Dwa światy/LIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIX.

Powoli wracało zdrowie Aleksemu, a z niém tęsknota za Karlinem; czas, który tam przebył, nadto głęboko wyrył się w jego sercu, by żal miał zatrzéć przywiązanie. Aleksy uniewinniał wszystkich, obwiniał siebie tylko, a gdyby nie wstyd, byłby powrócił do Emila, do Anny, na sługę, na poniewierkę, byleby mógł żyć znowu w téj atmosferze, do któréj piersi jego przywykły.
Napróżno Junosza gderząc po cichu, matka z czułością, wywołaną cierpieniem syna, chcieli go zwrócić do pracy, do zajęcia gospodarstwem, do pierwszego życia, nic mu tu nie smakowało, a boleść była tak głęboka i tak żywa, że o niczém prócz o sobie myśléć nie dozwalała.
Aleksy całe dnie przepędzał nieruchomy, podparty na rękach, w ogródku, skąd drzewa Karlina widać było i część starego zamku, myślą gonił za Anną, zgadywał, co robią, wiedział godziny, domyślał się zajęć, tęsknił za Emilem, za Julianem, za prezesem nawet, a tu mówić o nich nie miał z kim, bo Junosza milczał, a matka się oburzała... Jednego dnia przyszła mu na myśl Pola, Justyn, i nagle zrobił projekt pojechania do Hor; nie wiedział, co się z niemi działo, a oni go obchodzili, bo naléżeli do Karlina i jakimś węzłem łączyli się z ukochanemi.
Matka, obawiając się, by nie pojechał do Juliana, nie wprzód zgodziła się na to, aż jéj Aleksy dał słowo, że nie wstąpi nigdzie więcéj, i Parfenowi zakazała, by panicza, choćby mu i kazał, do Karlina nie wiózł. Dla tém większego bezpieczeństwa wybrano drogę naprost przez lasy do Hor wiodącą, gorszą, niby krótszą, ale miasteczko i zamek omijającą zdaleka. Pomimo tych wszystkich ostrożności, jeszcze pani Drabicka nierada wyprawiła syna, i całując go w głowę na odjezdném, szepnęła mu:
— Jak mnie kochasz, serce, nie będziesz w Karlinie?
— Nie będę, matko, nie będę, proszę cię uwierz mi i bądź spokojna.
— No! tak dobrze! niechże cię Bóg prowadzi i powracaj mi prędko.
Aleksy pojechał. Parfen, stary nasz znajomy, zawsze wesół i gadatliwy, chciał go przez drogę bawić opowiadaniem, ale napróżno się wysilał z różnych stron zagadując, Aleksy mu tylko półsłowy i westchnieniem dawał znaki życia.
— Jakto jego z nóg zwaliło! — mówił w duchu chłopak — inny człowiek! bywało i śmieje się, i pożartuje, a teraz jak z kamienia nic nie dobyć!
Może skutkiem téj dobréj chęci ubawienia pana, Parfen, choć dosyć dobrze znał okolicę, w lesie zabłądził; przez punkt honoru chciał koniecznie sam trafić na drogę i tak się uplątał, że wieczorem dopiéro zobaczyli Hory. Słońce już było zaszło, mrok z rosą padał na okolicę lesistą, głębokiém okrytą milczeniem; coś smutnego, żałobnego wiało od tego obrazu nadchodzącéj nocy, ciemności i uśpienia... Aleksy przyglądał się ciekawie ustroniu zaszytemu w puszczę i przypominającemu mu Szurę, gdy wózek zatrzymał się przed gankiem; ale żywa dusza nie wyszła ze dworu, znać nieprzywykłego do gości, psa nawet nie było w dziedzińcu, coby szczekaniem obudził ludzi.
Obejrzawszy się po starych drzewach, Aleksy powoli wszedł do pokojów, w których nikogo nie znalazł; w trzecim dopiéro przed niemym fortepianem siedziała biedna Pola, ze zwieszonemi rękoma, i podniósłszy głowę krzyknęła na widok Aleksego, którego poznała, ale sądziła widmem z grobu powstałém, tak się zmienił i postarzał.
Przez drzwi otwarte ku ogródkowi i stawowi widać było siedzącego Justyna, zamyślonego tęsknie i przypatrującego się lasom w dali, czy brzaskom zachodzącego słońca... jeszcze gdzieniegdzie po niebie rozpryśniętém złotemi bryzgami.
Na krzyk Poli, Justyn się odwrócił, wstał, wszedł żywo, jakby się kogoś innego spodziewał, i zbliżył się z czułością do Aleksego.
— To ty! — zawołał — co ci się stało?... tak jesteś zmieniony!
Poli łzy się w oczach kręciły; zgadywała, co tak biednego zmienić musiało; ale i ona, i ona cieniem już była wesołéj dzieweczki pełnéj życia i uśmiechu, która skakała po ogrodzie Karlina. Wychudła, z oczyma zapadłemi i gorączkowym świecącemi blaskiem, była jak kwiat uwiędły od skwaru, na którym są jeszcze barwy życia i siła poranku, nagle zwarzone i obumierające nie brakiem wewnętrznych zasobów, ale od tego, co żywić go i utrzymywać miało. Smutna, zobojętniała wpatrywała się w Aleksego, czytając na jego twarzy własne dzieje.
— Biedny — zawołała po chwili — i ty! i ty! musiałeś być z kolei zabitym, jak wszyscy, co się do nich zbliżyli.
— Ja chorowałem — rzekł Aleksy — nie wiem, jakim cudem powróciło mi życie... i... porzuciłem Karlin...
Łza zakręciła mu się w oku.
— Nic nie wiemy, ale-m to przeczuwała myśląc o tobie, przyjacielu — odezwała się Pola — tak się wszystko kończy, tak się i twoje szczęście skończyć musiało.
Aleksy spojrzał na Justyna; i ten już nie był wczorajszym poetą, co wierzył w pieśń swoję i przyszłość, cierpienie przygięło go i przybiło; blady uśmiech miał na ustach, a powiekę mokrą, a wzrok błędny...
— Tyś o nas nie zapomniał, niech ci Bóg zapłaci — rzekł — siadaj i mów naprzód, coś przecierpiał; choroby tak nie przychodzą w życiu ludzkiém... wielkich wstrząśnień zawsze przyczyną jest dusza... Gdy ona silna, ciało posłuszne jéj nie może cierpiéć i wytrzymuje wszystko, dopiéro z upadkiem ducha obala się jego siedziba...
— Nic nie wiem i nic o sobie mówić nie będę — rzekł Aleksy — przyjechałem was zobaczyć, a nie swój smutek wam przywieźć... jednego wieczora straciłem przytomność, nie rychłom ją odzyskał, i wstałem, jak mnie widzicie, starcem złamanym chorobą...
— Co się dzieje w Karlinie? — spytała Pola niespokojnie.
— Ja dawno, dawno już tam nie byłem — odpowiedział Drabicki. — Rozdzieliliśmy się — dodał smutnie — nie widujemy się więcéj...
Justyn odszedł powoli, nie chcąc przeszkadzać rozmowie żony, któréj oczy badały Aleksego, a usta otworzyć się nie śmiały; poczuł, że przy nim biedna Pola krępować się będzie, i chciał jéj oszczędzić téj walki — poczciwy...
— Mów szczerze, mów otwarcie, mów — dodała sierota. — Justyn wié wszystko, nie robiłam przed nim tajemnicy, wié, kogo kocham i lituje się nade mną... Mów o Julianie...
— Cóż chcesz, żebym ci o nim powiedział, chyba że się bawi i żeni — odparł Aleksy smutnie.
Pola rozśmiała się gorączkowo, ale spytała zimno:
— Z kim? wszak bogato?
— Z Zeni Gerajewiczówną!
— Mówią, że wielka muzyczka?
— Nie wiem, nie znam...
— A Anna? — wpatrując się pilnie w Aleksego zapytała Pola — Anna?
— Anna — usiłując pokryć wzruszenie, rzekł młody człowiek — Anna idzie za mąż za...
— Alberta? nieprawdaż? przeczuwałam to! — dorzuciła Pola — serce jéj uderzyło nareszcie, kocha! szczęśliwa!... — Wzięła za rękę Drabickiego i dodała wzruszona: — Przyjacielu! przyjacielu! któż z nas odgadnie, dlaczego Bóg dał niezasłużone szczęście jednym, a niepojęte próby na drugich zsyła?... Pan Atanazy mówi, że wszystko jest sprawiedliwém... Tajemnica naszych losów na innym się świecie odkryje... Bez tego żywota, dopełniającego mizerną dolę naszę, nicby pojąć nie można i z rozpaczy potrzebaby się obłąkać... oszaléć... Widzę, że cierpisz jak my, że wleczesz za sobą kajdany... radabym ci ich ulżyć... spojrzyj w niebo... na téj biednéj ziemi, gdy zagasną mary młodości, nic niéma! nic... wielki cmentarz wszystkiego, co święte, piękne, co było ukochane... Ręka niewidzialna odsłania przed nami kryjące się w nim kości i popioły, i w trumnach widzimy z kolei: miłość naszę w białym całunie i zielonym wianku, wiarę w ludzi, nadzieje w życie, przyjaciół... pomarłych, zgniłych, zczerniałych i niemających nawet już powstać w dzień wielkiego zmartwychwstania. Na każdym z tych grobów kwitną lilie dla młodych pokoleń, dla nas niewidzialne; na każdym czytamy straszliwe: Na wieki! a zamiast Dies irae śmiech szyderski wieje nad czarném cmentarzyskiem...
To powiedziawszy, Pola odwróciła się nagle, by ukryć łzy swoje i rzuciła się do fortepianu otwartego; ręce jéj z gorączkową niecierpliwością dotknęły niemych klawiszów i z szałem zagrały... Co? a! tego walca Strauss’a, któremu ktoś na szyderstwo dał napis: — Tańcem życie, życiem taniec...
— Nie graj! na Boga! nie graj tego! — zawołał Justyn powracając z ganku — wiész, jak to ci szkodzi: Polu, droga Polu... ja cię proszę...
I umilkła muzyka, a w téj chwili wniesiono światło i Justyn siadł z niemi, usiłując odwrócić rozmowę na mniéj smutne przedmioty.
Pola milczała, wszystko już, co miała, wylała z duszy; słuchała tylko opowiadania Aleksego i przybierała pozór spokojny i obojętny, bo oko męża nie schodziło z niéj na chwilę; a gdy Drabicki zamilkł, szeptała z cicha...
— Mów jeszcze... mów o nich jeszcze...
Tak długo w noc, oswoiwszy się z sobą i wylawszy pierwszą boleść, dzielili się słowy smutnemi; Aleksy chciał od Justyna pieśni, dopytywał go o dawne pomysły i plany, ale próżno było w piersi śpiewaka, całą ją zajął ból jeden, doznany zawód i litość wielka. Nic go już nie obchodziło jak dawniéj, świat, lud, natura, dzieje, zapomniał ich dla biednéj Poli, gasnącej w oczach jego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.