Dusza Zaczarowana/II/Część druga/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pewnej niedzieli, rano Anetka była sama w mieszkaniu, bo Marek poszedł grać w piłkę z kolegą do ogrodu luksemburskiego. Anetka siedziała bezczynnie w fotelu, rada, że może spokojnie siedzieć wolną chwilą i snuła marzenia, których niewyraźnym nieco meandrom dała się ponosić bezwolnie.
Ktoś zastukał. Zawahała się, nie chcąc mącić sobie spokoju. Ale stukanie gwaltowne i dzwonienie powtórzyło się. Otwarła i ujrzała Sylwję. Pierwszem wrażeniem Anetki była radość, a Sylwja oddała jej uścisk serdeczny. Potem wspomniały niesnaski i naprężoną sytuację, to też zmieszane zaczęły sobie przyświadczać i pytać o zdrowie. Mówiły sobie: ty i ton panował poufały, ale serca były zamknięte. Anetka zadawała sobie pytanie, poco Sylwja przyszła, ale Sylwji nie spieszno było mówić tego. Rozmawiając o tem i owem, nie mogła się widocznie wyzbyć pewnej myśli, a wiedząc, że i tak nie wytrzyma, powiedziała wprost:
— Anetko, dość tego! Obie byłyśmy winne!
Dumna Anetka nie chciała się przyznać. Silna, zbyt nawet silna poczuciem słuszności, powiedziała:
— Ja nie poczuwam się do winy!
Sylwja nie znosiła połowiczności, oraz by jej ktoś nie okazał przychylności, więc odparła urażona:
— Należałoby przyznać co najmniej, że się zbłądziło.
— Przyznaję, że zbłądziłaś ty...! — oświadczyła uparta Anetka.
Gniewna Sylwja wytoczyła nagromadzone zarzuty, a Anetka parowała ciosy z godnością. Omal, że nie doszło do twardych słów, a Sylwja, niecierpliwa z natury, uczyniła już gest by odejść, ale nagle siadła zpowrotem i powiedziała:
— Uparta jesteś, jak cap! Nie można cię przekonać, że nie masz racji.
— Bo mam rację! — odparła nieugięta Anetka.
— Mogłabyś przez grzeczność choćby przyznać, że nietylko ja sama popełniłam głupstwo!
Roześmiały się obie.
Patrzyły teraz na siebie spokojnie, choć że złośliwością jeszcze. Sylwja wykrzywiła się siostrze, a Anetka odpowiedziała mrugnięciem.
— Djablico! — zawołała Sylwja.
— Nie zgadzam się... to ty...
— Niech i tak będzie! Dość tego! Słuchaj tedy, bo mówię szczerze. Nie przyszłabym tu z własnej woli, jestem także uparta.
Mimo tego zapewnienia, zaczęła Sylwja czynić siostrze wymówki, że chciała mężowi jej zawrócić głowę. Mówiła napoły żartem, napoły zazdrośnie, a Anetka wzruszała ramionami.
— Koniec końcem, — oświadczyła — wiedz, że nigdy nie zobaczyłabyś mnie tutaj, gdybym nie została wysłana.
Anetka spojrzała ciekawie, a Sylwja dodała:
— Kazała mi przyjść Odetka.
— Odetka?
— Tak. Dziwi ją, czemu ciocia Anetka nie przychodzi.
— Jakto? Pamięta mnie? Któż jej przypomina?
— Nie wiem. Widzi fotografje twoją w domu. Musiałaś także uczynić na niej wrażenie spotkawszy na ulicy... czy może nawet w domu... bo ja wiem! Intrygantko! Masz minę świętoszki, a porywasz serca, jedno po drugiem!
(Żartowała przez pół jeno).
Anetka wspomniała to wątłe ciałko, jakie przelotnie wpadło jej w ręce, i małą, wilgotną buzię, przywartą do jej policzka. Sylwja ciągnęła tymczasem dalej:
— Musiałam jej wkońcu powiedzieć, żeśmy się poróżniły, a mała spytała z jakiego powodu. Odpowiedziałam: Cicho bądź, smarkulo! Dziś rano, gdym przyszła do jej łóżeczka, rzekła: Mamo, ja nie chcę, byście się gniewały z ciocią Anetką! Odburknęłam: Daj mi święty spokój! Ale zasmuciło ją to, więc spytałam: Zależy ci tak bardzo na tej ciotce? Cóż ci po niej? Ładny pomysł! No, ale skoro tak chcesz, to się przeprosimy! Zaczęła klaskać w rączki i spytała: Kiedyż przyjdzie? Kiedy się jej spodoba! Nie, chcę byś poszła, mamo, zaraz i przyprowadziła ją ze sobą. Poszłam tedy... Cóż za bąk nieznośny... Robi ze mną co chce... Oczywiście, przyjdziesz... Czekamy z kolacją.
Anetka spuściła oczy, wahała się i nie mówiła tak, ani nie, a Sylwję ogarnęło oburzenie.
— Mam nadzieję, że nie dasz się prosić! — pogroziła siostrze.
— Nie dam się prosić! — odparła Anetka i spojrzała rozpromienionemi oczyma, w których błyszczały łzy.
Ucałowały się namiętnie, a porwana pustotą Sylwja ugryzła ją w ucho.
— Aj! Gryziesz nawet! Gdybym to uczyniła ja, postrzelona osoba, sprawa byłaby zrozumielsza... ale ty... ty? Chyba oszalałaś?
— Tak jest, oszalałam! Muszę cię nienawidzić. Zabierasz mi męża i córkę...
— Schowaj sobie swego męża! Nic mi na nim nie zależy! — zawołała Anetka ze śmiechem.
— I mnie też! Ale jest mój! Zabraniam ci dotykać go, palcem nawet.
— Wsadź go pod klosz!
— Ciebie tam wsadzę, czarownico! Cóż masz w sobie, co tak pociąga? Wszyscy cię kochają.
— Ależ nie!
— Tak... tak, Anetko, Odetka, ten dureń Leopold... wszyscy... nawet ja sama! Nienawidzę cię! Radabym cię raz na zawsze stracić z oczu, a tu niesposób! Wszystkich trzymasz za łby!...
— Ściskały się za ręce, śmiały i patrzyły na siebie już po przyjacielsku.
— Moja staruszko droga!
— Masz rację, Sylwjo!
W istocie postarzały obie i zauważyły to. Sylwja pokazała jej w zaufaniu ząb, który sobie kazała pokryjomu wstawić, a Anetka miała na skroniach kilka siwych włosów. Ale nie kryła się z tem. Sylwja wykrzyknęła tedy:
— Pozujesz wiecznie!
Wróciła im poufałość dawna... Bez małej Odetki nie byłyby się może nigdy zetknęły z sobą.

Wieczorem Anetka i Marek udali się na proszoną kolację, ale Odetka wlazła w jakiś kąt, tak, że jej nie można było odnaleźć. Po długich dopiero poszukiwaniach znalazła ją ciotka za portjerą, ale dziewczynka nie ruszała się, nie słuchała jej przymilnych słówek, odwracała główkę. Dopiero po chwili skoczyła na szyję Anetki. Posadzono ją przy Anetce, ale nie otwierała ze wzruszenia ust, zainteresował ją dopiero deser. Wypito na cześć wznowionej przyjaźni, a Leopold wniósł żartem zdrowie ku czci przyszłego małżeństwa Odetki z Markiem. Rozgniewało to chłopca, który sięgał ambicją wyżej, ale Odetka wzięła rzecz całkiem serjo. Po kolacji dzieci spróbowały bawić się, ale brakło porozumienia. Marek przybrał minę wzgardliwą, a Odetka była bliską rozpaczy. Rozmawiający rodzice usłyszeli wnet płacz i uderzenia. Rozłączono zapaśników, którzy dąsali się potem na siebie. Odetkę zdenerwowały przeżycia całego dnia. Trzeba ją było położyć spać. Opierała się i dopiero Anetka zdołała ją skłonić do posłuszeństwa. Rozebrała małą, położyła i ucałowała tłuste nożęta. Odetka doznawała niewysłowionej rozkoszy. Anetka siedziała przy niej, aż zasnęła (co nastąpiło wkrótce), a wracając do bawialni, zastała Marka na kolanach Sylwji.
— Zamieńmy się! — powiedziała.
— Zgoda! — odparła Sylwja.
W gruncie serca żadna nie zgodziłaby się jednak na zamianę, chociaż może Marek lepiejby odpowiadał Sylwji, a Odetka Anetce. Ale to nie były „ich własne“ dzieci.
Dzieciom lepiej przypadło to do gustu i słysząc, jak starsi żartowali, zażądały wykonania projektu. Stało im się zadość. W sobotę wieczór następowała zamiana pomiędzy matkami. Odetka spędzała noc i całą niedzielę u Anetki, a Marek u Sylwji. W niedzielę wieczorem dzieci wracały do swych właścicieli. Przez ten czas psuto je i rozpieszczano haniebnie, to też wracały do domów niezadowolone i zachowywały to, co miały dać najlepszego, dla matek niedzielnych.
Odetka zachwycała Anetkę pieszczotliwością, zwierzeniami i nieskończonym szczebiotem. Brakło jej tego, gdyż Marek, mimo że namiętny był jak matka, umiał się lepiej powstrzymywać, zwłaszcza wobec bliskich, którzy nadużywali tej szczerości. Z obcymi było to mniej groźne, pojmowali bowiem rzecz opacznie... Odetka była, jak Sylwja, przymilna, ekspansywna i miała gorące serduszko. Wyrażała głośno to, czego pragnęła Anetka, co spostrzegłszy, zdwoiła dawkę, budząc echo tego, o czem marzyła Anetka, będąc dzieckiem. Tak się wydawało Anetce i kochała dziecko bardziej jeszcze za tę sugestję. Słuchając szczebiotu, marzyła o pierwszych latach swych, pacząc je bezwiednie pełną jaśnią obecnej świadomości.
Cóż to były za rozkoszne poranki niedzielne! Odetka spała w wielkiem łóżku, w objęciach ciotki, która, mimo kopania małych nóżąt, nie śmiała drgnąć, by jej nie zbudzić. Mała patrzyła na ubierającą się ciotkę, ćwierkając jak wróbel. Dumna z posiadania całego łóżka, leżała wpoprzek na plecach i wyprawiała szaleństwa, gdy Anetka obracała się plecami. Ale widziała w lustrze gołe nogi wzniesione w górę i rozczochraną głowinę w poduszkach. Nie przeszkadzało to Odetce mówić i czynić zdumiewających spostrzeżeń. Czasem, wśród paplaniny, wyrażała jakieś dziwne, poważne poglądy, tak, że Anetka nastawiała uszu.
— Coś powiedziała? Powtórz!
Ale już nie pamiętała... i zmyślała to i owo, nie warte, ni w części pierwszego powiedzenia. Czasem porywała ją znagła czułość.
— Ciociu! Ciociu! — wołała.
— Cóż tam nowego?
— Kocham się w tobie! Kocham się w tobie!
Anetkę rozśmieszało to wyrażenie i namiętność małej.
— Nie wierzę!
— O, kocham cię do szaleństwa!
(Było to szczere, ale zarazem komedjanckie).
— Ba! Wolę bez szaleństwa!
— Ciociu! Chcę cię pocałować!
— Zaraz przyjdę!
— Chodź natychmiast! Chcę... chodź!
— Idę.
Kończyła spokojnie fryzurę.
Odetka przewracała się po łóżku rozczarowana, rozrzucając na wszystkie strony pościel.
— Ach! — wołała. — Ta kobieta nie ma serca!
Anetka wybuchała śmiechem, odkładała grzebień i biegła do łóżka.
— Mała małpeczko! Gdzieżeś to wyłowiła?
Odetka całowała ją z pasją.
— Dusisz mnie... dusisz... och... dość, rozczochrałaś mi całkiem włosy... nie zdołam ubrać się chyba dzisiaj! Nieznośna dziewczyno, nie chcę cię znać!
Odetka traciła otuchę i blisko płaczu wołała:
— Ciociu Anetko! Kochaj mnie! Chcę, byś mnie kochała... Proszę cię, kochaj mnie!
Anetka brała ją w ramiona.
— Ach! — wzdychała patetycznie Odetka. — Oddałabym za ciebie ostatnią kroplę krwi!
Był to frazes z romansu feljetonowego, jaki czytano w pracowni.
Marek był czasem świadkiem tych wynurzeń, wydymał wzgardliwie usta, wkładał ręce w kieszenie i przybierał minę wyniosłą. Niecierpiał owej paplaniny sentymentalnej, która wypowiada wszystko do dna. Raz powiedział swemu koledze:
— Kobiety są wprost niesmaczne!
W gruncie rzeczy, gniewały go te objawy czułości, tak hojnie szafowane dla Odetki. Raziły go, gdy odnosiły się do niego samego, ale nie chciał, by ktoś inny korzystał z nich.
Miał, coprawda, ciotkę i odwzajemniał się niewdzięcznej matce, okazując Sylwji dziesięć razy więcej przywiązania. Ale mimo, że Sylwja go pieściła, był rozczarowany, bowiem traktowała go jak dziecko, czego niecierpiał. Prowadziła go do cukierni co niedzieli, sądząc, że mu sprawi rozkosz najwyższą. Oczywiście, nie był obojętnym na ten urok, ale nie chciał, by sądzono, że przywiązuje do tego wagę. Przytem ciotka uważała go za osobistość podrzędną. Nie krępowała się wobec niego, zaspakajało to poniekąd ciekawość, ale raniło ambicje, bowiem odczuwał te odcienia. Radby był poufałości Sylwji, ale gdyby mu ją okazywała, jak mężczyźnie, nie zaś smarkaczowi. W dodatku (nie przyznawał się do tego nawet), w bliskiem obcowaniu, z Sylwją stracił dużo złudzeń. Niebaczna kobieta była ślepą na to, co się budzi w duszy dziesięcioletniego chłopca, co niweczy czarowny obraz kobiety i rani przez szybkie odkrycia. Sylwja nie baczyła w jego obecności na swe gesty i słowa, jakby był zwierzęciem domowem (skądże wiemy, że nie razi to naszych zwierząt). Instynkt obronny sformułował w umyśle chłopca pewne ideje szkodliwe, naiwnie cyniczne, o których lepiej nie mówić. Starał się uchodzić narazie we własnych oczach (nie myślał o innych) za człowieka zobojętniałego. Ale wchłaniał wszystkiemi zmysłami chciwemi, a niewinnemi jednocześnie, zagadkowy czar animalnej istoty kobiecej. Uczuwał do kobiety pociąg i wstręt jednocześnie.
Każdy mężczyzna zna te sprzeczności, ale w tej epoce życia przeważał w Marku wstręt. Wstręt ów posiadał jednakowoż woń ostrą, która sprawiała, że wszystkie inne uczucia i wszystkich rówieśników miał za nic. Odetką pogardzał jako niegodną siebie.
Odetka była małą dziewczynką, coprawda, ale jednocześnie kobietą, na złość słynnym pedagogom, którzy szufladkują dziecięcość w różne działy. W dziecku jest już wszystko, tylko by dojrzeć to, trzeba badać. O samym świcie objawia się to nagłem błyskaniem.
Błyski te częstsze były u Odetki, niż przeciętnych dzieci. Była owocem przedwczesnym, obok zdrowia fizycznego nosiła w sobie cały świat nadmiernego roznamiętnienia. Czyż źródło tego biło poza Anetką i Sylwją? Anetka odnajdywała tę cechę w sobie, za lat dziecięcych, ale myliła się, gdyż nie była tak przedwcześnie dojrzała i kładła fałszywe daty uczuciom, które pochodziły z czternastego i piętnastego roku życia.
Odetka była jak gołębnik, pełen szmeru skrzydeł. Przelatywały amorki niewidzialne, rzucając światła i cienie. Zadowolona i podniecona nerwowo naprzemian, wybuchała płaczem i śmiechem bez widocznego powodu, potem ogarniało ją znużenie i obojętność, wkońcu pod wrażeniem słowa, czy swoiście zrozumianego gestu czuła się nad wyraz szczęśliwą. Przesycona szczęściem, jak cieciorka jagodami, paplała nieustannie i nagle... znikała. Odnajdywano ją potem w jakimś zakątku pokoju, pogrążoną w zachwycie, trudnym do zrozumienia. Ptaki krążyły w jej duszyczce ciągle.
Niewiadomo, czy dzieci są szczere zupełnie w swych wrażeniach. Płyną im zdaleka, z poza nich, one są zrazu jeno pełnymi zdumienia świadkami, a później zostają aktorami i czynią doświadczenia. Zdwojenie to nieświadome jest wynikiem instynktu samozachowawczego, gdyż inaczej nie uniosłyby brzemienia, zbyt ciężkiego na słabe barki.
Odetka wyrażała swe uniesienia, skierowane do tej, lub innej osoby, często zaś do nikogo nawet... w sposób teatralny, monologując dla ulgi i czyniąc gesty, osłabiające wstrząśnienie. Najczęściej przedmiotem ich była Anetka, lub Marek, zamieniała też imię Marka, który z niej drwił, a którego niecierpiała na imię Anetki. Nurtowało ją w takich chwilach upokorzenie, ból i chęć zemsty. Nie wiedziała tylko, gdzie ugodzić i miała słabe, niestety, dziecięce pazurki. W poczuciu bezsiły udawała obojętność, ale ciężko jej przychodziło nie robić nic i udawać obojętność, wbrew ochocie do śmiechu, czy płaczu. Po pewnym czasie tego nienaturalnego przymusu Odetka popadała w bezwład, z którego nagły poryw dziecięcej wesołości rzucał ją znowu w rozbawienie.
Anetka odgadywała te minjaturowe akty rozpaczy, komponowała potrosze i przyrównywała do swoich. Nacóż zdało się, że zmarnowała tyle miłości, pragnień i utrapień? Jakże rozrzutnie szafuje natura siłą. A przytem zdolność kochania rozdziela naoślep, jednym zbyt mało dając, innym zbyt dużo. Anetka zaliczyła się wraz z Odetką do obdarzonych nadmiernie, a syna do pokrzywdzonych. Był jednak szczęśliwy, chociaż biedny!...
Zresztą nie cierpiał niedostatku. Bogactwem serca i żywością myśli dorównywał Odetce (tylko nie mówił o tem), a także żyły w nim namiętności (tylko) gdzieindziej skierowane. Nie ciekawiło go to, co robiły obie kobiety, ale umysł pełniły mu pożądania inne. Bogatszy mózgowo i nie tak zaobsorbowany zmysłami, zbudzonemi późno, poszedł, jak przystało mężczyźnie, w kierunku czynu i władania. Marzył o zdobyczach, któreby się sercu kobiety wydały nikłemi, gdyby je mieć mogła w tym wieku.
Chłopcy pokolenia minionego marzyli o żołnierce, dzikich, piratach, Napoleonie i przygodach morskich. Marzenia Marka stanowiły maszyny latające, automobile i telegraf bez drutu. Wirowała wokół niego myśl świata, szał ruchu wstrząsał planetą, magiczna potęga wynalazcza zmieniała pierwiastki, przestrzeń, czas, wszystko ulatniało się od szybkiego ruchu. Nie liczył się z niczem, a oczywiście też z ludźmi, uznawał tylko wolę nieograniczoną. Marek miał słabe zaledwo wyobrażenie o zasadniczych podstawach wiedzy współczesnej. Czytał, nie rozumiejąc, jakieś pismo przyrodnicze, abonowane przez matkę, i to go pogrążyło od najwcześniejszego dzieciństwa w kąpiel wiedzy. Nie dostrzegała tego Anetka, gdyż nauka jej była systematyczna i nie pochłaniała jej żywcem. Widziała przed sobą figury, cyfry i rozumowała. On zaś marzył o potegach baśniowych. Nie tamowany rozumem, porwać się dał liryzmowi, który wydymał żagle argonautów. Zdobywał się na czyny heroiczne, chciał przebić tunel a przez kulę ziemską, bez motoru szybować po powietrzu, połączyć Marsa z ziemią, naciskając guzik, wysadzić w powietrze Niemcy (albo inne państwo, gdyż nie miał uprzedzeń pod tym względem). Wymawiane z rozmachem słowa tajemnicze jak: wolt, amper, radjum, karburator itp. były mu czemś, w rodzaju baśni arabskich. Jakżeby u djaska myśl jego mogła zstąpić z tych wyżyn do głupiej dziewczynki?
Ale ciało i myśl to bliźniaki, nie idące równym krokiem. Jedno zawsze zostaje w tyle (niezawsze to samo), a drugie pędzi przodem. Ciało Marka pozostało dziecięcem, podczas gdy umysł latał wysoko. Cienka nitka łączyła go z ziemią, ale ściągała na niże, gdzie bawić się można, wesoło. Chcąc nie chcąc, decydował się wkońcu zniżać i nie uciekał od zabawy z głupią dziewczyniną. Były to szczęśliwe międzyakty.
Ale nie trwały długo, gdyż zbyt wiele rzeczy różniło dzieci. Nie wiek, ni to, że była dziewczynką, ale skala temperamentu. Odetka nieładna, podobna raczej do ojca, z oczyma Anetki, krągła, nabita, silna, zdrowa, miała tyle zasobów fizycznych, że namiętność zdawała się jeno naturalnem ich wyzwoleniem. Nie przechodziła chorób dziecięcych. Marek miał na sobie piętno pierwszej choroby, a chociaż organizm przezwyciężył zło, to walka ta zepsuła mu część wieku najwcześniejszego i przy zmniejszonej odporności ulegał częstym przeziębieniom i gorączce. Cierpiała na tem jego duma i instynkt siły.
Pod koniec roku 1911, to jest w rok po pogodzeniu się sióstr, Marek zapadł na skomplikowaną influenzę, co dało chwilowo powód do obaw dość poważnych. Odetka pospieszyła do jego łóżka, chociaż odsunięto ją dla uniknięcia zarażenia. Mimo to zdołała wślizgnąć się pewnego wieczora, kiedy matki zajęte były czemś w pokoju sąsiędnim. Okazała mu wielkie współczucie, a rozgorączkowany Marek uległ, czego nie robił nigdy, bowiem był zaniepokojony.
— Co oni mówią, Odetko? — spytał.
(Sądził, że przed nim ukrywają doniosłość choroby).
— Nie wiem. Nie mówią nic.
— Co powiedział lekarz?
— Powiedział, że to nic!
Ulżyło mu to, ale niedowierzał jeszcze.
— Tak? Ej nie... kryją przede mną prawdę! Wiem dobrze, co mi jest.
— Cóż ci jest?
Milczał.
— Marku, co ci jest?
Trwał dalej w milczeniu, pełnem pychy i wrogiego nastroju, tak, że przerażona Odetka nabrała pewności, iż jest ciężko chory. Niepokój jej udzielił się Markowi. Gestem melodramatycznym załamała ręce i wykrzyknęła:
— O Marku, błagam cię, nie bądź tak bardzo chory! Nie chcę, byś umarł!
Nie miał wcale tej chętki. Rad był, że go żałują, ale tak daleko nie sięgały jego pretensje. Słysząc potwierdzenie swych obaw, zdrętwiał ze strachu. Nie chciał tego okazać, ale okazał.
— Widzisz, ukrywałaś to przede mną! Wiesz wszystko... Jestem strasznie chory!
— Nie, nie chcę, nie chcę, byś był strasznie chory... O Marku, nie umieraj! Jeśli umrzesz, ja umre wraz z tobą!
Rzuciła mu się z płaczem na szyję. Wzruszony Marek zapłakał także, niewiadomo, z żalu nad sobą, czy nad nią. Na ten odgłos nadbiegły matki, rozdzieliły ich i naburczały. Czuli się tak bliskimi w tej chwili...
Ale nazajutrz Marek rozmyślił się, przestał doznawać niepokoju, a nawet (ponieważ go wyśmiano, dla rozproszenia obaw), zły był, że okazał tchórzostwo. Powziął urazę do Odetki, że go doprowadziła do takiego stanu zapomnienia przez swe głupie obawy. Przytem (widząc jak chodzi zdrowa i wesoła) pozazdrościł jej tego zdrowia. Miała go za dużo, uczuł tedy zawiść i upokorzenie.
Długo jeszcze po ozdrowieniu martwiło go bardzo, że się zdradził wobec kuzynki, a złość go zbierała tem większa, iż bał się o siebie naprawdę, a ona to widziała. Przeminęło wzruszenie, a Odetka zachowała wspomnienie złośliwe tego bojaźliwego chłopca, który jej się ukazał bez wszelkich osłonek dumy. Pokochała go tem więcej, ale on jej nie przebaczył.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.