Dombi i syn/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII. Znowu przemówiły fale morza.

Nic się jednak nie stało. W Brajtonie wszystko jak dawniej. Fale bezustannie wyznają swe niezgłębione tajnie, pył kłębi się po piaszczystem wybrzeżu; wichry i chmury gonią kędyś w dal tajemniczą; żagle księżycową nocą — niby białe dłonie — wabią wciąż ku dalekiej roztoczy.
Śliczna, pełna melancholii Florcia znowu przechadza się tam, gdzie tak tęskniła, gdzie tyle doznała szczęścia, gdzie tak często rozmawiali śród rozgwaru fal, miotających krople aż ku jego wózkowi. Florcia o nim duma i słyszy w burzliwym grzmocie morskim całe jego dzieje, wszystkie myśli, uczucia, słowa — i znajduje, że odtąd własne jej życie, wszystkie nieokreślone nadzieje i smutki w pustym domu i wspaniałym pałacu były upostaciowaniem cudnych brzmień tajemniczego hymnu.
Słyszy we falach requiem Pawełka i Tuts, dobry Tuts, który też przyjechał do Brajton — wszak rozumiecie — przypadkowo. Bez słów i w pełnej szacunku odległości stąpa on brzegiem morza za ubóstwioną postacią, nie śmiejąc naruszyć jej spokoju, a fale morza śpiewają jego uszom wiekuistą pieśń uwielbienia dla Florci.
Ale oto Tuts nabiera śmiałości, głęboko oddycha i zwolna, niezdecydowanie — zbliża się ku Florci. Jąka się, milczy, nareszcie ze zdumieniem woła:
— Patrzcie państwo — panna Dombi... ach, co za cud, oto nigdy nie przypuszczałbym, że panią tu spotkam!
W istocie zaś Tuts krok w krok szedł za karetą i niewątpliwie szedłby za nią na kraj świata.
— I Dyogenes z panią, panno Dombi! — wołał Tuts, zelektryzowany dotknięciem rączki, podanej mu uprzejmie.
A pewnie — i Dyogenes tu, pewnie, Tuts miał nawet dostateczną przyczynę wspomnieć o Dyogenesie, bo ten wśród głośnego naszczekiwania wyraził żywą chęć powitać wspaniałe łydki Tutsa. Florcia wstrzymała wiernego psa.
— Precz, Dyogenes, precz! Czyś zapomniał, kto nas poznajomił? Jak ci nie wstyd, Dyogenesie!
A pewnie, że wstyd i dla uniknięcia wstydu Dyogenes zaczął skakać, szczekać, odbiegł, wrócił znowu, machał ogonem i rzucił się pędem na jakiegoś pana. Tuts, podobnie jak Dyogenes, gotów był na sztuki rozerwać każdego natrętnika, któryby się ośmielił zamącić spokój królewny serca jego.
— Dyogenes teraz w swem rodzinnem miejscu, nieprawda, pani?
Florcia uśmiechnęła się.
— A ja, panno Dombi... niech mi pani przebaczy, panno Dombi, doprawdy, to jest, przysięgam, panno Dombi, ja tak panią uwielbiam, że nie pojmuję, co się ze mną dzieje. Ja jestem nędzne bydlę, panno Dombi. Gdybyśmy w tej chwili nie byli na ulicy, padłbym przed panią na klęczki i ze łzami błagałbym ją — rozumie się bez żadnego powodu z jej strony — żeby mi pani pozwoliła mieć nadzieję, że ja, to jest, że mogę... kiedyś... z czasem... szczęście całego mego życia...
— O, przestań, panie Tuts, na miłość Boga, przestań! — zawołała Florcia — ani słowa więcej. Z przyjaźni i życzliwości ku mnie, dobry panie Tuts.
Stropiony Tuts stanął z otwartemi usty i umilkł. Niewinna twarzyczka dziewczęcia zwraca się ku niemu ze szczerym uśmiechem.
— Dziękuję panu. Byłeś pan dla mnie tak dobry i tak miły, że pewna jestem — pan chciałeś tylko pożegnać się ze mną — i nic więcej. Nieprawdaż?
— Dalibóg, prawda, panno Dombi; ja... ja tylko też chciałem pożegnać się — i nic więcej. Do widzenia!
— No, to do widzenia, panie Tuts.
— Do widzenia, panno Dombi! Niech pani o tem nie myśli. Bardzo dziękuję. To nic... to zupełnie i stanowczo nic! Do widzenia.
Biedny Tuts z rozpaczą w sercu udał się do swego hotelu, rzucił się na łóżko i miotał się długo, i gorzko się żalił jak człowiek, przybity niespodzianymi razami losu.
Z nastaniem nocy Tuts błąka się pod domem, w którym chroni się drogocenny klejnot i patrzy w okno, gdzie błyska ognik i gdzie — jak wyobraża sobie — siedzi Florcia przy robótce. Ale myli się pan Tuts. Florcia oddawna śpi słodko w swej sypialni. Pokój, w którym się świeci, należy do pani Skiuten. Ona teraz wstąpiła na tę samą scenę, na której niegdyś zbolały chłopczyk zakończył ostatni akt swego, pełnego cierpień, życia. Rozgrywa się u niej ta sama rola, lecz jak od tamtej różna! Stara pani nie śpi, jęczy i zrzędzi. Brudna i zdrętwiała dziko się rzuca na swem bolesnem łożu a koło niej Edyta, straszliwie obojętna na przedśmiertne męczarnie. Cóż mówią im morskie fale w mroku ciszy?
— Kamienna ręka... ogromna, straszna ręka... Edyto, za co chce mi cios zadać? Czy nie widzisz, Edyto?
— Nic niema, matko. To tylko gra wyobraźni.
— Wyobraźnia! Spójrz tu, czy nie widzisz?
— Doprawdy niema nic. Nie siedziałabym tak spokojnie, gdyby cokolwiek było.
— A dla czegoś taka spokojna? Tobie nic, zawsze nic. Oto ona... znowu straszna ręka... nie, to nie ułuda. Przykro mi patrzeć na ciebie.
— Bardzo żałuję, matko.
— Żałujesz! Zawsze czegoś żałujesz — tylko nie mnie.
I stara pani jęczy. Przypomina sobie inną nieszczęsną matkę niedawno spotkaną. Milknie, wpatruje się w swą córkę, żali się, że dostaje obłędu, chowa twarz w poduszki.
Edyta z litością pochyla się ku niej i coś mówi. Chora wstrząsa się i z krzykiem chwyta córkę za szyję:
— Edyto! Prędko wracamy do domu, nie prawdaż? Czyś pewna, że wrócę do domu?
— Tak, matko, tak.
— A dla czego powiedział — jakże go tam? Zawsze zapominam nazwisk... Dla czego wymówił major to wstrętne słowo? Wszak je wymówił, Edyto? Tak czy nie?... Nie stanie się to ze mną, nie stanie!
Znowu i znowu chora pani spogląda w róg pokoju i widzi tam rękę kamienną, wydobytą — jak utrzymuje — z jakiegoś grobu i mającą cios jej zadać. Nakoniec spada ręka i stara skurczona i zgarbiona nieruchomo wali się na łoże, a pół jej ciała — trup cuchnący.
Florcię widuje ona rzadko i nigdy nie spojrzy na nią bez kwaśnej miny, znamionującej niechęć. Edyta nieustannie siedzi obok, usuwa Florcię od łoża śmiertelnego. Sama w swej sypialni Florcia drży na myśl o śmierci i często ze snu się budząc, ogląda się z lękiem wokoło, jak gdyby śmierć nadeszła. Nikogo nie bywa przy chorej prócz Edyty, ale to i dobrze, że obce oczy nie oglądają wstrętnej ofiary. Córka tylko świadkiem walki pomiędzy życiem a śmiercią.
Znika ostatni cień na martwem licu, gęsty welon zasłania z przed oczu błysk światła. Błędne ręce pod kołdrą łączą się i wyciągają ku córce a z piersi wzdętej wyrywa się okrzyk:
— Czyżem nie ja cię wykarmiła!
— Nieludzki był to głos... Edyta pada na kolana i nachyla się ku konającej:
— Matko, możesz mnie jeszcze słyszeć?
Zapadłe oczy otwierają się a głowa z wysiłkiem czyni ruch potakujący.
— Pamiętasz noc przedślubną? Darowałam ci wówczas twój w niej udział i modliłam się, aby ci Bóg przebaczył. Wtedy wszystko się między nami skończyło. Powtarzam to. Ucałuj mię, matko.
Edyta dotyka zbielałych warg i na chwilę wszystko ucicha. Nagle szkielet Kleopatry z dziewiczym uśmiechem na ustach czyni ostatni wysiłek, aby się podnieść na łożu.
Ściągnijmy różowe firanki. Jakiś inny cień pełznie po nich prócz wichru i obłoków. Szczelniej ściągnijmy różowe firanki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.