Drama-Oszeuti

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Drama-Oszeuti
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drama-Oszeuti.

W chwili, gdy okręt dobijał do brzegów Afryki, Paweł Bing stał na pokładzie i wyciągał ku nieznanej, wymarzonej krainie ramiona z tęsknotą i nadzieją, jaka wypełniała jego serce aż do ostatniej szczeliny. Nie wybrał on się do Afryki poszukiwać dyamentów, albo złota, nie miał zamiaru bynajmniej handlować kością słoniową, strusiemi piórami, lub futrami dzikich zwierząt. Do »czarnej« części świata gnała go... miłość.
Życie w starym kraju było dla niego niemożliwe z tego jedynie powodu, że znienawidził wszystkie kobiety europejskie, jako nieubłagane dla niego i przewrotne. Tu więc, w cieniu palm, w sąsiedztwie panter, lwów i krokodyli postanowił sobie znaleźć ideał, to jest kobietę, niezepsutą przez cywilizacyę i toaletę paryską, serce niewinne, któreby zdolne było do prawdziwej miłości. Wylądował w Angoli i udał się prosto do najbliższego króla, aby się poddać jego opiece.
Królem tym był Timbo Mungoli, przyjaciel wszystkich europejczyków, którzy tylko mieli pełne sakwy. Osobliwy ten władca nosił bardzo oryginalny strój: na głowie miał czarny, starannie odprasowany cylinder, a na piersi srebrny łańcuszek od zegarka — to wszystko.
Bing nie spodziewał się tak życzliwego przyjęcia na dworze królewskim. Czarny monarcha przyrzekł mu łaskawie swą opiekę i nadto dał mu eskortę, któraby go bezpiecznie zaprowadziła w głąb kraju. Za to ofiarował mu Bing z góry 1000 talarów, na wypadek, gdyby mu z powrotem droga którędyindziej wypadła. Oprócz tego wystawił mu jeszcze weksel, płatny za powrotem z wyprawy.
Timbo przyczepił sobie ten weksel do cylindra, a Paweł Bing podążył najbliższej nocy ze swoją, karawaną murzyńską dalej i podróżował kilka dni przez dzikie zupełnie okolice, które wesołych myśli bynajmniej nie budziły. Droga bowiem prowadziła przez nieprzejrzane prerye, porosłe bujną, wysoką, trawą, potem przez wspaniałe, dziewicze prawie lasy, przez rzeki biegnące z hukiem do oceanu. Na ich nizinach wypasały się całe stada dzikich zwierząt, a bliżej brzegu wygrzewały się do słońca potworne krokodyle. Tu i ówdzie pięły się zrzadka palmy, wysoko pod ciemnobłękitny firmament, to znowu zamykały widnokrąg łańcuchy gór wapiennych, a na ich stokach, białych jak marmur, odbijało się słońce, siejąc oślepiający blask, tam wreszcie ukazywały się przed oczyma łagodne, faliste wzgórza. Od czasu do czasu przeciągał gorący wiatr po spalonych od słońca zaroślach i krzakach, a rzadko tylko zabłądził skądś od morza łagodny, wilgotny wiew, którym odetchnąć było można swobodniej.
Najbliższym celem podróży Binga było miasto, w którem rezydował teść Timba Mungola. Tę prawdziwie afrykańską rezydencyę można było bez przesady nazwać »czarnem miastem«, gdyż wszystko, co tu tylko widzieć było można, wyglądało, jakby wyjęte z komina. Domy były czarne, ludzie jakby wyrzeźbieni z hebanu, drogi wysypane sadzą zamiast żwirem, nawet krokodyle i wałęsające się hyjeny wyglądały, jakby dopieroco kąpały się w atramencie.
Bing zakwaterował się w oberży, należącej do króla, i udał się spiesznie do najbliższego szynku, gdzie czarne jak węgiel murzynki sprzedawały czarne wino palmowe i gdzie można było się napić wódki bananowej, podobno najlepszej w całej Afryce. Tu kazał sobie podać łupę z orzecha kokosowego, napełnionego winem i począł figlować z kelnerkami, które, uśmiechając się, ukazywały jedynie białe — co w tem mieście białego było — zęby.
Ugasiwszy pragnienie, zapłacił Bing za wino, rozdał napiwki (które niestety nawet w Afryce obowiązują) i udał się na przechadzkę. W najbliższym gaju bananowym wyciął sobie laseczkę i pogwizdując wesoło, puścił się brzegiem rzeki wolnym krokiem, jakby to było w wiedeńskim Praterze, albo w Łazienkach w Warszawie. Łagodny wietrzyk, szemrzący wśród traw i zarośli wabił go coraz dalej i dalej w głąb falistej okolicy i palmowych gajów. Ani się spostrzegł wędrowiec, że stracił drogę wśród ciernistych krzaków. Ni naprzód, ani w tył... Szamotał się biedak, jak ptaszyna w sidłach, zmęczył się, spocił — bezskutecznie. Wydrapawszy się na cypl skalny, usiadł tam, by odpocząć. Zdala dolatywał go szum katarakty rzecznej i nie bardzo przyjemne wycie hyjen.
Po krótkim odpoczynku przedsięwziął dalsze poszukiwania drogi wśród wysokich, nieprzebytych zarośli i ledwie uszedł parę kroków, spotkał się z dwojgiem przenikliwych oczu jakiejś dzikiej bestyi.
— No, teraz ze mną już koniec z pewnością — szepnął Bing, przygotowując się na śmierć. Na szczęście zwierzę nie miało wcale zamiaru rzucać się na niego, przeciwnie, było nawet rade, że samo nie doznało zaczepki. Wkrótce też przekonał się Bing, że był to zwykły pies myśliwski, należący do łowczyni, która zbliżała się ku niemu, siedząc na grzbiecie ogromnego oswojonego lwa. Była to królewna murzyńska, bardzo rzadkiej... piękności. Miała ona na sobie pstry udrapowany fartuch, a na ramionach skórę pantery, kołczan ze strzałami i łuk. Zasłoniwszy się przed nieznajomym białym wielką tarczą, obitą skórą słoniową, poczęła mu się ciekawie przypatrywać, poczem wywiązała się między nimi »rozmowa«, oczywiście na migi. Królewna starała się dać mu do zrozumienia, że uważa go za upolowaną zwierzynę. On zaś ukląkł i prosił ją o darowanie życia. To jej wystarczyło. Przyjęła od niego zapewnienie posłuszeństwa, odebrała co miał tylko przy sobie, a następnie stanęła mu nogą na grzbiet, na znak, że jest odtąd jej niewolnikiem. Po tej ceremonii zabrała go ze sobą do swego »dworu«.
Tu księżniczka, nosząca melodyjne nazwisko Drama-Oszeuti, kazała go zamknąć do pewnego rodzaju psiej budy, gdzie za przegródką znajdowały się dwa lamparty i jeden stary krokodyl. W sąsiedztwie tych miłych towarzyszy zasnął jeniec snem sprawiedliwego i obudził się dopiero rano, gdy go wezwano do roboty w królewskich plantacyach, oczywiście razem z innymi niewolnikami. Flegmatycznie zawsze usposobiony Bing zamiast ubolewać nad swą dolą, począł się przypatrywać okolicy, która, jego zdaniem, była bardzo miła i zachwycająca. Na wzgórku wznosiła się murzyńska osada, otoczona częstokołem, jak szańcem. Poza tą ochroną ciągnęły się rozległe plantacye trzciny cukrowej, kawy i anyżu i prześliczne gaje palmowe. W poblizkiej rzece płukały murzynki złoto.
Ulicami, jeżeli wogóle może tu być mowa o tego rodzaju środkach komunikacyi, przechadzali się obywatele w czerwonych szatach i pod takimiż parasolami, podczas gdy przy pracy można było widzieć tylko niewolników w zwykłych przepaskach.
Przed pałacem Drama-Oszeuti czuwała ustawicznie warta, złożona z dzielnych, marsowo usposobionych amazonek murzyńskich. Po drugiej stronie wznosiła się świątynia, w której kapłan, o bardzo okazałej korpulencyi, składał ofiary fetyszowi.
Ledwie biały jeniec rozpoczął nieklejącą mu się robotę, przybyła do niego jedna z amazonek, chwyciła za powróz i zaprowadziła do pałacu. Tu dowiedział się, że Drama-Oszeuti wyznaczyła mu służbę przy sobie.
Służba ta wcale nie była uciążliwa. Dano mu wielki wachlarz, złożony z liści palmowych i kazano mu nim wachlować królewnę, podczas gdy ona, wyciągnięta na skórze lampartów, wydawała rozkazy, sądziła sprawy i inne załatwiała czynności.
Upływały całe godziny, a Bing wykonywał swą czynność flegmatycznie, nie podnosząc się z klęczek, i patrzył uporczywie w duże i piękne oczy królewskiej piękności. Bo że była to piękność w swoim rodzaju, o tem najwybredniejszy estetyk wątpić nie mógł. Istna Wenus, ulana... z czekolady. Policzki, uszy, czoło miała upiększone świecidełkami i mimo, że mogła rozporządzać tylko skórą rzadkich zwierząt, sznurami pereł i korali, umiała wybornie dodawać sobie szyku w ubiorze, jak pierwsza dama z bulwaru paryskiego.
Mniej przyjemnem dla Binga było inne zajęcie, polegające na obsługiwaniu starego krokodyla, który się wabił Bomby i »spensyonowanego« psiska. Szczególnie Bomby był do nowego »niewolnika« jak najgorzej usposobiony. Widocznie nienawidził białą rasę. Wywiązała się też wkrótce między obydwoma głęboko utajona niechęć.
Oprócz tego miał Bing jeszcze jedno zajęcie, a mianowicie musiał uczęszczać do szkoły ludowej, aby się wykształcić należycie w języku krajowym.
Mimo tych wszystkich, bądź co bądź nie bardzo łatwych obowiązków, znalazł Bing dosyć czasu na wyszukanie sposobu, w jaki mógłby się przypodobać swej władczyni.
Naprzód sporządził dla niej wachlarz ze strusich piór, potem ułożył bardzo barwny i gustowny parasol z różnokolorowych piór papuzich, a wreszcie z ptasiego puchu utkał, jak mógł, płaszcz królewski i ofiarował jej to wszystko. No i to zjednało mu serce władczyni w zupełności.
Tego samego jeszcze dnia otrzymał on dekret nominacyjny na nadwornego krawca i jedynem zadaniem jego było wymyślać coraz to nowe toalety dla swej pani. A tymczasem król Mungo Timboli czekał i czekał na jego powrót, z czem się łączyło wykupienie weksla, przypiętego do cylindra.
Wszyscy mężczyźni stołecznego miasta zazdrościli Bingowi łaski królewnej i podziwiali jego mądrość i wszelakie zdolności, oraz przepowiadali mu świetną przyszłość na królewskim dworze. Byle się tylko umiał zabrać do rzeczy.
Niechby naprzykład przyniósł do stóp władczyni krwawiącą głowę którego z jej wrogów, a zjednałby sobie jej serce. Tymczasem on wolał błądzić nocami nad brzegiem rzeki i przysłuchiwać się śpiewom ptaków i wyciu hyjen, albo też godzinami ślęczeć nad sporządzeniem bukietów kwiatowych lub nowego kapelusza z ptasich piórek dla Drama-Oszeuti.
Ona kochała go prawdziwie po afrykańsku, ale duma wrodzona nakazywała jej milczeć.
Pewnego razu w nocy zbliżyła się do Binga stara zaufana niewolnica królewnej i szturchnąwszy go potężnie kilka razy w bok, szepnęła mu do ucha:
— Słuchaj-no ty, niemądry człowieku... Słońce schodzi ku tobie, a ty nie umiesz sobie poradzić. Przynosisz królewnie kwiaty, podczas gdy ona oczekuje od ciebie wyznania miłości w innej formie. Przynieś jej żywe jeszcze serce, a ona cię z pewnością zrozumie.
Bing usłuchał rady starej niewolnicy, wziął strzały i łuk i udał się na polowanie, z którego wrócił dopiero pod wieczór, przynosząc w podarunku królewnie dopieroco wyjęte serce z upolowanej antylopy.
Ona przyjęła ten dar z wielką radością, cofnęła się na chwilę do swojej gotowalni i niebawem wyszła... pomalowana na czerwono. Był to znak, że Bing może starać się o jej rękę.
Następnego dnia podano do publicznej wiadomości, przy dźwiękach trąb i bębnów, że »Biały krokodyl« jest mężem Drama-Oszeuti.
Władza królewska atoli pozostała nadal w ręku pięknej władczyni, nikt bowiem z czarnych nie słuchałby białego króla.
Wesele obchodzono z wielką pompą i okazałością afrykańską, naprzód w świątyni, potem w dziedzińcu pałacu. Punktem kulminacyjnym zabaw weselnych był taniec panny młodej, pomiędzy stoma klęczącymi jeńcami wojennymi, którym na ostatek własnoręcznie pościnała głowy, śmiejąc się przytem z wyszukanym wdziękiem.
Miodowe miesiące obfitowały w przeróżne rozrywki, również po afrykańsku. Polowanie na strusie, słonie, antylopy i... ludzi przeplatano wyścigami i kawalkadami na lwach, żebrach i strusiach. Wydawano też wspaniałe uczty i biesiady, na których było wbród befsztyków słoniowych, szynek z pantery, frykasów krokodylich, pasztetów z hyjen, a wino palmowe i kokosowe piwo lało się strumieniami. Nie obeszło się i bez balów, oraz widowisk teatralnych, na których czarodzieje pokazywali istne cuda, jak naprzykład tańczącą trzcinę bambusową, z której wysypywały się pod zaklęciem czarodziejskiem tuzinami głowy ludzkie.
Tak upływał młodej parze czas, niby w raju, a król Timbo Mungoli wciąż czekał na wypłatę weksla, przyszpilonego do kapelusza. Lecz sielanka afrykańska musiała się wreszcie skończyć, a stało się to niespodziewanie, nagle, przez wybuch wojny z potężnym królem Brinca-Brami. Władca ten starał się długi czas o rękę Dramy-Oszeuti i kiedy mu ją zdmuchnął z przed nosa jakiś »Biały krokodyl«, zmobilizował swoje czarne bataliony i wtargnął w granice państwa niewdzięcznej sąsiadki.
Drama-Oszeuti zmobilizowała również swoje amazonki i obwarowała się na wzgórzu, z którego daleki roztaczał się widok. Armia była istotnie oryginalna. Amazonki w płaszczach ze skór lampartów i panter, miały na plecach kołczany, łuki i strzelby. Proch przechowywały w czaszkach ludzkich, uwiązanych z przodu na gurtach z łyka. Dzielna królowa przygotowała się na spotkanie nieprzyjaciela w ten sposób, że poniżej obozu kazała ustawić pełne beczki wina kokosowego, do którego dodano sporo opium. Kilka uzbrojonych amazonek strzegło nibyto osobliwego skarbu. Za zbliżeniem się jednak nieprzyjaciela uciekły wszystkie do swego obozu, a gdzie uwijała się dowódczyni, jak wąż, zwinna. Wojsko. Brinca-Bramisa rzuciło się tymczasem na zdobycz i niebawem wysuszyło wino do ostatniej kropli. Niedługo potem cała armia nieprzyjacielska spała w wysokiej trawie. Sen był błogi, ale przebudzenie się okropne.
Amazonki powiązały wszystkich co do jednego i spędziwszy ich jak bydło w hurmę, pognały na targ. Tam sprzedawały ich za różne przedmioty toaletowe i świecidełka — kto dał więcej.
Bing miał sposobność podziwiania najwyższej kultury afrykańskiej. Wprawdzie i kobiety europejskie ofiarują zazwyczaj swoich mężów na ołtarzu bogini mody, ale tu urządzone było wszystko prościej i praktyczniej. Tu mężczyzna miał swój ustalony kurs. Jeżeli jeden sznurek pereł kosztował jednego mężczyznę, to za płaszcz trzeba było zapłacić dwóch mężczyzn, a za parasol paryski nawet czterech mężczyzn było za mało.
Król Brinca-Brami pozostał w ręku Dramy-Oszeuti, jako niewolnik. Władczyni zaprzęgała go do małego wózka i powoziła nim co dzień w pewnych godzinach po parku.
Nie długo jednak trwały rozkosze Binga. Jego piękna połowica smutniała z dnia na dzień i, jak się dowiedział pewnego razu od niewolnicy, przyczyną tego była wewnętrzna rozterka.
Zmartwiony tem do żywa, ukląkł u jej stóp i starał się wydobyć od niej tajemnicę tej zagadkowej tęsknoty i smutku.
— Czy jesteś może niezadowoloną z mojej miłości, ty gwiazdo południa, płonące moje słonko? — pytał w języku krajowym, akcentując jednak wyrazy z niemiecka.
— Ależ nie — odparła królowa sentymentalnie — moja miłość ku tobie jest za wielka, żebym się mogła już tobą nasycić.
I po tych słowach ukąsiła go w ramię.
— Cóż więc mam robić, aby ciebie pocieszyć? — pytał dalej córę południa. — Jestem gotów uczynić wszystko dla ciebie, byleś była szczęśliwą. Nawet życie własne złożyłbym ci w ofierze.
Drama-Oszeuti aż podskoczyła z radości.
— Dziękuję ci. Właśnie pragnę tego, o czem powiedziałeś.
Uderzyła oszczepem w wiszącą obok tarczę i natychmiast wybiegły dwie amazonki, które czaiły się za przepierzeniem ze skór, czekając na rozkaz. Bing ani się spostrzegł, kiedy związały mu ręce i nogi.
— Co to ma znaczyć? — pytał zdziwiony niemało. Tego rodzaju afrykańskich zwyczajów nie znał bowiem jeszcze.
— To ma znaczyć — odpowiedziała królowa, całując go namiętnie — że mam zamiar zjeść cię, mój drogi, mój najukochańszy.
Na jej rozkaz amazonki wyniosły »Białego krokodyla«, męża uroczej Wenus z czekolady, na podwórze pałacowe, gdzie właśnie gorzał stos w całej pełni. Nadziały go na rożen i poczęły zwolna piec, polewając obficie masłem kokosowem.
Drama-Oszeuti położyła się na skórach lamparcich i oczekiwała na ucztę z wielką niecierpliwością. Dwu niewolników wachlowało ją tymi samymi wachlarzami, które »nadworny« europejczyk z takim mozołem sporządził, a obecnie kończył żywot w ogniu, a właściwie »dopiekał się« na przysmak królewskiej córy południa.
— Ach! jak ja cię kocham — szeptała — kocham cię tak, że cię całego zjem.
I zjadła go, znajdując w tem zadowolenie — a on... zniechęcony do Europy, posiadł w zupełności wymarzony ideał.
Król Timbo Mungoli czeka jeszcze może do dziś ze swoim wekslem na kapeluszu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.