Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A dla czegoś taka spokojna? Tobie nic, zawsze nic. Oto ona... znowu straszna ręka... nie, to nie ułuda. Przykro mi patrzeć na ciebie.
— Bardzo żałuję, matko.
— Żałujesz! Zawsze czegoś żałujesz — tylko nie mnie.
I stara pani jęczy. Przypomina sobie inną nieszczęsną matkę niedawno spotkaną. Milknie, wpatruje się w swą córkę, żali się, że dostaje obłędu, chowa twarz w poduszki.
Edyta z litością pochyla się ku niej i coś mówi. Chora wstrząsa się i z krzykiem chwyta córkę za szyję:
— Edyto! Prędko wracamy do domu, nie prawdaż? Czyś pewna, że wrócę do domu?
— Tak, matko, tak.
— A dla czego powiedział — jakże go tam? Zawsze zapominam nazwisk... Dla czego wymówił major to wstrętne słowo? Wszak je wymówił, Edyto? Tak czy nie?... Nie stanie się to ze mną, nie stanie!
Znowu i znowu chora pani spogląda w róg pokoju i widzi tam rękę kamienną, wydobytą — jak utrzymuje — z jakiegoś grobu i mającą cios jej zadać. Nakoniec spada ręka i stara skurczona i zgarbiona nieruchomo wali się na łoże, a pół jej ciała — trup cuchnący.
Florcię widuje ona rzadko i nigdy nie spojrzy na nią bez kwaśnej miny, znamionującej niechęć. Edyta nieustannie siedzi obok,