej dziewczynie, leżącej bez ruchu na sofie. Na twarzy jej malował się wyraz cierpienia.
Hamilton rozmyślił się widać i chwycił kapelusz... Po ostatnich słowach gospodarza niesporo mu było zostawać w jego mieszkaniu. Skinął na swego towarzysza:
— Skoro tak się rzeczy mają, lepiej będzie, jeśli wyniesiemy się stąd jaknajprędzej. Oczekujemy cię jednak jutro u mnie w mieszkaniu... Tam się obrachujemy... Będziemy wszyscy trzej.
— A więc znalazło się już zaufanie do mnie? — mruknął ironicznie Garfield. — Nie chcecie więc na miejscu dzielić się łupem?
— Wierzymy, że postąpisz z nami uczciwie — odparł Hamilton. — Możesz sobie o nas niejedno wiedzieć, ale i my potrafimy ci krwi napsuć. — dodał na pożegnanie.
— W porządku, Hamilton — odparł chłodno Garfield. — Biorę to na siebie i jutro zgłoszę się z pieniędzmi w twoim mieszkaniu. Mogliśmy sobie oszczędzić kilku uderzeń kilofem, który nas zdradził... Adieu!
Bez słowa, trzej młodzieńcy zarzucili palta i skierowali się ku wyjściu. Hamilton zatrzymał się w progu:
— Co zamierzasz począć z tym człowiekiem? — zapytał, patrząc na Rafflesa.
— Zestaw to już mnie...
— Musisz się z nim po cichu załatwić... Nie bardzo byłoby nam na rękę, gdyby udało mu się wymknąć. — Mógłby wskazać nas policji...
— Ani mi to w głowie — zaśmiał się Raffles. — Zazwyczaj sam załatwiam tego rodzaju sprawy... Pana, panie Hamilton, znam doskonale z widzenia: jest pan znanym członkiem Jockey Klubu... W ubiegłym roku pański koń omal nie wziął nagrody w Epson. Przyszedł do mety o pół głowy za swym konkurentem.
Twarz młodzieńca drgnęła. Widać było, że pragnie podbiec do Rafflesa, lecz Garfield zatrzymał go ruchem ręki.
— Zostaw... Nasz jeniec kpi sobie z ciebie wyraźnie. Udaje, że coś wie o tobie, a w gruncie rzeczy słyszał tylko widocznie o tobie jakąś plotkę... Mam wrażenie, że wiem kim jest ten człowiek. Mógłbym nawet twierdzić z cała pewnością, że znam jego nazwisko... Nie będziemy wiec uciekali się do pomocy policji i władz sądowych: Sami wydamy na niego wyrok. Proces trwać będzie krócej. A teraz idźcie już sobie i dajcie mi spokój... Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia.
Raffles w milczeniu przysłuchiwał się tym słowom. Zrozumiał, że wpadł w ręce człowieka który ani przez chwilę nie będzie się wahał przed użyciem jaknajostrzejszych środków... Obecność Raffesa była dla niego ze wszech miar niepożądana, najeżało więc go usunąć, i to tak, aby wszelki ślad po nim zaginał. W pobliżu domu Garfielda przepływała odnoga Tamizy. Okoliczność tę mógł Garfield wyzyskać w sposób właściwy. Był to człowiek bez litości, bez skrupułów i bez zasad moralnych.
Raffles przeniósł wzrok na twarz Remendada. Hiszpan dotąd nie odezwał się ani słowem. Spoglądał tylko na Rafflesa swymi płomiennymi, czarnymi oczyma. Nagle wstał z krzesła, wyprostował się i zwrócił się do Garfielda:
— Któż to jest, twoim zdaniem?
— Gotów jestem dać głowę, że to Raffles we własnej osobie! — odparł Armand Garfield obojętnie.
Okrzyk zdziwienia wydarł się z ust leżącej na sofie kobiety.
Garfield uśmiechnął się ironicznie.
— Nie spodziewałaś się takiego rozwiązania sprawy, droga Dorothy — rzekł. — Na przyszłość powinnaś być ostrożniejsza w wyborze swych obrońców.
— Czy mam rację, mój miły panie? — dodał, zwracając się do Rafflesa.
— Nie podam panu mego nazwiska — padła stanowcza odpowiedź!
— Nie rozumiem pańskiego uporu? Zapewniam, że to nie będzie stanowiło dla mnie najmniejszej różnicy. Mówiąc szczerze, jest nam pan diablo niewygodny. Nie będziemy jednak bawili się w wydawanie pana w ręce policji.
— Bardzo się cieszę.
— Przedwczesna radość — odparł Garfield. — Muszę panu wytłumaczyć, dlaczego uważam pana za Rafflesa. — Nie wyobrażam sobie, aby w całym Londynie znalazł się jeszcze jeden człowiek, który potrafiłby dokonać podobnego wyczynu. Na kasie żelaznej nie widać najmniejszego śladu włamania... Dom cały pogrążony jest we śnie. Zdołał pan wtargnąć do mieszkania, nie przerywając snu mieszkańców. Nawet my, którzy roztoczyliśmy nad tym domem obserwację, nie spostrzegliśmy nic podejrzanego. To mówi samo za siebie... Poza tym nie wygląda pan na zwykłego włamywacza. Pański sposób mówienia i zachowanie znamionują gentlemana. Poza tym, chorobliwa mania opiekowania się słabymi i upośledzonymi, demaskuje pana w moich oczach. Poznałem pana, Johnie Raffles, nieuchwytny gentlemanie włamywaczu!
— Wszystko mi jedno, za kogo mnie pan bierze — odparł Raffles, wzruszając ramionami.
— Dość tego, Garfield, musimy raz nareszcie z nim skończyć, — wtrącił się Remendado. — Chciałbym wyjść stąd jaknajprędzej. Oddaj mi moją część łupu. Zabieram pieniądze, Dorrith i wynoszę się stąd...
Urwał nagle i odwrócił się w stroną drzwi. — Zerwał się z krzesła i jak tygrys gotów do skoku, począł nadsłuchiwać.
— Co to takiego? — zapytał. — Czy nic nie słyszałeś, Garfield?
— To nasi przyjaciele hałasują, wychodząc — odparł zagadnięty.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś stłumiony krzyk — rzekł niepewnie Remendado.
Na palcach zbliżył się do drzwi. Otworzył je po cichu i wyjrzał na korytarz. Ale wszędzie panowała teraz cisza.
Przeszedł parę kroków po mrocznym korytarzu i wrócił z powrotem.
— Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że nie jesteśmy tu bezpieczni — rzekł, częściowo tylko uspokojony. — Obliczmy szybko zawartość tej walizki, Garfield! Dasz mi, co mi się należy i żegnaj! Zabiorę tylko Dorrith..
Garfield zaciągnął się dymem papierosa którego zapalił przed chwilą. Sięgnął ręka po stojącą na stole walizę:
— Nie spiesz się zbytnio do obrachunków — rzekł. — Możesz trochę poczekać, leżeli zaś chodzi o Dorrith, to sądze, że ona będzie wolała pozostać przy mnie. Czy nie tak, kochanie?
— Bez żartów, Garfield — przerwał mu ponuro Remendado. — Późno jest i chcę odejść.
— Nikt cię nie zatrzymuje Remendado! Dorothy podoba mi się i pragnę zostawić ją u siebie.
Hiszpan zbladł i zbliżył się do Garfielda.
— Nie pleć głupstw — rzekł. — Posuwasz się za daleko. Pomogłeś mi wprawdzie odzyskać ją, ale to jeszcze nie daje ci do niej żadnych praw. Dorrith należy do mnie i dlatego zabieram ją.
Zbliżył się do sofy i wyciągnął rękę, pragnąc rozluźnić więzy, krępujące dziewczynę. Uprzedził go jednak Garfield i szybkim ruchem odciągnął na bok. O głowę niższy od Hiszpana, wyglądał przy nim niepokaźnie... Musiał jednak mieć stalowe mięśnie: szarpniecie było bowiem tak silne, że Remendado zachwiał się na nogach. — Odzyskał równowagę i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej mały browning. — Garfield jednak śledził uważnie jego ruchy i błyskawicznym ciosem pięści wytracił mu z ręki broń.
— Dajże już raz za wygraną — rzekł groźnie. — Dziewczyna jest w moim domu i nic się jej złego nie stanie. Postanowiłem, że u mnie zostanie. Wiesz, że nie cofam się przed niczym.
Remendado milczał. Cofnął się w tył i znów sięgnął do kieszeni. W ręku jego błysnął nagle składany nóż jakich używają często na co dzień mieszkańcy południowej Francji i Hiszpanii.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.