Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czasu przetaczała się po wysokim stropie zenitu zielonawa fala świateł północnych, zamigotała jak bandera na szczycie masztu — i znikła. Kiedy indziej rozbłyskała nagle na tle ciemności gwiazda spadająca i równie prędko gasła, wlokąc za sobą snop iskier. Wówczas ukazywała się przed oczyma wędrowców pełna bruzd i ostrych kantów powierzchnia lodów, dziergana i obrzeżona pasmami przedziwnych kolorów: czerwieni, brązu i sinego błękitu. Przy zwykłym świetle gwiazd wszystko zmieniało się w jednolitą szronową szarzyznę. Jak sobie przypominacie, lodowa skorupa powykrzywiała się i pozapadała pod nawałą burz jesiennych — toteż ruiną swoją przypominała obraz trzęsienia ziemi. Były tam przeróżne parowy i wąwozy; były wyrwy w lodzie, podobne wydrążonym przez ludzi żwirowiskom; nie brak też było sopli i okruchów, przymarzniętych do pierwotnej płyty lodowej; trafiały się też tafle starego, czarnego już lodu, który, wepchnięty ongi nawałnicą pod krawędź zamarzłego obszaru, wydobył się z czasem znów na powierzchnię. Obok brył krągłych szczerzyły się, na kształt zębatej piły, ostre wręby lodowych przedmurzy, przystrojone wykwitami śniegu, naniesionego przez wiatry, indziej zasię rozwierała się, kilkadziesiąt akrów powierzchni obejmująca, zapadłość, leżąca na pięć lub sześć stóp poniżej poziomu pól śnieżystych. Z niewielkiej odległości można było wziąć owe bryły lodowe za fokę, morsa, przewrócone sanie, albo i gromadkę łowców, ba nawet za samego białego niedźwiedzia-upiora o dziesięciu nogach. Wszystkie te zjawy miały taki wygląd, jak gdyby były gotowe lada chwila zerwać się do życia — ale wokoło nie było słychać najlżejszego szmeru, ni echa. Wśród tej ciszy i pustki, gdzie co pewien czas rozbłyskiwały nagle i równie prędko gasły dziwne nieziemskie światła, snuły się sanie z zaprzężony-