Dwa światy/LX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LX.

W Sytkowie panował wielki niepokój z powodu starania się Karlińskiego o Zeni; jego nadskakiwanie rodzicom i pannie codzień było widoczniejsze, a los jedynego dziecięcia mocno obchodził państwa Gerajewiczów, którzy dlań marzyli świetną przyszłość. Imię Karlińskich, ich stosunki, majątek nawet na oko wielki jeszcze, i te szczątki świetności tak bijące w oczy, wszystko pociągało ku nim: wszakże pan hrabia Gerajewicz nie był bez obawy, słyszał o długach, wiedział, że od kilku pokoleń tracili Karlińscy powoli, że prezes był w dość ciężkich interesach, pan Atanazy w gorszych jeszcze, i lękał się, by Julian nie poszedł za ich przykładem. Żona była otwarcie za Karlińskiemi, chociaż jak utrzymywała, Zeni nadto jeszcze była młodą, Julian także, i chciała z jego strony więcéj dowodów czułości; ale te rodziców narady rozbijały się o wolę dziecięcia rozpieszczonego, samowolnego i już zajętego pięknym chłopakiem. Bytność w Karlinie, powaga tego starego dworu, pańskość przyjęcia, ślady magnactwa i starożytności domu silne wrażenie zrobiły na umyśle Zeni; podobało się jéj w duchu być panią tego grodu i mieszkać na zamku, Julian jéj był miły i nie wahała się okazać mu, że go ochoczo przyjmuje. Karliński całkiem zapominając o Poli, dał się ująć wejrzeniu, wdziękowi młodości i uprzedzającemu uśmiechowi Zeni, zapragnął i zdawało mu się, że kocha. Od téj chwili surowy sędzia, co się tak zgrabnie wyśmiewał z Gerajewicza, z jego pretensyj, z muzykalnéj manii i popisów, wszystko to począł na dobre i piękne tłómaczyć. Nic tak giętkiego, jak przekonanie ludzkie: w potrzebie miłość własna kieruje niém dowolnie i umie się z odmiany zdania tysiącznemi sposoby uniewinnić. Julian poczynał teraz widziéć w domu Gerajewiczów wiele pięknych i miłych rzeczy, istotne talenta muzykalne, amatorstwo, choć cokolwiek przesadne, ale usprawiedliwione namiętnością i podparte stałą pracą, szlachetny popęd naukowy; znajdował, że w zbiorach osobliwości choć są rzeczy podejrzane, ale mnóstwo trafia się istotnie ciekawych i rzadkich; słowem, starał się Gerajewiczów wystawić w świetle nowém i pochlebném. Nawet ich oszczędność i powiększanie majątku było teraz pełną zasługi dla kraju i społeczności pracą wytrwałą i poczciwą.
Ściślejsze coraz stosunki z tym domem, przebywanie prezesa i Juliana, wreszcie otwarte przemówienie stryja o zamiarach synowca, przyjęte dość mile, a bardzo grzecznie, nie dozwalały wątpić, że to się skończy na kobiercu. Wahano się, chciano czasu, rozmysłu, odwoływano się zawsze do niezmiernéj młodości panienki, o którą obawiała się matka; ale Zeni, któréj się główka zawróciła, pewną już była, że zrobi, co zechce, i wymoże zezwolenie rodzicielskie.
Julian zdawał się szczęśliwy, osnował projekta na przyszłość, mieli zaraz wyjechać za granicę; Zeni chciała jeszcze brać lekcye od Thalberga, Liszta i Prudent’a, mając się seryo za wielką fortepianistkę; on marzył o Paryżu, Neapolu, Szwajcaryi i wodach, u których tak dobrze się bawią. Ale schodząc w głąb’ serca czasami, gdy się spotkał niespodzianie ze wspomnieniem Poli i porównał swe uczucia teraźniejsze z temi, których doznawał przy biedném dziewczęciu... Julian nie mógł się omylić na charakterze swego przywiązania. Chłodne ono było, sztuczne i potrzebowało tysiąca dodatków, żeby żyć mogło.
Zeni bez milionów, bez nadziei tych podróży, prawie mu była obojętną: całym jéj wdziękiem była świeżość młodości, a serca i umysłu nie znał wcale. Któż pozna młodą panienkę siedzącą przy matce w salonie, lub kilką urywkowemi słowy rozmawiając z nią sam na sam? jeśli nie ma jasnowidzenia przeczuć, z czego tu wnosić i odgadnąć, jakie nasiona drzemią w duszy nierozwinięte i uśpione? A jeśli jeszcze uśmiech cię pociąga, jeśli jest trochę uczucia, trochę pragnienia, trochę wdzięczności, jakże one oślepiają do ostatka!...
Julian, pomimo to wszystko, przekonany był o przyszłém szczęściu swojém... Krótki czas zmienił go bardzo! Wpływ jednego uczciwego, ale zimnego człowieka szkodliwie nań podziałał i zrobił zeń istotę pospolitą, bez porywu ku lepszemu, bez chęci do pracy, zobojętniałą, rachującą na przyjemnostki, odrzucającą surowsze obowiązki. Jeszcze w gospodzie między Uściługiem i Włodzimierzem, gdyśmy go spotkali rozmawiającego z Aleksym, znaleźliśmy go z myślami i pragnieniem wyniesioném z towarzystwa uboższéj młodzieży; krótki przeciąg wygasił je zupełnie, Julian kierował się na prawdziwego pana dzisiejszego, którego zadaniem wszystkich i wszystkiego używać, a w sferze myśli pojmować wszystko, ale nie kierować się niczém namiętnie i z poświęceniem, a dla spokoju zaprzéć się przekonania...
Słabość charakteru czyniła go pochopniejszym od innych do téj przemiany, któréj ulegają, choć późniéj i po niejakiéj walce, daleko od niego silniejsi; uśmiechał się w duchu sam do siebie z niepraktyczności swych pojęć i młodzieńczych szałów. Prezes zdawał mu się wzorem ludzi w życiu powszedniém, a Albert ideałem, na który rad był się przerobić.
Prezes oddychał swobodniéj, widząc tę szczęśliwą zmianę w synowcu, ściskał go coraz serdeczniéj, kochał mocniéj jeszcze i ujęty łatwością, z jaką szedł za jego radami, wielką mu obiecywał przyszłość.
Zdaleka na staranie Alberta o Annę i Juliana o Zeni patrząc pułkownikowa, gotowała się ciągle choćby do boju za swe dzieci, jeśliby prezes ich szczęściu stawał na przeszkodzie. Postrzegła prędko skłonność Anusi dla Zamszańskiego, ale Gerajewiczówna rozpieszczona, wychwalona, ze swém wirtuostwem na fortepianie, milionami i panowaniem nad rodzicami, nie bardzo się jéj podobała.
Prezes ją stręczył i to już samo zniechęcało matkę, która nie bez przyczyny przewidywała, że Zeni, przywykła królować, i w Karlinie nikomu ulegać nie zechce, a wszystkim służyć sobie każe. Ale dla pani Delrio uczucie stało na pierwszém miejscu i gotowa była poświęcić wszystkie swe obawy najmniejszemu Juliana słowu, oznajmującemu rodzące się przywiązanie dla Zeni. Zbadawszy go zamilkła, nie śmiała już straszyć nadaremnie syna, wiedząc, że jéj uwagi na nic się nie przydadzą. Julian pocichu poszeptawszy ze swą przyszłą, która udając, że jéj nie pilno porzucić dom rodzicielski, pragnęła jednak trochę swobody i zmiany, nareszcie z prezesem pojechał i rodzicom się oświadczył.
Lament w Sytkowie był wielki, przerażenie ogromne, gdy odwoławszy się do córki, Gerajewicze dowiedzieli się, że ona zgadza się i pragnie tego zamęścia. Zeni była duszą domu, rodzice nią żyli tylko, nie pojmowali, co poczną, gdy jedynaczka ich porzuci... Gerajewicz osłabł prawie, sama pani na dobre dostała spazmów, Zeni oczy miała czerwone, zdaje się, że dla przyzwoitości tylko, bo niemi na Juliana spoglądała z zalotnością dziecinną...
— Ale cóż my poczniemy! w co się obrócim! — wołał hrabia — my bez niéj żyć nie potrafimy!...
— Przecież Karlin nie tak daleko od Sytkowa — odparł prezes — będziemy składać jednę rodzinę, mieszkać razem tu i tam naprzemiany...
— Ani ja, ani żona moja, nie wytrwamy bez niéj! nie! — łamiąc ręce rzekł Gerajewicz...
— Kochany hrabio, prędzéj-późniéj, musielibyście przecie wydać córkę...
Zażądano mieszkania w Sytkowie, pokładziono rozmaite warunki tego rodzaju, ale o każdą rzecz pytając się Zeni, z wszystkiego potém ustępowano powoli i zaręczyny odbyły się natychmiast wobec Vira-Bhadra-Mahadevy... ze strony Karlińskich pierścieniem, po pradziadzie, od Gerajewiczów obrączką starą z soliterem, która wedle podania należéć miała do Maryi Stuart (zła wróżba!), na co były świadectwa z pieczęciami! — dodawał Gerajewicz — z pieczęciami!!
W kątku salonu cichy pocałunek zerwany na ustach Zeni, największą był tego dnia pamiętnego pieczęcią; a gdy wieczorem stosowny koncert zamknął uroczystość, wirtuozka żywą, wesołą, natchnioną grą swoją przypomniała Julianowi nieszczęśliwą Polę... Gerajewicz był cały w uniesieniu, w zachwycie, przysięgał, że Zeni nigdy tak jeszcze nie grała, ściskał ją, płakał, wołał matkę, która płacząc, całowała ją w głowę i ręce... a choć Julian także był przejęty, rozkochanemu nawet trudno było podnieść się do wysokości téj admiracyi rodzicielskiéj. Prezes, wcale niemuzykalny, robił, co mógł, był trochę śmieszny, ale pocichu, pomimo to, uznano go zimnym, bo nie pokląkł przed bożyszczem.
Ślub naznaczono za półroku, musiano bowiem zrobić wyprawę, pyszną a tanią, co niemałego wymagało czasu. Julian nazajutrz dopiéro po zaręczynach, coraz goręcéj zajęty, zwłaszcza zaocznie, przypomniał sobie, że opuścił stryja Atanazego i nie prosił o jego błogosławieństwo... potrzeba było zaraz jechać do Szury i prezes naglił także; chciano z nim razem wyprawić Annę, ale matka ją wstrzymała.
Ze strachem prawie zbliżył się młody Karliński do mieszkania stryja, którego dziś mniéj, niż kiedykolwiek pojmował; Atanazy był mu dawniéj niezrozumiałym, ale wielkim, dziś tylko niepojętym dziwakiem. W długiéj ulicy, wiodącéj do dworu, spotkali się z sobą; starzec o kiju powracał z Hor, i witając synowca, powiedział mu o tém, nie domyślając się, jak przykro zrani go wspomnieniem...
— Idę z Hor od Justynostwa — rzekł powoli — jakoś im szczęście nie idzie; robak wkradł się w ten owoc świeży i piękny; nie pojmuję ich... przyjechali płacząc i siedzą naprzeciw siebie zadumani, cierpiący, rozczarowani. Takie to szczęście ludzkie! Nawet go nie skosztowali, a już im zgorzklo w ustach!
Julian zarumienił się i pomieszał.
— Nie mówmy o tém w téj chwili — rzekł pośpiesznie — boję się dziś więcéj, niż kiedy, złéj wróżby dla mojéj przyszłości.
— Myślisz więc o niéj? dzięki Bogu! — przerwał Atanazy — a mnie tu prezes nagadał o jakichś projektach ożenienia, z kim? z Gerajewiczówną! Ty zbyt młody, zresztą, nie masz celu w życiu, a powinieneś czuć obowiązki! Nic nie zrobiłeś dla społeczeństwa, nic dla siebie i dla nas, mógłżebyś już się zakopać w małżeństwie, które, jakkolwiekbądź, człowieka robi zimnym i egoistą potrosze?
— Kochany stryju — coraz bardziéj mieszając się przerwał Julian — cóż dziś zrobić można?...
— Wszystko... Usposobić się na pożytecznego krajowi obywatela, wyznaczyć przed sobą drogę, wytknąć cel, a naprzód dusznego w sobie wykształcić człowieka... Ty wahasz się jeszcze, ty nie jesteś nikim i niczém... dobre kochane dziecię moje... dziecięciem pozostałeś, jak byłeś w kolebce, a nie chcę, byś niém był nazawsze...
— Niestety! nie mam sił na nic większego! — westchnął Julian — muszę się w domu zagrzebać...
— I w domu pracować i myśléć możesz... zwróć tylko oczy na życie przyszłe i do niego zastosuj teraźniejsze... Nie możemy na ziemi być bez celu jakiegoś, czujemy to w sobie, że życie nasze przedłużyć się musi poza nasze drobne zaprzątnienia doczesne i granice ziemskie... Czemuż nie pracować dla dłuższéj przyszłości i tak jak się powinno pracować dla niéj, z uroczystością z powagą?...
— Wszyscy żyją inaczéj, trudno nam...
— Wszyscy źle żyją — zawołał starzec — wszyscy są w fałszu... ale to nie zmusza nas iść za niemi... Tyś Karliński! Bez łzy, z radością duszną widziałbym cię umierającego dziś dla wielkiéj idei, męczennikiem, apostołem, wyznawcą, szaleńcem, ale bez smutku nie ujrzę cię zamykającego się w zimnéj skorupce ślimaka... lub robakiem przylepionym do zeschłego liścia...
Julian nie wiedział już od czego począć, ale postanowił przerwać utrudzającą rozmowę szczerém wyznaniem tego, co się stało; schylił głowę.
— Stryju, przebacz mi! — rzekł — źle czy dobrze, zrobiłem krok stanowczy; kocham i jestem zaręczony, za pół roku się żenię.
— Źle, bardzo źle! — odstępując zawołał pan Atanazy — jesteś więc zgubiony, a z tobą my wszyscy; nowego pokolenia czekać potrzeba, by nową dało nadzieję... Prezes winien wszystkiemu! Z kim? z Gerajewiczówną! przeklęty interes pieniężny! grosz u nich przedewszystkiém... Tak, ja wam się muszę wydawać szaleńcem — rzekł po chwili — moje rady nie zasługują nawet na uwagę waszę, przez resztkę grzeczności i względu przychodzicie mi tylko oznajmić rzecz spełnioną! Darmo! darmo! upaść było potrzeba... Upadniecie! Alem się czego innego po tobie spodziewał, kochany Julianie, i boleścią zachodzi serce moje! Od dziś do jutra staniesz się taką lalką bezużyteczną i zimną, jakiemi są wszyscy panicze nasi; Annę oddajecie drugiemu takiemu chłopcu bez serca, który pięknie gadać umie i przegada życie, bo na czyn nie ma ani energii, ani wiary! Emilowi odebraliście przyjaciela... nie radźcie się więc o nic u mnie, nie przyjeżdżajcie do starego szaleńca... niéma po co. Ja po was w sercu mojém, pełném miłości jeszcze, odśpiewam Requiem aeternam... Ani bogactwo, ani stosunki, ani dowcip, nie wybawią was od zagłady... upadniecie! upadniecie! A moje oczy się zamkną i opłakać was nawet nie będzie komu...
Julian nie spodziewał się takiéj gwałtowności uczucia w starcu, stanął przelękły prawie, nie wiedząc, co począć, gdy uczuł uścisk drżący obejmujący go i łzę gorącą spadającą na czoło...
— Stało się — ciszéj znużony rzekł starzec — stało się! więcéj wymówek czynić ci nie będę... niech Bóg błogosławi! pragnę, ale nie wierzę, by Bóg mógł pobłogosławić moralnéj śmierci i dobrowolnemu samobójstwu!... Przeznaczenie! fatalność! Nie! zgrzeszyłem, niéma ich, ale kara opatrzna za grzechy ojców... Odwróć ją, Panie!
Otarł oczy pan Atanazy i począł mówić jakby do siebie:
— Daremnie! inny czas, inne potrzeby, inny charakter wieku! wyrzeczmy się dawnych przeznaczeń; dziś Opatrzność inaczéj powołuje pracowników do winnicy, prawica jéj zstępuje, jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, na ubogich rybaków, na celników, na szary lud... myśmy się stali niegodni wyboru i odepchnięto nas od męczeństwa, skazując na los zwierząt nażerających się u żłobu... A piękna, a wielka, a święta była przeszłość nasza!... Umarła przeszłość, któréj nikt nie wskrzesi... dziś wszystkie tarcze herbowne na stos złóżmy, pokryjmy całunem i zrzeczmy się ich pamiątki... nikt z nas nie dźwignie tych godeł, które nas gniotą do ziemi... Szlachty niéma, bo niéma szlachetności... jest lud... i ludzkość... Amen!...
Zakończył stary i łzy połykając zamilkł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.