Dwa światy/LXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXI.

Aleksy dni kilka w Horach przebawił, Pola przypominała mu Karlin, a stan jéj obudzał w nim taką litość, że uczucie to niespodzianą obdarzyło go siłą. Nie mógł patrzéć na dobrowolnie umierającą z boleści i zabijającą nią Justyna, nie probując coś zaradzić na to. Sam dla siebie nie szukał ratunku, chciał go znaléźć dla Poli i Justyna; pierwszy raz po swéj chorobie poczuł w sobie pragnienie i wolę czynu. Poeta jakby w nim domyślił się przyjaciela i lekarza, często sam na sam zostawiał go z Polą, a biedna sierota wylewała się naówczas z przypomnieniami bolesnemi Juliana i Anny. Odgadła ona serce przyjaciela... Trzeciego dnia wyszli we dwoje pod stare lipy horeckie, dom otaczające; zdala widać było pod niemi siedzącego Justyna jak posąg z oczyma w wodę wlepionemi, dumającego nie o wielkim poemacie, którego wątek się zerwał w zranionéj duszy, ale o wielkiém swojém nieszczęściu... Aleksy wskazał Poli zamyślonego poetę.
— Patrz — rzekł — to dzieło twoje, życie z niego uciekło... źródło szczęścia wyschło; poświęciłaś go dla Juliana... a nie masz dziś siły zapłacić mu jego ofiary...
— Czém?... — zapytała Pola — mamże co prócz łez?...
— Trzeba łzy ukryć, trzeba poprzestać płaczu, trzeba żyć dla niego, uzdrowić, podnieść, pogodzić z życiem.
— Spójrz na mnie, gdzie siły? gdzie odwaga! Umrzeć chcę tylko!
— I jego pociągnąć z sobą do grobu! — zawołał Aleksy. — Polu, to egoizm! to ciebie i twego wielkiego serca niegodne, pracuj, módl się, dźwignij i podnieście się razem... Nie mówię ci, że będziesz szczęśliwą, wiem, że są uczucia, co całą zatruwają przyszłość, ale będziesz spokojną uratowawszy go... Uczyń jeszcze jednę ofiarę, wróć do życia dla niego... zamknij boleść w sobie... Bóg ci da siły!
Pola skłonna do łez, rozpłakała się chwytając Aleksego za rękę i cisnąc ją z zapałem.
— Dziękuję ci, sądzisz mnie lepszą, silniejszą, większą, niż jestem; ale mnie nie znasz... ta miłość poniosła z sobą wszystko!
— Nie mówmy o niéj; człowiek, co ją natchnął, nie był jéj godnym, miał tylko chwilę młodości, ale nie wiekuistą serca młodość daną wybranym... zestarzał i uwiądł zawczasu...
— Zwarzyła go atmosfera zabójcza! a! gdzieindziéj innymby był może!
— Więcéj winnaś Justynowi, niż jemu! Justyn mógłby narzekać i przeklinać, został zwiedziony i poświęcony dla niego; zwichnęłaś jego przyszłość całą, spójrz jednak czy skarga wyjdzie z ust jego, czy narzeka, czy przeklina zabójcę, milczy i płacze, myśli o tobie, bo cię kocha; powinnaś mu za to zapłacić!
Pola zamyśliła się.
— Nie! nie mogę! kłamstwo to wyczerpało mnie, upodliło; nie potrafię skłamać raz drugi... choćby dla szczęścia jego...
— Miéj litość nad nim... — pocichu szepnął Aleksy.
Szli tak ku miejscu, w którém siedział Justyn, ale gdy się zbliżyli, Pola powolnie odeszła na bok, zostawiając ich samych; Aleksy spostrzegł jednak na jéj twarzy, obok zwykłego smutku, poważne zamyślenie, zwiastujące walkę wewnętrzną... nasienie było rzucone, nie wątpił, że wzrosnąć powinno.
Potrzeba ich było zostawić samych z sobą, i po kilku godzinach Drabicki bez pożegnania odjechał do domu, spokojniejszy na duszy, przeczuwając, że bytność jego na coś przydać się może.
W Żerbach zastał matkę niespokojną, szukającą na jego twarzy śladów wycieczki, wiadomości o sercu syna; spokój wypogodzonych rysów nieco ją udobruchał; spytała tylko wejrzeniem Parfena, czy gdzie nie zajeżdżali, a chłopiec odpowiedział jéj wstrząśnieniem głowy... Dla Aleksego ta przejażdżka była istotnie lekarstwem zbawienném; myślał teraz o Justynostwie i spodziewał się dla nich szczęścia, którego sam nie kosztował. Ale to, co im uczynił, Junosza silił się zrobić dla niego... poczciwy starzec przychodził teraz niemal codzień do Żerbów lub Aleksego do siebie wyciągał; zatrważała go apatya młodego człowieka, w początku mogąca się przypisać osłabieniu chorobliwemu, późniéj już serca stanem tylko dająca się tłómaczyć.
Aleksy nie zajmował się niczém, cały dzień siedział zamknięty; czasem brał książkę w rękę, tęsknił, wzdychał, ale ani matka, ani brat nie potrafili wymódz na nim, by się jął czegoś, wrócił do ruchu, do gospodarstwa, lub obrał sobie inną jakąś drogę... Odpowiadał im znużeniem lub milczeniem, unikał wreszcie i wysłuchawszy serdecznych rad, przyjąć ich nie chciał i nie myślał.
Tak upłynął dość długi przeciąg czasu i biedna matka widząc, że surowość jéj na nic się przydać nie może a drażni syna, pieścić go już poczynała, jakby jeszcze był chorym, naostatek udała się po radę i posiłek do Junoszy, jak zawsze; był to jedyny przyjaciel domu, któremu zwierzyć się mogła.
— A co ja tu pocznę?... — odparł hrabia — na to czas jedyny lekarz... albom to mu mało mówił, ale wszystko jak groch na ścianę...
— Sprobuj-że innego środka! zrób, co chcesz, a oddaj mi syna.
Stary pokiwał głową i zamilkł. Myślał on długo co począć, ale sposobu nie widział; są głębokie uczucia nieuleczone, których ręka przyjaźni tknąć nie śmie, bo widzi je niepokonanemi, a szanuje ich szczerość i siłę.
Taką była miłość cicha Aleksego, która nie wyszedłszy przez usta, cała w sercu zamknięta, ani rozczarowaniem, ani rozpaczą uleczoną być nie mogła. Było to coś, jak choroba chroniczna upartego, nie mogącego przejść w stan silniejszy, coby powolnego potém zapomnienia dawał nadzieję. Zrodzona pierwszego dnia tak silną, jak była do końca, trwała i trwać musiała, opierając się czasowi nawet. Ugodzony w serce wyborem Alberta Zamszańskiego, Aleksy i ten sobie wytłómaczyć potrafił i zań uniewinnił Annę; a ona zawsze pozostała dlań ideałem...
Napróżno hrabia starał się, okrywając śmiesznością poznańczyka i z miłości Anny dla niego wnioski czyniąc o niéj, poniżyć ją w oczach Drabickiego; ta słabość zdawała mu się tém naturalniejszą, że pochodziła w Annie ze szlachetnych instynktów, zwiedzionych tylko dobrze odgrywaną komedyą.
Karlin milczał; napróżno Emil się niespokojnie wyrywał do tego, którego zwał przyjacielem, ojcem, dobroczyńcą. Prezes jak mógł go wstrzymywał, Anna, a dla jéj miłości Albert, usiłowali zastąpić przy Emilu Aleksego, ale ku ostatniemu odezwał się niechętny ów instynkt w głuchoniemym... mniéj gwałtownie jak dawniéj, hamowanym, wszakże widocznym wstrętem.
Codzień domagał się Emil, znakami mówiąc do siostry i brata, by mu pozwolili dojechać do Żerbów, wskazując je uparcie, bo wiedział, że tam mieszkał Aleksy. Prezes, który tego języka znaków nauczyć się nie mógł, czy nie chciał, kazał wreszcie powiedzieć Emilowi, że się Aleksy na nich gniewa, że ich widziéć nie może, ale to wzmogło tylko niecierpliwość głuchoniemego, który koniecznie chciał go przeprosić i do Karlina znów przyprowadzić. Anna rumieniąca się na wspomnienie Drabickiego, daremnie pracowała nad bratem, by mu wytłómaczyć, jak dziwnych rzeczy pożąda.
Emil potrząsał głową i zrozumiéć tego nie mógł.
A gdy brat i siostra, stryj i matka zaprzeczali mu przyjemności, któréj tak gorąco pragnął, biedny Emil począł się udawać do swego codziennego dozorcy i usiłował mu wmówić, żeby go do Żerbów tajemnie poprowadził.
Stary Antoni płakał, nawpół obiecywał, ale sam odważyć się na to nie śmiał.
Znużony prezes, Anna i Julian nieustanném naleganiem, które dla nich było wyrzutem prawie, dnia jednego nakoniec pozwolili Emilowi pojechać do Żerbów. Głuchoniemy o mało nie oszalał z radości i wpadł w tak gwałtowny paroksyzm niecierpliwości, że mu wystarczyć nie było podobna pośpiechem przygotowania. Pozabierawszy co tylko miał, książki z obrazkami, zabawki niemal dziecinne, narwawszy w ogrodzie i oranżeryi kwiatów, które wiedział, że Aleksy lubił, chcąc niemal wszystko, co miał zawieźć dla niego, wyleciał czekając powozu, nim w stajni ubierać konie poczęto. Stary Antoni ledwie go mógł powstrzymać, żeby nie pobiegł piechotą, gdyż głuchoniemy zabrawszy, co miał, wskazywał Żerby i chciał biedz do nich, nie czekając na konie. Wsiadł do powozu zamyślony, uśmiechnięty i całą drogę ruchami swemi wskazywał tylko, jak mu pilno było dojechać do wioski i uściskać Aleksego.
Tęsknił za nim Drabicki, ale się go nie spodziewał wcale i gdy posłyszawszy turkot, wyszedł zbudzony na ganek; gdy Emil gwałtownie rzucił mu się na szyję, płacząc z radości i okrywając go pocałunkami, Aleksy pierwszy raz od dawna poczuł się rozczulonym, przejętym czystą i świętą rozkoszą... Ledwie przywitawszy się Emil pochwycił kwiaty, pozbierał książki swoje i sam wszystko zaniósł Aleksemu... Widać było na jego twarzy zdziwienie, gdy ujrzał, przywykły do zamku i pięknego ogrodu Karlina, ubogi dwór słomianą pokryty strzechą i ciasną izdebkę przyjaciela... Oglądał ją ciekawie i jakoś zrozumiéć nie mógł; siadł nareszcie i poczęły się pytania:
— Dlaczego nie masz pałacu i pięknych pokojów?...
— Bom ubogi! — odpowiedział Aleksy.
Ubóstwa nie mógł dobrze pojąć Emil i trzeba było długiego wywodu, by mu je wytłómaczyć.
Spytał potém Aleksego: czy on sam bogatym jest czy ubogim?
— Jesteście bogaci... — odparł Drabicki.
— To mógłbym się z tobą podzielić tém, co mam — rzekł Karliński.
— Myślisz, że mi to potrzebne? bogactwo nie daje szczęścia; mnie tu tak dobrze w domku, w którym się urodziłem, jak tobie w Karlinie...
Chciał się potém dowiedziéć Emil, dlaczego Aleksy ich opuścił, dlaczego do nich nie przyjeżdżał. Trudno mu było powiedziéć wszystko lub kogokolwiek obwinić; Drabicki zbył ogólną odpowiedzią.
Stara matka przyszła gościa tego zobaczyć i rozpłakała się choć nie była do płaczu skorą, pierwszy raz widząc człowieka, któremu Bóg odjął słuch i mowę, odcinając go od zewnętrznego świata. Emil zdawał się na widok jéj w początku przestraszony, wpatrywał się w nią bojaźliwie, ale późniéj począł się uśmiechać i kazał jéj powiedziéć, że ją kocha.
Bawił go Aleksy jak dziecię i wielką czuł w sercu radość z tych odwiedzin nieszczęśliwego, który sam jeden wiernym mu pozostał.
— Miałyżby świat i społeczność być tak zepsutemi — pytał się w duchu — żeby to tylko, co z pod ich wpływu kalectwem się wyłamało, pozostawało czystém, serdeczném i poczciwém? miałożby działanie ludzi na ludzi być tak zabójczém i trującém? Dlaczegóż z nich wszystkich istota najsłabsza i najułomniejsza pozostała wdzięczną i jedna kochać umiała?
Myśl przywiodła mu Annę, równie świętą, równie czystą i Aleksy nie dokończył pytania.
Zmierzchało już, a Emil odjeżdżać nie chciał, wskazywał sofę, na któréj mógł się spać położyć i odprawiał Antoniego do Karlina, prosząc go, całując, by mu zostać pozwolił. Rozkazy wszelkie były stanowcze, prezes czekał, potrzeba było jechać koniecznie... Emil wymagał po Aleksym, aby do niego przybył i wskazywał mu miejsce schadzki w ogrodzie, gdyby z innemi mieszkańcami spotkania się unikał: przykro było odjąć tę nadzieję biednemu, ale jak ją było zostawić?
— Przyjdziesz do mnie! ja tam już być nie mogę!... — rzekł Drabicki — zobaczymy się znowu...
Emil jak dziecię się rozpłakał i musiano go prawie gwałtem wsadzić do powozu; stara Drabicka nawet widokiem tym była rozczuloną... i trochę ją Emil z Karlinem pogodził.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.