Strona:PL Lord Lister -94- Dwaj rywale.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co zamierzasz począć z tym człowiekiem? — zapytał, patrząc na Rafflesa.
— Zestaw to już mnie...
— Musisz się z nim po cichu załatwić... Nie bardzo byłoby nam na rękę, gdyby udało mu się wymknąć. — Mógłby wskazać nas policji...
— Ani mi to w głowie — zaśmiał się Raffles. — Zazwyczaj sam załatwiam tego rodzaju sprawy... Pana, panie Hamilton, znam doskonale z widzenia: jest pan znanym członkiem Jockey Klubu... W ubiegłym roku pański koń omal nie wziął nagrody w Epson. Przyszedł do mety o pół głowy za swym konkurentem.
Twarz młodzieńca drgnęła. Widać było, że pragnie podbiec do Rafflesa, lecz Garfield zatrzymał go ruchem ręki.
— Zostaw... Nasz jeniec kpi sobie z ciebie wyraźnie. Udaje, że coś wie o tobie, a w gruncie rzeczy słyszał tylko widocznie o tobie jakąś plotkę... Mam wrażenie, że wiem kim jest ten człowiek. Mógłbym nawet twierdzić z cała pewnością, że znam jego nazwisko... Nie będziemy wiec uciekali się do pomocy policji i władz sądowych: Sami wydamy na niego wyrok. Proces trwać będzie krócej. A teraz idźcie już sobie i dajcie mi spokój... Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia.
Raffles w milczeniu przysłuchiwał się tym słowom. Zrozumiał, że wpadł w ręce człowieka który ani przez chwilę nie będzie się wahał przed użyciem jaknajostrzejszych środków... Obecność Raffesa była dla niego ze wszech miar niepożądana, najeżało więc go usunąć, i to tak, aby wszelki ślad po nim zaginał. W pobliżu domu Garfielda przepływała odnoga Tamizy. Okoliczność tę mógł Garfield wyzyskać w sposób właściwy. Był to człowiek bez litości, bez skrupułów i bez zasad moralnych.
Raffles przeniósł wzrok na twarz Remendada. Hiszpan dotąd nie odezwał się ani słowem. Spoglądał tylko na Rafflesa swymi płomiennymi, czarnymi oczyma. Nagle wstał z krzesła, wyprostował się i zwrócił się do Garfielda:
— Któż to jest, twoim zdaniem?
— Gotów jestem dać głowę, że to Raffles we własnej osobie! — odparł Armand Garfield obojętnie.
Okrzyk zdziwienia wydarł się z ust leżącej na sofie kobiety.
Garfield uśmiechnął się ironicznie.
— Nie spodziewałaś się takiego rozwiązania sprawy, droga Dorothy — rzekł. — Na przyszłość powinnaś być ostrożniejsza w wyborze swych obrońców.
— Czy mam rację, mój miły panie? — dodał, zwracając się do Rafflesa.
— Nie podam panu mego nazwiska — padła stanowcza odpowiedź!
— Nie rozumiem pańskiego uporu? Zapewniam, że to nie będzie stanowiło dla mnie najmniejszej różnicy. Mówiąc szczerze, jest nam pan diablo niewygodny. Nie będziemy jednak bawili się w wydawanie pana w ręce policji.
— Bardzo się cieszę.
— Przedwczesna radość — odparł Garfield. — Muszę panu wytłumaczyć, dlaczego uważam pana za Rafflesa. — Nie wyobrażam sobie, aby w całym Londynie znalazł się jeszcze jeden człowiek, który potrafiłby dokonać podobnego wyczynu. Na kasie żelaznej nie widać najmniejszego śladu włamania... Dom cały pogrążony jest we śnie. Zdołał pan wtargnąć do mieszkania, nie przerywając snu mieszkańców. Nawet my, którzy roztoczyliśmy nad tym domem obserwację, nie spostrzegliśmy nic podejrzanego. To mówi samo za siebie... Poza tym nie wygląda pan na zwykłego włamywacza. Pański sposób mówienia i zachowanie znamionują gentlemana. Poza tym, chorobliwa mania opiekowania się słabymi i upośledzonymi, demaskuje pana w moich oczach. Poznałem pana, Johnie Raffles, nieuchwytny gentlemanie włamywaczu!
— Wszystko mi jedno, za kogo mnie pan bierze — odparł Raffles, wzruszając ramionami.
— Dość tego, Garfield, musimy raz nareszcie z nim skończyć, — wtrącił się Remendado. — Chciałbym wyjść stąd jaknajprędzej. Oddaj mi moją część łupu. Zabieram pieniądze, Dorrith i wynoszę się stąd...
Urwał nagle i odwrócił się w stroną drzwi. — Zerwał się z krzesła i jak tygrys gotów do skoku, począł nadsłuchiwać.
— Co to takiego? — zapytał. — Czy nic nie słyszałeś, Garfield?
— To nasi przyjaciele hałasują, wychodząc — odparł zagadnięty.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś stłumiony krzyk — rzekł niepewnie Remendado.
Na palcach zbliżył się do drzwi. Otworzył je po cichu i wyjrzał na korytarz. Ale wszędzie panowała teraz cisza.
Przeszedł parę kroków po mrocznym korytarzu i wrócił z powrotem.
— Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że nie jesteśmy tu bezpieczni — rzekł, częściowo tylko uspokojony. — Obliczmy szybko zawartość tej walizki, Garfield! Dasz mi, co mi się należy i żegnaj! Zabiorę tylko Dorrith..
Garfield zaciągnął się dymem papierosa którego zapalił przed chwilą. Sięgnął ręka po stojącą na stole walizę:
— Nie spiesz się zbytnio do obrachunków — rzekł. — Możesz trochę poczekać, leżeli zaś chodzi o Dorrith, to sądze, że ona będzie wolała pozostać przy mnie. Czy nie tak, kochanie?
— Bez żartów, Garfield — przerwał mu ponuro Remendado. — Późno jest i chcę odejść.
— Nikt cię nie zatrzymuje Remendado! Dorothy podoba mi się i pragnę zostawić ją u siebie.
Hiszpan zbladł i zbliżył się do Garfielda.
— Nie pleć głupstw — rzekł. — Posuwasz się za daleko. Pomogłeś mi wprawdzie odzyskać ją, ale to jeszcze nie daje ci do niej żadnych praw. Dorrith należy do mnie i dlatego zabieram
Zbliżył się do sofy i wyciągnął rękę, pragnąc rozluźnić więzy, krępujące dziewczynę. Uprzedził go jednak Garfield i szybkim ruchem odciągnął na bok. O głowę niższy od Hiszpana, wyglądał przy nim niepokaźnie... Musiał jednak mieć stalowe mięśnie: szarpniecie było bowiem tak silne, że Remendado zachwiał się na nogach. — Odzyskał równowagę i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej mały browning. — Garfield jednak śledził uważnie jego ruchy i błyskawicznym ciosem pięści wytracił mu z ręki broń.
— Dajże już raz za wygraną — rzekł groźnie. — Dziewczyna jest w moim domu i nic się jej złego nie stanie. Postanowiłem, że u mnie zostanie. Wiesz, że nie cofam się przed niczym.
Remendado milczał. Cofnął się w tył i znów sięgnął do kieszeni. W ręku jego błysnął nagle składany nóż jakich używają często na co dzień mieszkańcy południowej Francji i Hiszpanii.