Przejdź do zawartości

Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer)/Quiquern

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Druga księga dżungli
Wydawca Wydawnictwo „Mewa”
Data wyd. 1947
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Jungle Book Two
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
QUIQUERN

Mieszkańcy Wschodnich Lodów topnieją jako śnieg:
żebrzą o cukier i kawę; idą gdzie idzie biały człek!
Mieszkańcy Lodów Zachodnich umieją walczyć i kraść:
sprzedają futra handlarzom, duszę sprzedają w obcą właść.
Mieszkańcy Lodów Południa z wielorybników biorą wzór:
ich żonom nie brak świecideł, za to w namiotach pełno dziur...
Lecz Ludy Najstarszych Lodów, gdzie biały człek już sczezł,
zbroją się zębem narwala; ich kraj — to ziem najdalszy kres!
(Przekład pieśni).


— Patrz! Otworzył oczy!
— Połóż go z powrotem na futrze. Będzie z tego szczeniaka tęgi pies. Gdy skończy cztery miesiące, nadamy mu imię.
— A jakie? — zapytała Amoraq.
Kadlu powiódł oczyma wokoło, po wnętrzu śnieżnej lepianki, obficie zasłanej futrami, aż na koniec zatrzymał wzrok na postaci czternastoletniego Kotuka, siedzącego na pryczy i strużącego guziki z zębów morsa.
— Nazwij go moim imieniem! — ozwał się Kotuko, uśmiechając się szeroko. — On mi się kiedyś przyda.
Kadlu odpowiedział mu również szerokim uśmiechem — tak szerokim, iż skośne oczka niemal znikły w tłuszczu płaskich policzków — i kiwnął głową w stronę Amoraq, nie zważając na zajadłe skowyczenie suki, gniewnej, iż nie może dosięgnąć swego szczenięcia, szamocącego się w małym worku z fokowej skóry, zawieszonym ponad ciepłym kagankiem tranowym. Kotuko zajął się znów struganiem kości, zaś Kadlu zwinął pęk skórzanych psich uprzęży i cisnął go w głąb małej bokówki, po czym zdjął z siebie ciężką skórę reniferową, stanowiącą jego strój myśliwski, złożył ją na fiszbinowej kracie ponad drugim kagankiem, usiadł na narach i jął krajać na plasterki kawałek zamarzniętego mięsa, czekając, rychło-li żona jego, Amoraq, przyniesie mu zwykły obiad, składający się z gotowanego mięsa i czerniny. Od samego świtu bawił na łowach koło jam foczych — osiem mil opodal — i wrócił dopiero przed chwilą, przywożąc jako zdobycz aż trzy ogromne foki. W głębi długiego i niskiego korytarza czy lochu, wiodącego do wnętrznych drzwi domu, słychać było warczenie i szczekanie psów, które, wyprzężone z sań i na resztę dnia zwolnione z roboty, biły się z sobą o miejsce w najcieplejszym kącie.
Gdy naszczekiwania stały się zbyt głośne, Kotuko zwlókł się ociężale z legowiska i pochwycił harap o giętkiej, osiemnaście cali mierzącej, fiszbinowej rękojeści, oraz długiej na dwadzieścia pięć stóp, twardej pletni skórzanej. Gdy wszedł w głąb lochu, podniosła się wrzawa tak przeraźliwa, jak gdyby psy wszystkie zamierzały pożreć go żywcem. Nie było to wszakże nic innego, jak zwykłe przymilanie się przed jedzeniem. Gdy dogramolił się do końca lochu, sześć kosmatych łbów jęło wodzić za nim ślepiami niecierpliwie. On zaś podszedł do wieszaka ze szczęk wielorybich, na którym wisiało mięso dla psów przeznaczone; jął odkrawać szerokim ostrzem włóczni potężne płaty tego zmarzniętego mięsiwa i stał w miejscu, trzymając w jednej ręce ów płat, w drugiej zaś harap. Wywoływał kolejno po imieniu wszystkie psy, poczynając od najsłabszego — a biada psu, który nadbiegł niewołany, bo ostrokończysty rzemień nie omieszkałby spaść z trzaskiem i szybko, jak błyskawica, wydzierając mu z grzbietu szmat skóry i kudłatej sierści. Nie pozostało więc zwierzętom nic innego, jak warknąć gniewnie, kłapnąć raz zębami i — dławiąc się otrzymaną porcją — zmykać z powrotem do lochu, gdy tymczasem chłopak stał nadał na śniegu pod jaskrawą zorzą północną i dokonywał wymiaru sprawiedliwości. Na samym ostatku przychodził po swą należność czarny arcypies — olbrzymi przodownik sfory, który utrzymywał porządek wśród psów, idących w zaprzęgu; Kotuko obdarzył go podwójną porcją mięsa, jako też dodatkowym chlaśnięciem bicza.
— Ach, prawda! — odezwał się w końcu, zwijając harap. — Mam-ci przecie jeszcze ponad kagankiem jednego psiaka, który będzie piszczał w niebogłosy. Sarpok! Do nory!
Przeczołgał się z powrotem wśród zbitych w gromadę psów, otrzepał suchy śnieg z kożucha bijakiem fiszbinowym, położonym koło drzwi przez Amoraq, ostukał skórzany okap domu, by strząsnąć sople lodowe, grożące opadnięciem z śniegowej kopuły, i siadł z podwiniętymi nogami na worku. Psy w lochu chrapały i skomlały przez sen, niemowlę w głębokiej futrzanej torbie na plecach Amoraq wierzgało nóżkami i dławiło się chlipiącym płaczem, a matka świeżo nazwanego szczenięcia legła przy boku Kotuka, wlepiwszy wzrok w ciepły i bezpieczny tobołek z fokowej skóry, zawieszony nad szerokim, żółtym płomieniem kaganka.
Wszystko to działo się hen, daleko na północy, poza Labradorem — poza cieśniną Hudsona, gdzie wielkie przypływy morskie druzgocą o brzeg lodową skorupę — na północ od półwyspu Melville — ba, na północ od cieśnin: Szalonej i Hekli — na północnym brzegu kraju Baffina, tam, kędy Wyspa Bylota widnieje ponad lodowiskiem Lankasterskiego sundu, niby miseczka z budyniem, wywrócona dnem do góry. Na północ od Lankasterskiego sundu już mało co jest nam znanym, oprócz kraju Ellesmere i Północnego Devonu; atoli i tam żyją z rzadka ludzie, niejako najbliżsi sąsiedzi samego bieguna.
Kadlu był Inuitą — czyli, jak kto woli, Eskimosem, a jego plemię (liczące, ogółem wziąwszy, około trzydziestu osób) zaludniało Tununirmiut, czyli „krainę, która leży poza wszystkim“. Na mapach określono to pustkowie jako Zatokę Popasu Okrętowej Załogi, jednakże nazwa inuicka jest o wiele lepsza, gdyż kraj ten istotnie leży na samym krańcu świata. Przez dziewięć miesięcy w roku bywa tam tylko lód i śnieg i nawałnica za nawałnicą — oraz mróz, jakiego nie potrafi sobie nawet wyobrazić ten, kto nie oglądał nigdy zera na termometrze.[1] Na dobitkę, przez sześć na owych dziewięć miesięcy panują tam nieprzebite ciemności — i to właśnie jest najstraszniejsze. W ciągu trzech miesięcy letnich mróz chwyta tylko co drugi dzień i w każdą noc; wówczas to na południowych stokach lodowców śnieg taje po trosze i garstka przyziemnych łóz wypuszcza kosmate bazie, a wątłe porosty skalne lub inne jakoweś roślinki zdają się kwitnąć; w tęż porę gdzieniegdzie uwalnia się z lodów morze i obrzeża się usypiskami drobnego żwiru i okrągłych kamyków, a gładkie głazy i pasiaste opoki wznoszą się ponad ziarnistym śniegiem. Wszystko to jednak przemija po upływie kilku tygodni; sroga zima na nowo okuwa ląd w twarde dyby, a na pełnym morzu wielkie kry lodowe zaczynają ścierać się i spierać, kłębić się i gnębić, szastać się i zrastać się z sobą — w końcu wszystko przymarza, krzepnie, tężeje — i tworzy się gruby na dziesięć stóp pomost od strądu aż hen ku przestworom morskiej głębiny.
Zimą Kadlu uganiał za fokami aż do skraju lodowisk lądowych, dźgając je włócznią, gdy wynurzały się z lodowych świści i przerębli celem nabrania tchu. Foka musi mieć otwartą toń morską, w której by mogła przebywać i poławiać ryby; tymczasem skorupa lodowa niekiedy ciągnie się bez przerwy czterdzieści mil od najbliższego lądu. Dalekie więc nieraz musiały być jego wyprawy. Na wiosnę, gdy lody topniały, cofał się wraz ze swą drużyną w głąb stałego lądu, gdzie rozbijano namioty ze skór, chwytano w sidła przelotne ptactwo, lub zabijano młode foki, wygrzewające się w słońcu na wybrzeżu. Później zapuszczano się na południe do Kraju Baffina, gdzie ścigano renifery i zgarniano całoroczny zapas łososi w nielicznych strumieniach i jeziorach. We wrześniu lub październiku wracano na północ, gdzie urządzano polowanie na woły piżmowe lub — powszednim obyczajem — na foki. Wędrówki te odbywano przy pomocy psich zaprzęgów, zdolnych przebiec po dwadzieścia do trzydzieści mil dziennie, czasem zaś posuwano się wzdłuż wybrzeża w wielkich skórzanych „babskich kajakach”. Wówczas to psy i dzieci leżały potulnie u stóp wioślarzy, a kobiety nuciły różne pieśni, przemykając się od przylądka do przylądka, po zimnej i gładkiej wodzie. Wszystkie przedmioty zbytku, jakie znano w Tununirmiucie, pochodziły z południa — a więc przyniesione wodą kawałki drzewa, przydatne jako płozy do sanek, dalej pręty żelazne do wyrabiania grotów harpuna, noże o stalowych ostrzach, blaszane kociołki, w których o wiele lepiej było przyrządzać strawę, niż w dawszych naczyniach z miękkiego steatytu[2], także krzesiwo lub nawet zapałki, kolorowe wstążki dla kobiet, tanie lusterka, tudzież czerwone sukno do obrębiania kaftanów reniferowych. Kadlu sprzedawał południowym Inuitom piękny ząb narwala, żółtawy a spiralnie skręcony, oraz zęby wołu piżmowego, cenione na równi z perłami; ci zaś z kolei wiedli handel z wielorybnikami oraz stacjami misyjnymi w sundzie Exeterskm i Cumberlandzkim; tak podjęty łańcuch posuwał się coraz dalej, i zdarzało się, że kociołek, kupiony przez kucharza okrętowego w bazarze Bhendy, dokonywał swego żywota nad pełnym tranu kagankiem kędyś w mroźnym obrębie koła podbiegunowego.
Kadlu, jako tęgi myśliwiec, miał pod dostatkiem żelaznych harpunów, noży do zdrapywania śniegu, oszczepów, używanych na ptaki, oraz wszelkich przyrządów, ułatwiających życie podczas wielkich mrozów tamecznych. Był on ponadto naczelnikiem swego plemienia, czyli, jak go zwano, „człowiekiem, który na wszystkim znał się z doświadczenia“. Tytuł ten nie dawał mu żadnych praw szczególnych — chyba to, że czasami udało mu się namówić przyjaciół do zmiany łowiska; niemniej jednak Kotuko zwykł był nieco zadzierać nosa z tego powodu — ot tak, jak go zadzierać potrafią ospali i tłuszczem nalani Inuici — i wodził rej pomiędzy chłopcami, ilekroć wyszli nocą bawić się piłką przy świetle księżyca, lub śpiewać dziecięce śpiewki przy blaskach zorzy polarnej.
Ale w czternastym roku życia już Inuita czuje się mężczyzną, przeto Kotuko znudził się wyrobem sideł na dzikie ptactwo i młode lisy, a już całkiem obrzydło mu pomaganie kobietom w niemiłej czynności żucia skór foczych i reniferowych (nic nie czyni skóry w tym stopniu giętką i podatną) — czynności, zapełniającej całkowicie owe, dłużące się dnie, gdy dorośli mężczyźni wyruszali na polowanie. Marzył o tym, by mógł chodzić do quaggi, czyli domu modlitewnego, gdy mężczyźni zbierali się tamże celem odprawiania jakichś tajemniczych obrzędów — gdy angekok, czyli czarownik, zgasiwszy światła, obudzał we wszystkich obecnych dreszcz jakiejś rozkosznej trwogi — gdy słychać było kroki ducha renifera, dudniące po dachu — i gdy włócznia, rzucona kędyś w nieprzeniknioną ciemność nocy, wracała, obryzgana ciepłą krwią. Marzył o tym, by mógł wieczorami z wyrazem zmęczenia na twarzy, jak przystało na pana domu — ciskać wielkie buciary na siatkę ponad ogniskiem i z przybyłymi w odwiedziny łowcami zasiąść do gry, przypominającej ruletkę, a sporządzonej domowym sposobem, z blaszanej miski i gwoździa. Marzył jeszcze o wielu, wielu innych rzeczach i zajęciach, ale starsi śmiali się z niego i powiadali:
— Zaczekaj, aż się znajdziesz w powijakach, mój Kotuko. Polowanie to nie to samo, co branie zdobyczy!
Teraz jednak, odkąd ojciec nadał jego imię szczeniakowi, sprawa przedstawiała się o wiele jaśniej. Inuita nie podaruje dobrego psa synowi, póki chłopak nie nabędzie pewnych wiadomości z zakresu psiej tresury; — Kotuko zaś był święcie przekonany, że wie już w tym zakresie wszystko, co potrzeba.
Gdyby szczeniak nie miał iście żelaznego zdrowia, na pewno by zdechł wkrótce, bądź z przejedzenia, bądź z nadmiaru ćwiczeń. Kotuko sporządził mu małą uprząż z długą szleją i ciągnął go tam i z powrotem po podłodze izby, wrzeszcząc:
— Aua! Ja aua! (na prawo!) Choiachoi! Ja choiachoi! (Na lewo!) Ohaho! (Stój!)
Szczeniakowi mocno się nie podobało to tyrpanie go — niczym ryby, schwytanej na wędce; atoli było ono jeszcze istnym rajem w porównaniu z pierwszym zaprzęganiem do sanek. Siedział właśnie na śniegu i bawił się szleją z foczej skóry, biegnącą od jego uprzęży do t. zw. pitu, czyli olbrzymiego rzemienia na przodzie sań — aż tu nagle sfora psów ruszyła i pomknęła co sił w nogach! Biedny psiak poczuł, że ciężkie, na dziesięć stóp długie sanie najeżdżają mu na grzbiet i zaczynają wlec go po śniegu; Kotuko śmiał się i śmiał, aż mu łzy pociekły po twarzy.
Odtąd już zmienił się dla psiaka rodzaj ćwiczeń — ćwiczono go mianowicie codziennie okrutnym batogiem, który świstał, jak wiatr nad lodami; towarzysze dogryzali mu — nie tylko szyderstwem, ale i zębami — że nie zna się na swej robocie; uprząż wżerała mu się w skórę, a co najgorsza, nie pozwalano mu już spać razem z Kotukiem — przeto musiał zadowalać się legowiskiem w lochu, i to w najzimniejszym kącie. Ciężkie to były czasy dla szczenięcia.
Chłopak też się uczył, równie prędko, jak pies. Atoli kierowanie sańmi, zaprzężonymi w psy, jest rzeczą wprost rozpaczliwą. Każdy z psów — począwszy od najsłabszych, znajdujących się tuż obok woźnicy — jest przyprzężony do osobnej szlei, która przechodzi pod jego lewą nogą przednią i przymocowana jest do głównego rzemienia za pomocą guza i pętli; pętlę tę można rozluźnić jednym ruchem ręki, a tym samym oswobodzić jednego z psów, idących w zaprzęgu. Bywa to rzeczą konieczną, zwłaszcza u psów młodych, którym szleja nieraz wplątuje się między nogi tylne, wrzynając się niemal do kości. Poza tym niektóre psy mają zwyczaj składać w biegu wizytę swoim psim przyjaciołom, przeskakując smycze swych sąsiadów. Wynikają z tego różne bójki, a skutek jest taki, że nazajutrz rzemienie bardziej są zwikłane, niż nieobeschły jeszcze niewód rybacki. Umiejętne używanie długiego bata może wybawić z kłopotu woźnicę. Każdy inuicki niedorostek chlubi się, że włada wybornie tym narzędziem; wszakże o ile łatwą jest rzeczą trafić w oznaczone miejsce na ziemi, o tyle trudniej znacznie przychodzi wychylić się z sań w pełnym biegu i chlasnąć po grzbiecie — tuż poza szyją — upatrzonego psa, wymykającego się spod uderzeń. Gdy ktoś zwymyśla jednego psa za „urządzanie wizyt“, a przez omyłkę trzepnie innego, zaraz na tym tle wybucha zażarta bójka pomiędzy oboma, zmuszająca resztę sfory do zatrzymania się w miejscu. Jeśli zaś ktoś wda się w rozmowę z towarzyszem lub zacznie śpiewać coś sobie pod nosem, psy również stają, odwracają się, przysiadają na ziemi i oczekują rozkazów. Kotukowi kilkakrotnie się zdarzyło, że go psy poniosły, gdy zapomniał zahamować sanie przy stawaniu; połamał też niejeden bat i poszarpał niejeden rzemień, zanim zasłużył na to, by mu można było powierzyć lekkie sanki, zaprzężone w całą — osiem sztuk liczącą — psią sforę. Odtąd miał się za nader ważną osobę, a gdy z mężnym sercem i sprawną ręką mknął po czarnym, gładkim lodzie, to ponad onymi płaszczyznami oddech jego zionął takimi kłębami pary, jakie snują się za sforą rozszczekanych psów. Przebywszy mil dziesięć, zatrzymywał się na łowisku w pobliżu foczych kryjówek; tu odpinał od głównego rzemienia jedną szleję, wyzwalając wielkiego psa-przodownika, najmędrszego z całej sfory. Gdy pies zwęszył miejsce, gdzie kryją się foki, Kotuko-chłopak przewracał sanki płozami do góry i przytwierdzał je w miejscu za pomocą głęboko wbitych w śnieg dwóch rogów jelenich, które sterczały w górę, niby rączki dziecinnego wózka. Następnie czołgał się ostrożnie, cal za calem, a stanąwszy przy otworze czatował, rychło wynurzy się z niego spragniony tchu łeb foczy. Doczekawszy się tej chwili, błyskawicznie miotał swój oszczep, opatrzony długą liną — i niebawem wyciągał swą zdobycz na brzeg lodu; podbiegał tu czarny pies-przodownik i już we dwójkę wlekli nieżywą fokę ku saniom. Psy, zaprzężone do sanek, szczekały wniebogłosy i pieniły się z wściekłości, a Kotuko kładł przed nimi długi bicz, niby zaporę z rozżarzonego żelaza, na ten czas, póki ciało foki nie stwardniało od mrozu. Powrót do domu był uciążliwym zadaniem. Obładowane sanie szły z trudnością po szorstkiej, lodowej grudzie, a psy — zamiast ciągnąć — przysiadały na ziemi i żarłocznie spoglądały na fokę. W końcu jednak, wydostawszy się na utartą koleinę, wiodącą do wsi, zadzierały ogony, schylały łby ku ziemi i pędziły jak oszalałe po dźwięczącym lodzie, zaś Kotuko intonował „Angutivun — tai — na taunane — taina“, czyli „pieśń powracających łowców“ — a z mijanych chałup, leżących pod ciemnym, gwiazdami usianym niebem, odbrzmiewały wtórzące mu nawoływania i pozdrowienia.
Gdy pies Kotuko zmężniał równie jak pan jego i imiennik, zaczął zabawiać się też na swój sposób. Wywalczał sobie mianowicie coraz większe znaczenie w psiej gromadzie — tocząc jedne po drugich uporczywe boje — aż pewnego pięknego wieczoru, podczas otrzymywania porcyj żywności, złapał za gardło wielkiego czarnego przodownika (Kotuko-chłopiec przyglądał się temu obojętnie) i uczynił z niego, jak się Inuici wyrażają, „drugiego psa“. W ten sposób zaawansował na stanowisko przodownika; odtąd biegał zawsze przy długim rzemieniu, o pięć stóp przed resztą sfory, nosił ciężką i grubą obrożę z miedzianego drutu i miał za obowiązek uśmierzać wszelkie psie bójki i zwady, czy to w zaprzęgu, czy w wyprzęgu. W pewne dnie wpuszczano go do izby mieszkalnej i karmiono gotowanym mięsem, czasami zaś pozwalano mu spać na pryczy obok chłopca-imiennika. Był wybornym psem gończym w łowach na foki, a umiał też naprowadzić wołu piżmowego pod oszczep myśliwski, to okrążając zwierzynę, tu skubiąc ją po łydkach zębami. Nie dość tego. Zdobywał się i na to, co dla psa pociągowego jest szczytem brawury, a mianowicie stawał do oczu posępnemu, wiecznie głodnemu wilkowi polarnemu, który bywa największym postrachem wszelkich psów wśród śniegów północy.
Obaj Kotukowie — opatulony w futra chłopak i długowłose, żółte psisko o zajadłej mordzie, białych kłach i zwężonych ślepiach — polowali zawsze we dwójkę, czy to w dzień, czy to w nocy, nie uważając reszty psiej sfory za godne siebie towarzystwo. Jedynym zajęciem Inuita jest zdobywanie jadła i futer dla siebie i swej rodziny. Kobiety inuickie robią ze skór odzienie, a od czasu do czasu pomagają w zastawianiu sideł na mniejszego zwierza; atoli głównego zapasu żywności — a ludzie ci lubią grzeszyć obżarstwem — dostarczyć muszą mężczyźni. W razie niedostatku nie ma od kogo pożyczyć, kupić ani wyżebrać choćby kęsa strawy, przeto nieboracy bywają wtedy skazani na wymarcie.
Ale o takich możliwościach Inuit nie zwykł myśleć, póki go nie przyciśnie prawdziwa bieda. Kadlu, Kotuko, Amoraq i niemowlę, po całych dniach wierzgające w skórzanym mieszku i przeżuwające gruzły tranu, czuli się w tym wspólnym pożyciu tak szczęśliwi, jak może żadna rodzina na tym świecie. Pochodzili z plemienia bardzo łagodnego (Inuit rzadko wybucha gniewem, a prawie nigdy nie bije dziecka) — z plemienia, które nie wie, co to kłamstwo, ani kradzież. Czuli się zadowoleni, iż mogą wśród tych przenikliwych, rozpaczliwych mrozów ubijać włócznią zwierzynę, rozjaśniać twarz gnuśnym, kleistym uśmiechem, opowiadać sobie wieczorami dziwne baśnie o wróżkach i upiorach, objadać się, póki starczy miejsca w żołądku, a w czasie długich, kagankiem rozjaśnionych nocy przysłuchiwać się monotonnej, wiekuiście jednakowej piosence „Amma aya, aya amma, ah, ah!“, nuconej przez kobiety, naprawiające odzież oraz przybór myśliwski.
Ale podczas jednej okropnej zimy wszystko ich zawiodło. Obywatele Tununirmiut powrócili z dorocznego połowu łososi i pobudowali się na świeżym lodzie na północ od Wyspy Bellota, gotowi iść w pościg za fokami, gdy morze zacznie zamarzać. Atoli jesień była wczesna i sroga. Przez cały wrzesień szalały ustawiczne nawałnice, tak silne, że podważyły świeży lód, gruby ledwie na cztery do pięciu stóp, i wypchnęły go w głąb lądu, piętrząc olbrzymią — na dwadzieścia mil szeroką — zaporę poszarpanej, bryłowatej kry, najeżonej ostrymi iglicami, po której nie podobna było ciągnąć sanek. Krawędź lodów, gdzie foki zwykły były żerować w zimie, znajdowała się może o dwadzieścia mil poza tą zaporą. Mieszkańcy Tununirmiutu nie potrafili tam dotrzeć — jednakże i tak udało się im jakoś przeżyć tę zimę dzięki zapasom mrożonych łososi i stężałego tranu, oraz zastawianym sidłom, gdyby nie to, że w grudniu jeden z ich drużyny łowieckiej napotkał tupik, czyli namiot ze skór zwierzęcych, a w nim ledwie żywe trzy kobiety i jedną dziewczynę kędyś z dalekiej północy. Były same i bezradne; mężczyźni z ich plemienia wyjechali w skórzanych kajakach polować na długozębnego narwala i poginęli, rozbiwszy się o lody. Inuit nigdy nie odmawia kęsa strawy przybyszowi — boć nie wie, czy sam nie będzie zmuszony o nią żebrać. Przeto Kadlu, rad nie rad, porozdzielał kobiety pomiędzy chaty zimowego osiedla. Amoraq przygarnęła do swego domu dziewczynę, mogącą liczyć około lat czternastu, i uczyniła z niej jakby służebnicę w gospodarstwie. Z kroju jej wyzębionej spódnicy, oraz po długim, jakby brylantowym wzorku na jej białych reniferowych pantoflach wywnioskowano, że przybyła z kraju Ellesmere. Nigdy dotąd nie widywała ani blaszanych naczyń, ani sań z drewnianymi płozami; mimo to Kotuko-chłopiec i Kotuko-pies bardzo ją polubili.
Tymczasem wszystkie lisy powędrowały na południe, nawet skunksy, te gderliwe, tępogłowe złodziejaszki, plądrujące wśród śniegu, nie zadawały sobie trudu, by włóczyć się po linii pustych pułapek, zastawionych przez Kotuka. Gromada straciła dwóch najlepszych myśliwców, którzy zostali szpetnie pogruchotani w walce z wołem piżmowym — to zaś przyczyniło roboty innym. Kotuko wyprawiał się dzień po dniu na lekkich saneczkach myśliwskich, zaprzężonych w sześć lub siedem najsilniejszych psów, wypatrując — póki go nie zbolały oczy — czy w jakiej lodowej świści lub przerębli nie obaczy wynurzającego się łba foki. Pies Kotuko uganiał hen na wszystkie strony, zapędzając się niekiedy bardzo daleko. Wśród lodowisk panowała tak głucha cisza, iż gdy o trzy mile opodal udało mu się wykryć norę foki, to stłumiony, pełen podniecenia jego skowyt dobiegał do uszu chłopca z taką wyrazistością, jak gdyby pies znajdował się tuż przy nim. Wówczas chłopak podjeżdżał bliżej, budował sobie niziuchny wał ze śniegu, by uchronić się od zaciekłych szturmów dokuczliwego wichru, i czatował na fokę — czasem dziesięć, czasem dwanaście, czasem nawet dwadzieścia godzin — wlepiając oczy w maluchny znaczek nad przeręblą, mający dopomagać do wycelowania rzutu harpunem. Pod nogami miał Kotuko małą wyściółkę z foczej skóry, a golenie osłaniał oponą, zwaną tutareng — tą właśnie, o której mu dawniejszymi czasy wspominali starzy myśliwi, nazywając ją powijakiem; zabezpiecza ona od zmarznięcia nogi człowieka, zmuszonego czatować godzinami nieruchomo na wynurzenie się czujnej foki. Takie milczące przesiadywanie w skórzanym worku przy temperaturze 40° poniżej zera nie daje może silnych wrażeń myśliwemu — w każdym razie nie ma powodu wątpić, iż jest to najuciążliwsza praca, jaką znają Inuici.
Gdy udało się upolować fokę, pies Kotuko wyskakiwał naprzód, wlokąc za sobą smycz, i pomagał chłopcu ciągnąć zdobycz ku saniom, przy których kuliły się zgłodniałe, posępne i wymęczone psy, węsząc wiatr, ciągnący od szczeliny w lodzie.
Upolowana foka nie starczyła na długo, boć w wiosce każda z gęb miała prawo do kęsa strawy. Nie zmarnowano ani żył, ani kości, ani skóry. Psie porcje przeznaczono teraz dla ludzi, a psy karmiła Amoraq strzępami starych letnich namiotów skórzanych, wyciągniętych spod legła. Sfora wyła i wyła raz po raz przez dzień cały, a i po nocach budziła się, by wyć z głodu. Po kagankach w każdej chacie poznać było można, że mieszkańcom zagraża śmierć głodowa. W dawniejszych dobrych czasach, gdy tranu było pod dostatkiem, płomienie w łódkowatych naczyńkach strzelały na dwie stopy wzwyż — siejąc miłe, żółtawe, łagodne światło. Teraz w najlepszym razie dosięgały sześciu cali wysokości — bo ilekroć knot z mchu ukręcony rozjarzył się znienacka choć na chwilę żywszym ogniem, natychmiast Amoraq przezornie pogrążała go głębiej — a cała rodzina z niepokojem śledziła ruchy jej ręki. Straszliwa jest śmierć głodowa wśród przejmujących mrozów, alić większą grozę budzi śmierć w ciemności. Wszyscy bez wyjątku Inuici lękają się tej ciemności, która gnębi ich corocznie przez sześć miesięcy bez przerwy — przeto, gdy w lodowych chatynkach poczną przygasać światła kaganków, w dusze ludzkie wdziera się nieopisany zamęt i niepokój...
Ale nie był to koniec niedoli. Nadciągały gorsze jeszcze czasy. Wygłodzone psy co noc zgrzytały zębami i wyły w głębi podziemia, wpatrując się w wyiskrzone gwiazdy i chwytając w nozdrza wichr lodowaty. Gdy milkło ich wycie, pod drzwiami chaty zapadała cisza tak ciężka i zwarta, niczym zaspa śniegowa — a ludzie słyszeli pulsowanie własnej krwi w wąskich przewodach narządu słuchowego, oraz dudnienie własnych serc, które zdało się im głośne, jako odległy warkot bębnów szamańskich.
Jednej nocy pies-Kotuko, który od pewnego czasu — zwłaszcza idąc w zaprzęgu — był niesłychanie markotny, zerwał się nagle i otarł się łbem o kolano swego imiennika. Chłopiec poklepał go pieszczotliwie, ale pies parł wciąż łbem naprzód, jak ślepy, łasząc się przy tym dziwnie. Wówczas ocknął się Kadlu, ujął oburącz potężną, jakoby wilczą jego paszczękę i wpatrzył się w zaszłe bielmem oczy. Pies zaskomlał, jak gdyby się czegoś przeraził, i zaczął trząść się między kolanami Kadlu. Sierść zjeżyła mu się na szyi, zawarczał groźnie, jak gdyby poczuł obcego przybysza, wreszcie jął szczekać radośnie, tarzać się po ziemi jak małe szczenię i gryźć but swojego pana.
— Cóż to mu się stało? — zapytał Kotuko, przejęty niepokojem.
— To choroba... psia choroba — odpowiedział Kadlu.
Pies podniósł pysk w górę i zaczął znów wyć długo, żałośliwie.
— Nigdym nie widział czegoś podobnego — rzekł chłopak. — I cóż z nim teraz będzie?
Kadlu wzruszył nieznacznie ramionami i przeszedł na drugi koniec izby, szukając krótkiego, ostrego harpuna, z którym zwykle udawał się na łowy. Pies powiódł za nim oczyma, zawył znowu i przebiegłszy przez loch, gdzie pozostałe psy rozstąpiły się przed nim z pośpiechem, wypadł na dwór. Znalazłszy się na śnieżnej przestrzeni, jął ujadać zaciekle, jakby wpadł na trop wołu piżmowego. Szczekał tak czas jakiś, skakał i miotał się jak opętany, aż w końcu przepadł gdzieś w ciemności.
Przyczyną tych wszystkich dziwnych objawów była nie wścieklizna, ale najzwyklejszy w świecie obłęd. Głód i chłód, a nade wszystko przerażająca ciemność wywołały zamęt w biednej psiej głowie. Trzeba zaś wiedzieć, że gdy już raz pojawi się w psiarni owa psia choroba, to już się szerzy niepowstrzymanie jak pożar. Uległ jej w czasie najbliższych łowów drugi pies, który począł szarpać się w uprzęży, rwać wodze i gryźć swych towarzyszy, aż w końcu dopadł go Kotuko i nie bez trudności pozbawił życia. Potem znów czarny „drugi pies“, który dawniej był przodownikiem sfory, zaczął ni z tego ni z owego szczekać, jakby przywidział mu się ślad jakiegoś renifera; gdy go odczepiono od „pitu“, rzucił się na pobliską bryłę skalną, jak gdyby ją chwytał za gardło, a następnie znikł kędyś w dali, jak jego poprzednik, wlokąc za sobą uprząż.
Od tego czasu nikt już nie chciał wyprowadzać psów na polowanie — przeznaczono je bowiem do innego użytku. Psy wiedziały, co je czeka — więc, choć je powiązano i karmiono z ręki, jednakże w ich ślepiach malowała się rozpacz i trwoga. Na domiar złego stare baby zaczęły opowiadać straszne historie — zwłaszcza o spotkaniach z widmem łowców, zaginionych w czasie ostatniej jesieni, i o groźnych przepowiedniach, jakie posłyszały z ust tych niesamowitych przybyszów.
Kotuko niczym się tak nie martwił, jak utratą swego psa. Głód był dlań mniejszym zmartwieniem, bo choć Inuici są skłonni do obżarstwa, jednakże umieją też i głodować. Ale głodówka wespół z mrozem, ciemnością i grożącym niebezpieczeństwem odbiły się w końcu na jego siłach — iż począł słyszeć dziwne jakieś głosy, odzywające się jakby pod czaszką, i dostrzegał kącikiem oka jakieś dziwne, nieistniejące ludzkie postaci. W pewną noc, po dziesięciogodzinnym czatowaniu koło „ślepej“ przerębli, zdjął z nóg worek skórzany i z próżnymi rękami wracał do osady. Ledwie się trzymał na nogach i w głowie mu się kręciło ze zmęczenia — toteż przystanął na chwilę, by oprzeć się plecyma o wielki głaz, lekko osadzony — niby ramię wagi — na samotnie sterczącej iglicy lodowej. Ciężar chłopca wytrącił rzecz całą z równowagi; głaz runął ze swej podpory i począł z jękiem i zgrzytem staczać się po śliskiej, lodowej spadziźnie, tuż poza plecami chłopca, który ledwo miał czas uskoczyć w bok i uniknąć śmierci.
Przygoda ta wydała się Kotukowi dostateczną wskazówką. Wychowano go w wierze, że każda skała i głaz ma w swym wnętrzu żyjącą istotę czyli inua. Jest to najczęściej jednooka stwora rodzaju żeńskiego, zwana tornaq. Otóż, ilekroć taka tornaq chciała przyjść z pomocą człowiekowi, toczyła się za nim razem ze swym kamiennym domkiem, dopytując się, czy nie zechciałby jej obrać za swą opiekunkę. W czasie letnich roztopów nieraz się zdarza, że wsparte dotąd na krach lodowych głazy i skały toczą się lub wędrują po powierzchni lądu — stąd to, jak łatwo wnosić, urosły podania o żywych kamieniach.
Kotukowi szumiała — przez dzień cały zresztą — krew w uszach, on jednak wyobraził sobie, że to przemawia doń tornaq, ukryta w kamieniu. Zanim dotarł do domu, był święcie przekonany, że odbył z nią długą rozmowę; ponieważ wszyscy uważali to za rzecz całkiem możliwą, przeto nikt mu nie przeczył.
— Ona mówiła: „Skaczę, skaczę w dół z mego siedliska na śniegu!“ — krzyczał Kotuko, pochylając się naprzód i wodząc zapadłymi głęboko oczyma po słabo oświetlonej chatynce. — Ona powiedziała: „Będę twoją przewodniczką“. Tak jest! „Zaprowadzę cię“ powiada „do miejsc, gdzie roją się foki“. Jutro więc wyruszę, a tornaq będzie mi przewodniczką.
Naraz w drzwiach chaty ukazał się angekok — szaman miejscowy. Kotuko opowiedział mu po raz drugi całą powyższą opowieść, nie opuszczając z niej ani słowa.
— Idź tam, gdzie cię wiodą tornait (duchy skalne), a one obdarzą nas pożywieniem — rzekł angekok.
Dziewczyna z Dalekiej Północy leżała od kilku już dni tuż obok kaganka, mało co jedząc, a jeszcze mniej mówiąc. Gdy jednak nazajutrz Amoraq i Kadlu przyładzili dla syna małe ręczne saneczki, kładąc w nie cały jego przybór myśliwski, oraz cały zapas tranu i mrożonego mięsa, jaki zdołali zaoszczędzić, ona wstała z legowiska, ujęła sznur sanek i śmiałym krokiem poczęła iść przy jego boku.
— Twój dom jest moim domem — odezwała się, gdy wyrobione z kości saneczki zaczęły wśród zgrzytu i stuku sunąć poza nimi poprzez przerażającą głuszę nocy podbiegunowej.
— Mój dom jest twoim domem — odpowiedział Kotuko — ale mnie się zdaje, że oboje razem zawędrujemy do Sedny.
Sedna jest to imię władczyni podziemia. W jej straszliwej krainie — jak wierzą Inuici — każdy człowiek musi po śmierci przebyć rok cały, zanim podąży do Quadliparmiut, czyli miejsca wiecznej szczęśliwości, gdzie nie ma mrozów, a tłuste renifery przybiegają na każde zawołanie.
Po całej osadzie biegły okrzyki:
— Tornaity przemówiły do Kotuko. One mu wskażą przeziory w lodach, gdzie będzie można zaopatrzyć się focze mięso.
Głosy te niebawem pochłonęła mroźna ciemność lodowych pustkowi. Kotuko i dziewczyna szli ramię w ramię, ciągnąc wspólnymi siłami linę pociągową lub popychając sanki przez najeżone lodozwały. Kierowali się ku morzu Podbiegunowemu. Kotuko twierdził, że tornaq kazała mu iść na północ — przeto szli wytrwale w tym kierunku, mając nad głową konstelację Tuktuq-djung, czyli Renifera, noszącą u nas miano Wielkiej Niedźwiedzicy.
Szlakiem tym, skroś rumowiska lodowych okruchów i zębatych ostrokołów kry, żaden Europejczyk nie przeszedłby ani pięciu mil dziennie. Oni jednak radzili sobie wybornie. Umieli lekkim skrętem ręki w przegubie przeprowadzić sanki dokoła każdego wzgórka, jednym szarpnięciem wydobyć je z lodowej rozpadliny, a paroma spokojnymi ciosami utorować sobie bez nadmiernego wysiłku wygodną drogę tam, gdzie na pozór piętrzyły się nieprzebyte zawady.
Dziewczyna nie mówiła nic, tylko zwieszała głowę, a miotane wiatrem długie kosmyki na skunksowej obszewce jej gronostajowego kaptura smagały ją po szerokiej, ciemnej twarzy. Niebo nad głowami ich obojga miało gęstą barwę czarnego aksamitu, zaś na horyzoncie, gdzie rzędy wielkich gwiazd płonęły na kształt latarń ulicznych, mieniło się wstęgami ciemnej czerwieni. Od czasu do czasu przetaczała się po wysokim stropie zenitu zielonawa fala świateł północnych, zamigotała jak bandera na szczycie masztu — i znikła. Kiedy indziej rozbłyskała nagle na tle ciemności gwiazda spadająca i równie prędko gasła, wlokąc za sobą snop iskier. Wówczas ukazywała się przed oczyma wędrowców pełna bruzd i ostrych kantów powierzchnia lodów, dziergana i obrzeżona pasmami przedziwnych kolorów: czerwieni, brązu i sinego błękitu. Przy zwykłym świetle gwiazd wszystko zmieniało się w jednolitą szronową szarzyznę. Jak sobie przypominacie, lodowa skorupa powykrzywiała się i pozapadała pod nawałą burz jesiennych — toteż ruiną swoją przypominała obraz trzęsienia ziemi. Były tam przeróżne parowy i wąwozy; były wyrwy w lodzie, podobne wydrążonym przez ludzi żwirowiskom; nie brak też było sopli i okruchów, przymarzniętych do pierwotnej płyty lodowej; trafiały się też tafle starego, czarnego już lodu, który, wepchnięty ongi nawałnicą pod krawędź zamarzłego obszaru, wydobył się z czasem znów na powierzchnię. Obok brył krągłych szczerzyły się, na kształt zębatej piły, ostre wręby lodowych przedmurzy, przystrojone wykwitami śniegu, naniesionego przez wiatry, indziej zasię rozwierała się, kilkadziesiąt akrów powierzchni obejmująca, zapadłość, leżąca na pięć lub sześć stóp poniżej poziomu pól śnieżystych. Z niewielkiej odległości można było wziąć owe bryły lodowe za fokę, morsa, przewrócone sanie, albo i gromadkę łowców, ba nawet za samego białego niedźwiedzia-upiora o dziesięciu nogach. Wszystkie te zjawy miały taki wygląd, jak gdyby były gotowe lada chwila zerwać się do życia — ale wokoło nie było słychać najlżejszego szmeru, ni echa. Wśród tej ciszy i pustki, gdzie co pewien czas rozbłyskiwały nagle i równie prędko gasły dziwne nieziemskie światła, snuły się sanie z zaprzężonymi do nich ludźmi — niby jakieś blade senne zwidy-niewidy — jakieś mary nocne, jawiące się w snach o końcu świata, wyśnionych iście na samym końcu świata...
Ilekroć poczuli zmęczenie, Kotuko budował tak zwaną przez myśliwców „budę“, czyli maluchną lepiankę śniegową, gdzie siedzieli skuleni, usiłując rozgrzać zmarznięte mięso nad kagankiem. Przespawszy się nieco, ruszali w dalszą drogę. Przebywali po trzydzieści mil dziennie, by posunąć się pięć mil na północ. Dziewczyna milczała uporczywie, natomiast Kotuko mruczał wciąż coś pod nosem, a od czasu do czasu nucił pieśni, jakich nauczył się w „domu śpiewaczym“; były pieśni o lecie, renach i łososiach, rażąco sprzeczne z porą roku i sytuacją. Niekiedy oświadczał, że słyszy tornaq, przemawiającą doń półgłosem — po czym z dzikim rozpędem wbiegał na pierwszy lepszy wzgórek, trzęsąc rękoma i wykrzykując coś groźnym głosem. Prawdę powiedziawszy, Kotukowi już niewiele brakowało do szaleństwa. Jednakowoż dziewczyna była przekonana, że prowadzi go duch opiekuńczy i że wszystko skończy się pomyślnie. Nie zdziwiła się przeto nawet wówczas, gdy po czwartym marszu całodziennym Kotuko — z oczyma pałającymi jak dwie kule ogniste — oznajmił jej, że tornaq postępuje za nimi w postaci psa o dwu głowach. Dziewczyna spojrzała w kierunku, wskazanym jej przez Kotuka, i rzeczywiście wydało się jej, że dostrzega jakąś istotę, która w tej chwili zsunęła się w rozpadlinę.
Nie była to na pewno istota ludzka, ale wiadomo, że tornaity wolą ukazywać się w postaci fok, niedźwiedzi i wszelakich zwierząt. Mógł to być sam biały dziesięcionogi niedźwiedź-upiór, jeżeli nie coś jeszcze gorszego, bo Kotuko i dziewczyna byli tak zmorzeni głodem, że nie dowierzali już swemu wzrokowi. Od czasu wyjścia z wioski nie upolowali nic, a nawet nie dostrzegli śladu zwierzyny. Zapasy, jakie mieli z sobą, mogły im starczyć ledwie na tydzień; tymczasem zaś już w oddali nadciągała zawierucha. Burza podbiegunowa zdolna jest trwać przez dziesięć dni bez przerwy — a wówczas każdy, kto znalazł się w czystym polu, skazany jest na śmierć nieuchronną. Kotuko wzniósł chatę śniegową, dostatecznie wielką na pomieszczenie sanek ręcznych (przezorność nakazuje, by nie rozstawać się z zapasami żywności), a gdy nadawał odpowiedni kształt bryle, mającej stanowić zwornik sklepienia, ujrzał jakąś istotę, pozierającą nań z małego lodowego cypla, znajdującego się o pół mili opodal. Powietrze było mgliste — przeto owa zjawa zdawała się zmieniać wciąż w swych zarysach; miała jakoby czterdzieści stóp długości i dziesięć stóp wysokości, a ogon ciągnął się na stóp dwadzieścia. Dziewczyna również ją dostrzegła, ale zamiast krzyknąć głośno z trwogi, odezwała się spokojnie:
— To Quiquern. Ciekawam, co teraz się stanie.
— On chce ze mną mówić! — rzekł Kotuko, ale szpadel drżał mu w ręce przy tych słowach, bo choć ta człek nieraz podaje się za przyjaciela straszliwych i nieznanych duchów, to jednak rzadko kiedy ma ochotę poprzeć czynem swoje słowa...
Quiquern jest to widziadło olbrzymiego, bezwłosego i bezzębnego psa, który — wedle wierzeń inuickich — żyje na dalekiej północy i wędruje po tych okolicach, gdzie ma wkrótce zdarzyć się coś niezwykłego. Mogą to być zdarzenia pomyślne lub niepomyślne — atoli nawet szamani nie lubią wspominać o Quiquernie. Jego pojawienie pobudza psy do szaleństwa. Ma on, podobnie jak widmo niedźwiedzia, kilka zapasowych par odnóży — jakoż i dziwna istota wyczyniająca dziwne skoki wśród mgły miała więcej nóg, niż ich sobie liczy pies zwyczajny.
Kotuko i dziewczyna schronili się pośpiesznie do lepianki. Ma się rozumieć, że gdyby Quiquern zechciał, mógłby na przekór wszelkim zabiegom rozszarpać ich w kawałki; bądź co bądź jednak wielką pociechę dawała im świadomość, że gruba ściana śniegowa oddziela ich od okropnej ciemni, zalewającej świat cały. Wichura rozwrzeszczała się przeraźliwym hukiem i gwizdem, niby pędzący pociąg błyskawiczny — i szalała przez trzy dni i trzy noce, nie zmieniając ani trochę swej nuty i nie słabnąc ani na chwilę. Oni przez siedemdziesiąt dwie godziny podsycali kaganek kamienny, ogrzewający ich kolana, żuli ledwie że ciepłe mięso focze i przyglądali się smugom czarnego kopciu, osiadającego na stropie lepianki. Dziewczyna przeliczała leżące na sankach zapasy, z trudem mogące wystarczyć na dwa dni, a Kotuko oglądał żelazne ostrza i z żył reniferowych sporządzone wiązadła harpunu, oszczep, używany na foki, oraz sidła na ptaki. Innego zajęcia nie było.
— Rychło... bardzo rychło... pójdziemy do Sedny — szepnęła dziewczyna. — Za trzy dni położymy się i pomrzemy. Czyż twoja tornaq nic nam nie poradzi? Zaśpiewaj jej jakąś pieśń szamańską, a może się tu zjawi..
Głosem przeraźliwym — na nutę najwyższą, jaką mógł z gardła wydobyć — Kotuko jął zawodzić guślarskie pieśni i zaklęcia. Nie pieśń to była raczej, ale wycie. Burza zwolna poczęła przycichać. W połowie jego śpiewów dziewczyna zerwała się i przyłożyła urękawiczoną dłoń, następnie zaś głowę do lodowego dna lepianki. Kotuko poszedł za jej przykładem i leżeli tak na klęczkach oboje, patrząc sobie wzajemnie w oczy i nadsłuchując każdą niejako tkanką swego ciała. On odłupał cienką szczypkę fiszbinową z leżących na sankach sideł na ptaki i wyprostowawszy ją, wetknął prostopadle w małą szparkę w podłodze, przytrzymując dłonią górny koniuszek. W ten sposób powstał przyrząd niemal tak czuły, jak igła busoli. Odtąd, zamiast nadsłuchiwać, przyglądali się. Pręcik drgnął — ruchem ledwie dostrzegalnym — potem chwiał się regularnie przez parę sekund, znieruchomiał na chwilę i znów zaczął drgać, tym razem już wskazując inną stronę świata.
— Jeszcze za wcześnie! — ozwał się Kotuko. Jakaś duża płyta lodowa musiała się oderwać gdzieś opodal.
Dziewczyna wskazała na pręcik i potrząsnęła głową.
— Nadszedł czas wielkiego pękania lodów — odpowiedziała. — Przyłóż ucho do ziemi, a posłyszysz stukanie.
Tym razem, gdy przyklękli, posłyszeli dziwne, stłumione jęki i stukanie, rozlegające się jakoby tuż pod ich nogami. Odgłosy te czasem przypominały skomlenie ślepego szczeniątka, zawieszonego nad kagankiem, czasem zgrzyt głazu, toczącego się po twardej skorupie lodowej; to znów przygłuszony warkot bębna ale wszystkie brzmiały przewlekle i niewyraźnie, jak gdyby przedostawały się tu przez małą słuchawkę z wielkiej, bardzo wielkiej odległości.
— Tak jest! Pójdziemy do Sedny, ale nie na śmiertelnym łożu! — rzekł Kotuko. — To lody pękają. Oszukała nas tornaq. Zginiemy już niebawem!
Jakkolwiek cała ta rozmowa mogłaby się komuś wydać niedorzeczną, to jednak Kotukowi i dziewczynie groziło teraz istotnie poważne niebezpieczeństwo. Szalejąca od trzech dni burza przygnała z południa, od zatoki Baffina, nawałę głębinnej wody, która, wtargnąwszy daleko w głąb lądu, spiętrzyła się na krawędzi lodowego cypla, ciągnącego się w kierunku zachodnim od Wyspy Bylota. Na dobitkę, silny prąd, który przebiega na wschód od cieśniny Lankasterskiej, przyniósł ciągnące się milami zatory kry, która nie zdążyła stężeć w jednolitą skorupę. Ta kra tłukła tysiącem ostrych taranów w ścianę lodów, którą jednocześnie miękczyły i podważały zaciekłe nurty wezbranej morskiej kipieli. To, czemu przysłuchiwał się Kotuko i dziewczyna, było tylko słabym odgłosem walk, rozgrywających się o trzydzieści lub czterdzieści mil opodal — walk tak wstrząsających, że na samo ich wspomnienie drżała z trwogi mała wróżbiarska laseczka fiszbinowa.
Otóż, powiadają Inuici, że gdy lód raz się przebudzi po długim śnie zimowym, nie podobna przewidzieć, co się zdarzyć może lada chwila — bo twarda masa lodowej skorupy staje się podówczas tak niestałą i zmienną, jak obłoki na niebie. Snadź owa burza była przedwczesną burzą wiosenną — i wszystkiego można się było po niej spodziewać.
Wszelakóż ci dwoje, zagrożeni niepewnymi losy, czuli się szczęśliwsi, niż przódy. Nie trapili się, że pękający lód może się rozewrzeć pod ich stopami; wiedzieli, iż byłby to dla nich kres mąk i wyczekiwania. Na krach i złomach lodowych lubiły snuć się i hasać płanetniki i duszki, diablęta i jędze, więc łacno mogli zstąpić do Sedny wraz z hałastrą najprzeróżniejszych dziwnych istot, których sam widok napełnia człeka podnieceniem.
Gdy po burzy opuścili lepiankę, łoskot, nadbiegający od krańców widnokręgu, wzmagał się ustawicznie i rósł w siłę, a topniejący po wierzchu lód pojękiwał i gwarzył wszędy wokoło.
— Patrz-no! On tam na nas czeka! — rzekł Kotuko.
Na szczycie wzgórka siedziała owa ośmionoga Istota, którą widzieli przed trzema dniami. Siedziała — a raczej kuliła się — i wyła przeraźliwie.
— Chodźmy za nim! — ozwała się dziewczyna. — Może on wskaże nam jakąś drogę, która nie wiedzie do Sedny.
Wzięła w ręce linę i poczęła ciągnąć sanie, ale nogi się pod nią gięły i zataczała się z osłabienia.
Tymczasem potwór podniósł się i jął zwolna, niezgrabnie posuwać się po lodowych garbach na zachód, w stronę lądu. Szli i szli za nim, ścigani przez coraz to bliższy huk, biegnący znad morskiego wybrzeża. Na obszarze trzech albo i czterech mil widać było skorupę lodową popękaną i porysowaną we wszystkich kierunkach. Wielkie połacie lodu grubego na dziesięć stóp, a mierzące od kilku sążni kwadratowych do dwudziestu akrów powierzchni, podrygiwały, nurkowały, kłębiły się oraz wskakiwały na siebie wzajemnie, albo też na nieprzebitą jeszcze skorupę — niesione i miotane kipiącą morską powodzią. Te napastliwe i miażdżące bryły były jakby pierwszą linią wojska, wysłanego przez rozszalały żywioł wodny przeciw żelaznej potędze mroźnego królestwa. Wśród ich ciągłego huku i trzasku cichnął niemal doszczętnie chrzęst płatów kry, opychanych od razu całą więzią pod brzeg lodu — jakby ktoś wrzucał w pośpiechu całą talię kart pod sukno. Tam, gdzie woda była płytka, te płaty piętrzyły się jedne na drugich, póki najniższy z nich nie zarył się na pięćdziesiąt stóp w muliste dno; wówczas morze przybierało barwę mętną i póty parło na zaporę brunatnego lodu, aż w końcu łamała się pod coraz to rosnącym naciskiem i dawała swobodne przejście bałwanom. Jakby nie dość było kry i macierzystego lodowiska, nawałnica i prądy morskie nanosiły od strony Grenlandii lub z północnego wybrzeża zatoki Melville’a prawdziwe góry lodowe. Nadjeżdżały one z wielką okazałością, w okwieciu białej piany, podobne staroświeckim statkom o rozwiniętych wszystkich żaglach. Były pomiędzy nimi olbrzymie i masywne turnice — rzekłbyś, że gotowe ruszyć z posad wszelki ląd napotkany; ale gdy już docierały do lodowego obszaru, osiadały przed nim bezradnie, kręciły się w kółko i pławiły się w brudnych mydlinach piany, wśród miału rozbryzgiwanych sopli. Natomiast inne — mniej pokaźne — wrzynały się w zrąb macierzystego lodu i rozmiatając na oba boki całe tony pryskających okruchów, ryły w nim szlak, mający nieraz milę długości. Niektóre uderzały niby tasaki, wyrębując w lodzie kanały o poszarpanych brzegach, inne zasię rozpryskiwały się w istną ulewę odłamków, ważących po kilka ton każdy z osobna, a przewalających się i wirujących kłębem wśród lodowych wzniesień. Inne znowu, osiadłszy na mieliznach, wynurzały się całkowicie z wody, wiły się jakoby w bólu i waliły się całym ciężarem na bok, wystawiając grzbiet swój na chłostę wodnej przelewy. To gromadzenie się lodowych zatorów, to ich miażdżenie się wzajemne, ich wiązanie się, piętrzenie i wyginanie w najrozmaitsze postaci widoczne było, jak okiem sięgnąć, na całej północnej rubieży lodowiska. Z miejsca, gdzie znajdował się Kotuko z dziewczyną, cały ten zamęt wydawał się — ot nieznaczną falą, pełznącą niemrawo gdzieś na widnokręgu. Fala ta jednak zbliżała się ku nim coraz bardziej z każdą chwilą — a hen daleko w stropie lądu słyszeli głuche dudnienie, przypominające huk dział pośród mgły. Świadczyło to, że lodowa masa została wtłoczona pomiędzy niepożyte rafy Wyspy Bylota, znajdującej się gdzieś poza nimi, na południu.
— Czegoś takiego jeszczem nigdy nie widywał! — bąknął Kotuko, wytrzeszczając oczy głupawo. — Toż jeszcze nie czas! Jakimże sposobem mogłaby o tej porze roku pękać skorupa lodowa?
— Idźmy za nim! — krzyknęła dziewczyna, wskazując na zjawę, która utykając, to znów biegnąc nierównym krokiem, posuwała się przed nimi.
Ruszyli w ślad za nią — i szli, szli, z całej mocy ciągnąc saneczki — a hucząca nawała lodów podchodziła ku nim coraz to bliżej. W końcu położenie stało się wręcz groźne. Pola lodowe, otaczające ich oboje, poczęły ze wszech stron trzeszczeć i pękać, a ukazujące się szczeliny na przemian to zwierały się, to rozwierały, niby zębce zgłodniałych wilków. Atoli tam, gdzie usadowiła się zjawa — na wzgórku, zasypanym zwałami brył lodowych, a mierzącym z górą pięćdziesiąt stóp wysokości — był bezruch i martwa cisza. Kotuko rzucił się gwałtownie naprzód, pociągnął za sobą dziewczynę i wygramolił się na podnóże wzgórka. Rozhowor lodów wokoło nich stawał się coraz głośniejszy, ale wzgórek trwał w miejscu nieporuszenie. Dziewczyna spojrzała na towarzysza pytająco — on zaś zgiął prawe ramię i podniósł je łokciem wzwyż. Był to używany przez Inuitów znak, ogłaszający bliskość lądu w ogóle — w szczególności zaś wyspy.
Tak jest! ośmionożne dziwo przywiodło ich na ląd — na jakąś daleką od kontynentu wysepkę, obmurowaną granitem, obwiedzioną wydmami piasku, ale tak do niepoznaki schowaną, zakutą i spowitą w pancerz białej śreni, iż nikt by się nie domyślił, że to mocny ląd, nie zaś nietrwała skorupa. Granice tej wysepki odsłoniły się i zarysowały wyraźnie dopiero dzięki odpartemu zwycięsko atakowi kry, podruzgotanej o skały i powalonej w nieruchomej bezsile. Od strony północnej ukazała się powabna wydma, odrzucająca w bok miazgę lżejszego lodu, podobnie jak lemiesz pługa odkłada skiby miękkiej gliny. Co prawda groziło niebezpieczeństwo, że któraś z tafli lodowych, wypchnięta większym ciężarem, może przerzucić się przez brzeg i zrównać jakby strychulcem wierzchołek wysepki — ale Kotuko i dziewczyna nie martwili się tym wcale. Zbudowali sobie chałupkę ze śniegu i zabrali się do jedzenia, słuchając jak lód tłucze o brzeg i ześlizguje się z jego powierzchni. Dziwna zjawa znikła kędyś — więc Kotuko, kucnąwszy koło kaganka, jął opowiadać o władzy, jaką miał nad duchami. Bajał i bajał — i zapalał się coraz bardziej, plotąc zgoła niestworzone historie. Nie dobrnął jednakże do ich końca, gdyż dziewczyna nagle poczęła śmiać się do rozpuku, kołysząc się przy tym gwałtownie to w tył, to naprzód.
Spoza jej ramienia wysunęły się nagle jakieś dwie głowy — jedna czarna, druga żółta — i jęły z wielką trudnością, cal po calu, wpychać się do wnętrza lepianki. Były to głowy dwóch psów — a miały wyraz tak zawstydzony i smętny, że w całym świecie próżno byś szukał czegoś im podobnego. Jednym z psów był Kotuko, drugim zaś wielki czarny przodownik. Oba wyglądały dobrze, były wypasione i jakoby już całkiem zdrowe na umyśle — tylko przypadek jakiś powiązał je z sobą w sposób zgoła osobliwy: Pamiętacie, że czarny przodownik zbiegł razem z uprzężą. Spotkawszy się z psem-Kotukiem, niewątpliwie wdał się z nim w bójkę, czy zabawę — wobec czego jego lejce zawikłały się w pleciony drut obroży Kotuka, tak iż jeden z psów nie mógł dostać się do rzemienia i rozgryźć go, gdyż ich karki stykały się bezpośrednio z sobą. Ta przygoda, wraz z niemożnością swobodnego polowania na własny rachunek, wyleczyła je niechybnie z obłędu. Oba psy były zdrowe jak ryby.
Dziewczyna przywlokła do Kotuka oba zawstydzone zwierzęta i zaśmiewając się do łez, zawołała:
— Patrz, oto ten Quiquern, który nas doprowadził do bezpiecznego lądu! Nie widzisz, że ma osiem nóg i dwie głowy?
Kotuko rozciął rzemień, krępujący psa, a one tak burek, jak kruczek — rzuciły mu się w ramiona, starając się w psim języku mu wyjaśnić, jakim sposobem powróciły do niego i do zdrowia. Kotuko pogładził ich spaśne i kudłate grzbiety i rzekł z uśmiechem:
— Aha! Znalazły żywność! Zdaje mi się, że nie od razu powędrujemy do Sedny. Moja tornaq przysłała mi tutaj te psiska! Choróbsko już je opuściło.
Przywitawszy się z Kotukiem, oba psy — zmuszone przez kilka ostatnich tygodni sypiać, jadać i polować razem w przykładnej zgodzie — natychmiast, jak na komendę, rzuciły się sobie do gardła, i lepianka śnieżna stała się widownią okrutnej walki.
— Głodne psy nie żrą się z sobą! — zauważył Kotuko. — One tu gdzieś polowały sobie na foki. Prześpijmy się spokojnie, bo już na pewno będziemy mieli pożywienie.
Gdy się zbudzili, ujrzeli koło wybrzeża wysepki otwartą przestrzeń wodną — bo pokruszone kry dawno już pognały w stronę lądu. Pierwszy odgłos morskiego przyboju jest prawdziwą muzyką dla ucha Inuita, gdyż zwiastuje nadchodzącą wiosnę. Kotuko i dziewczyna ujęli się za ręce i uśmiechnęli się do siebie. Wyraźny, donośny huk przyboju pomiędzy lodami wskrzesił w nich wspomnienie wypraw na reny i na łososie, oraz czarownego zapachu rozkwitającej łoziny. Gdy tak patrzyli, morze, pokryte szumowinami zwełnionej kry, zaczęło się zwolna klarować, krzepnąć znów pod tchnieniem mroźnego wichru, ale na widnokręgu rozlewała się powódź jaskrawej czerwieni: — odblask niewidocznej tarczy słonecznej. Słońce nie tyle wstawało, ile raczej ziewało sobie głośno przez sen — boć jasność ta trwała zaledwie przez parę minut. W każdym razie była to już zapowiedź nowego okresu w roku. Oni to czuli oboje — i byli spokojni o przyszłość.
Szukając psów, Kotuko znalazł je w zażartej bójce nad świeżo ubitą foką, która właśnie była ścigała ławicę ryb, gnaną wiatrem. Była to pierwsza z dwudziestu, czy trzydziestu fok, jakie w ciągu tego dnia wylądowały na wysepce, a zanim morze zamarzło z powrotem, już setki zuchwałych czarnych łbów foczych uwijały się po wolnych jeszcze od lodu płyciznach i mknęły w zawody z krą, bująjącą się po falującej toni.
Jakże miło było pożywiać się znowu foczą wątróbką, napełniać kaganki obficie tranem i przyglądać się płomieniowi, strzelającemu na trzy stopy w górę! Ale skoro morze pokryło się ponownie lodową skorupą, Kotuko i dziewczyna obarczyli saneczki ciężkim ładunkiem, zmuszając psy do niebywałej wprost harówki, bo niepokoili się na myśl o tym, co też dzieje się w wiosce. Wichura wciąż dawała się tęgo we znaki — ale oni nic sobie nie robili z wszelkich trudów — boć łatwiejszą jest rzeczą ciągnąć sanie, naładowane brzemieniem smacznego mięsiwa, niż polować o głodzie. Dwadzieścia pięć zabitych fok zagrzebali na wszelki wypadek w lodzie koło wybrzeża, po czym ruszyli pośpiesznie ku rodzinnemu osiedlu. Psy, dowiedziawszy się od Kotuka, jaka je czeka nagroda, same wskazywały im drogę, więc choć nie było żadnych drogowskazów, jednakże po dwóch dniach głośnym szczekaniem powitały wioskę. Tylko trzy psy im odpowiedziały — albowiem wszystkie inne już od dawna były zjedzone. W chatach panowała niemal zupełna ciemność, ale gdy Kotuko huknął:
— Ojo! (gotowane mięso!) — odpowiedziało mu kilka słabych głosów. Gdy zaś chłopak wszedł do osady i chodząc od chaty do chaty, jął wyraźnie, po imieniu, nawoływać jej mieszkańców, odkrzykiwano mu się wszędzie bez zwłoki. Nie brakło nikogo.
W godzinę później w chacie Kadlu płonęły kaganki, grzano wodę z roztopionego śniegu, garnki zaczynały skwierczeć i bulgotać, a ze śniegowej zlodzi nad okapem sączyły się ciurkiem perliste krople: — to Amoraq gotowała ogromny obiad dla całego osiedla. Niemowlę ssało z lubością tęgi skrawek soczystej tłustości, a brać łowiecka jęła zwolna i z namaszczeniem opychać się po same gardło foczym mięsem. Kotuko i dziewczyna długo opowiadali wszystkim biesiadnikom swe przygody. Oba psy siedziały pośrodku, a ilekroć posłyszały swe imiona, natychmiast nadstawiały uszu i robiły minę wielce zawstydzoną. Powiadają Inuici, że pies, który wyleczył się z obłędu, jest już przed jego skutkami zabezpieczony na całe życie.
— Tornaq nie zapomniała o nas — mówił Kotuko. — Wicher dął, lód pękał, a foki płynęły za rybami, spłoszonymi burzą. Nowe jamy focze znajdują się o niecałe dwa dni drogi od nas. Niech więc jutro wyruszą co najtężsi myśliwi i przywiozą tu te dwadzieścia pięć fok, które — na zapas — zagrzebałem w śniegu. Zanim je pozjadamy, będziemy mogli wszyscy znowu polować na foki — na własnym naszym łowisku.
— A ty co zamierzasz zrobić? — zapytał go szaman miejscowy tym tonem, jakiego używał wobec Kadlu, najbogatszego obywatela Tununirmiutu.
Kotuko spojrzał na dziewczynę z północy i rzekł spokojnie:
— My wybudujemy chatę.
I wskazał ręką w stronę północno-zachodnią, bo w tym kierunku od ojczystej sadyby zakłada chatę syn lub córka, wstępując w związki małżeńskie.
Dziewczyna podniosła ręce dłońmi w górę, potrząsając desperacko głową. Była przecie cudzoziemką, ledwie uratowaną od głodowej śmierci i nie mogła wnieść żadnej wyprawy ślubnej w dom swojego małżonka.
Amoraq zerwała się z tapczanu i poczęła rzucać na kolana dziewczynie kamienne kaganki, żelazne zgrzebła, blaszane kociołki, skóry reniferowe, obszywane zębami wołu piżmowego, oraz prawdziwe szydła, jakich używają okrętnicy do łatania żaglowego płótna — słowem, dała jej najpiękniejsze wiano, na jakie zdobyć się można było na dalekich obszarach strefy podbiegunowej. Dziewczyna schyliła głowę do samej niemal ziemi.
— Weź sobie także i te dwa zwierzaki! — dodał ze śmiechem Kotuko, wskazując psy, które przytknęły zimne pyski do twarzy dziewczyny.
— Hm! — chrząknął poważnie angekok, jakby to on obmyślił całą sprawę. — Gdy Kotuko opuścił wioskę, udałem się do śpiewaczego domu i począłem zawodzić czarnoksięskie pieśni. Śpiewałem je przez noc całą, przyzywając ducha renifera. Moje to śpiewanie sprowadziło ową wichurę, która przełamała lody i przywiodła ku Kotukowi oba psy, właśnie w chwilę, gdy mu zagrażała śmierć niechybna. Mój też śpiew przygnał foki za nawałą kry pokruszonej. Ciało moje leżało na quaggi, ale mój duch biegł po lodzie, służąc za przewodnika Kotukowi i psom na każdym ich kroku. Tak jest, jam to wszystko uczynił.
Wszyscy byli najedzeni i senni, więc nikt się nie sprzeciwiał jego słowom. Angekok uraczył się jeszcze jednym kęsem gotowanego mięsa i wraz z innymi ułożył się do snu w ciepłej, rzęsiście oświetlonej izbie, nasyconej przemiłą wonią tranu...

Kotuko, który umiał pięknie rysować na sposób inuicki, wyrył na długiej tabliczce kościanej — z dziurą w rękojeści — szereg obrazków, przedstawiających opowiedziane tu przygody. Gdy z końcem owego roku, pamiętnego czarodziejskim pęknięciem lodów w zimowym okresie, udał się wraz z dziewczyną na północ, do kraju Ellesmere, zostawił tabliczkę w chacie swego ojca. Pewnego razu zgubił ją Kadlu nad jeziorem Netilling koło Nikosiring, gdzie mu się połamały sanie na twardym żwirze nadbrzeżnym. Następnej wiosny znalazł ją tam jeden z Inuitów Nadjeziornych i sprzedał ją w Imigen pewnemu człowiekowi, który służył za tłumacza wielorybnikom na sundzie Cumberlandzkim; ten zaś sprzedał ją Hansowi Olsenowi, który był później kwatermistrzem na wielkim parowcu, wożącym turystów do przylądku północnego w Norwegii. Gdy skończył się sezon turystyczny, parowiec kursował na linii Londyn — Australia, zatrzymując się po drodze w Cejlonie. Tam Olsen sprzedał tabliczkę syngaleskiemu jubilerowi za dwa sztuczne szafiry. Ja znalazłem ją wśród różnych rupieci w jednym domu w Colombo — i przepisałem ją od początku do końca, tłumacząc jej treść na nasz język.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. Oczywiście według skali Fahrenheita. (Przyp. tłum.).
  2. Soapstone — kamień, odmiana talku. (Przyp. tłum.).