Dombi i syn/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV. Dziwne wieści o wujo Salomonie.

Choć kapitan Kuttl miał najlepszy zamiar o szóstej podjąć kotwicę, kiedy to wieczorem obserwował wuja Sola przez okno, nie uczynił tego tak wcześnie. Za to gdy ocknął się i przecierał oczy, ujrzał przed sobą Tudla zadyszanego z oczami wytrzeszczonemi, iskrzącemi się od ożywienia.
— Ehe! — zawołał kapitan — A co tam?
Zaledwie Tudl otworzył usta do odpowiedzi, kapitan zerwał się i dłonią zakrył mu usta.
— Zaczekaj, bratku, zaczekaj. Nie mów chwilę ani słowa.
Potem obrócił go na lewo do drugiego pokoju, sam zaś na moment znikł, pojawił się już u bramy, wyjął ze szafy butel, nalał dwie czarki i podał jedną Dobroczynnemu Tokarzowi. Sam wypróżniwszy drugą, zawołał:
— Teraz gadaj, bratku.
— Nie mam co panu opowiadać. Oto dla pana.
I wyciągnął pęk kluczy.
— I to także.
Tu wyjął zapieczętowany zwitek.
Wstawszy dziś rano, znalazłem te rzeczy na swem łóżku. Drzwi do sklepu stały otworem a pan Hils znikł.
— Jakto? umarł?
— Nie umarł, lecz znikł. Niewiadomo dokąd. Na kluczach i na świstku napis: „dla kapitana Kuttla“. Przybiegłem więc do pana. Nic więcej nie wiem, przysięgam. Lepiej, żeby mnie była ziemia pochłonęła. Oto wynaleźli służbę dla biednego
chłopa. Gospodarz uciekł, a na mnie będą skargi. Żale te wywołał badawczy wzrok kapitana, groźny i podejrzliwy.
Wziąwszy zwitek, rozłamał pieczęć i czytał:
— Drogi mój kapitanie — to mój testament. Nie otwieraj dokumentu przed upływem roku, albo zanim nadejdzie pewna wieść o mym ukochanym Walterze, który — wiem to z pewnością — miły jest i tobie, drogi przyjacielu. Jeżeli nigdy o mnie nie usłyszysz i nie ujrzysz mnie więcej, pamiętaj o starym druhu, który do deski grobowej nie zapomni o tobie. Wyręcz mię przy sklepie do wymieionego terminu. Długów niema. Pożyczka firmie Dombi i Syn spłacona. Posyłam ci klucze. Zachowaj o wszystkiem milczenie i nie rozpytuj. Niema o czem więcej pisać. Pozostaję wiernym ci przyjacielem*.
Było jeszcze postscriptum.
„Chłopiec, polecony przez firmę, może zostać. Jeżeli nastąpi konieczność sprzedania na licytacyi, zachowaj małego miczmana“.
Kapitan wiele razy odczytywał i obracał list. Następnie postanowił zbadać rzecz na miejscu. Tam obszukał wszystkie kąty od strychu do piwnicy i stwierdził w sypialni, że Hils nie kładł się ubiegłej nocy do łóżka.
— Teraz rozumiem! — zawołał Tudl — dla tego to pan Hils tak często ostatnimi dniami znikał. Po cichu wynosił rzeczy, żeby się nikt nie dowiedział.
— Prawda. A jakie to rzeczy?
— Nie widzę tu ani przyrządu do golenia, ani szczotek, ani koszul, ani butów.
— A co powiesz o czasie, kiedy znikł?
— Myślę, że pan Hils znikł bardzo prędko potem, kiedym zaczął chrapać.
— O którejże to godzinie?
— Jakby to powiedzieć? Wiem, że z wieczora mam zawsze mocny sen, a pod ranek śpię czujnie. Gdyby pan Hils wyszedł przed świtem, byłbym usłyszał, choćby skradał się ku wyjściu na palcach.
Po namyśle Kuttl miarkował, że Hils znikł z własnej woli. Uciekł. Pozostało sprawdzić, dokąd i dla czego. Teraz przypomniał dzień wczorajszy, czulsze niż zwykłe pożegnanie i z przerażeniem pomyślał, że staruszek, nie mogąc znieść rozłąki z Walterem, popełnił samobójstwo.
Tak rozstrzygnąwszy pierwszą część zagadnienia, kapitan pozostawił w sklepie najętego zastępcę, sam zaś z Tudlem udał się na poszukiwanie zwłok Hilsa.
Wszystkie policyjne biura, wszystkie domy noclegowe, wszystkie sale anatomiczne były zbadane przez kapitana. Mieszał się on w tłum uliczny, schodził zaułki i nory, obejrzał przystanie, okręty; przez cały tydzień odczytywał w gazetach wzmianki o zaginionych ludziach, o otruciach, zabójstwach i samobójstwach. Nigdzie ani śladu Hilsa.
Nareszcie po ponownem, wielokrotnem odczytaniu listu, przyszedł do przekonania, że należałoby zabezpieczyć sklep dla Waltera i to jest włożona nań najważniejsza powinność. A zatem należy tam zamieszkać. Niepewny, czy Mac Stinger dobrowolnie go puści, postanowił zbiedz.
— Ot co, mój drogi — zwrócił się do Tudla — gdy śmiały plan ten dojrzał już w jego głowie — muszę wyjść i wrócę nieprędko. O północy czekaj na mnie w sklepie, a gdy zastukam — otwórz.
— Dobrze panie.
— Nie utracisz swej służby. A gdy wszystko ułoży się, możesz nawet liczyć na podwyższenie płacy. Tylko czuwaj. A gdy zastukam, otwórz zaraz.
Tudl obiecał nie spać przez całą noc i czatować Kapitan udał się pod dach Mac Stinger. Myśl o występnem zbiegostwie tak go przejęła, że drżał jak w febrze, zwłaszcza gdy usłyszał kroki pani Mac Stinger. Zdarzyło się, że tego dnia była ona łagodna, jak baranek, co jeszcze więcej przerażało kapitana.
— Co pan zechce dziś na obiad, kapitanie? Nie jadłby pan puddingu i baranich nerek?
— Dziękuję pani, niech się pani nie fatyguje.
— Możeby pan wolał pierog z farszem, pieczoną pulardę lub jaja? Uracz się pan choć raz dobrym obiadkiem, drogi mój kapitanie.
— Dziękuję pani. Nic mi nie potrzeba — skromnie bronił się kapitan.
— Coś pana niepokoi, a może pan niezdrów? Nie przynieść panu buteleczki xeresu?
— Nie zaszkodzi, jeżeli też się pani kieliszeczek napije. Tymczasem proszę pani czynsz naprzód za następny kwartał.
— Po co? Odda pan w swoim czasie.
— Nie, pani. Nie umiem ustrzedz grosza i pani mię bardzo zobowiąże, biorąc naprzód. Grosz z mej kieszeni płynie, jak woda.
— W takim razie wezmę. Sama nigdybym się nie upomniała, lecz skoro pan dajesz, nie mogę odmówić.
— A nadto, proszę pani rozdać odemnie swoim dzieciom po ośmnaście pensów. Niechże je łaskawa pani tu zawezwie. Radbym je widzieć.
Wnet wbiegły do pokoju pociechy pani Mac Stinger i otoczyły kapitana. On je pieścił, całował, obdarzał... W nocy zamknął swe rzeczy do szafy, mając je tu na zawsze zostawić. Co lżejsze, ułożył do wzięcia.
Przed północą, gdy wszystko spało, po cichutku otworzył drzwi i pędem puścił się do ucieczki. Ścigany wizyą pani Mac Stinger a także ogromem swego występku, gonił jak jeleń przez ulice aż do sklepu mistrza przyrządów żeglarskich. Wpadł do pokoju — Tokarz czuwał — zabarykadował drzwi żelaznemi zasuwami i zaczął wracać do przytomności.
— Uf, zmęczyłem się — sapał — uf!
— Czy gonił kto, kapitanie?
— Nie, nie. Tylko... gdyby tu przyszła jaka kobieta i pytała o kapitana Kuttla, powiedz, że nic nie wiesz, żeś nawet nie słyszał o kapitanie tego nazwiska. Pamiętaj. Możesz dodać, żeś czytał coś w dziennikach o odpłynięciu jakiegoś Kuttla do Australii razem z bandą emigrantów, którzy przysięgli nigdy do Europy nie wracać.
— Słucham, kapitanie — zapewniał ziewając Tudl.
Nazajutrz kapitan zajął się gospodarką w sklepie. Tudl musiał każdą rzecz najstaranniej odczyścić, kapitan zaś ku zdumieniu przechodniów rozmieścił na wystawie bardziej zajmujące przedmioty z cenami od dziesięciu szylingów do pięćdziesięciu funtów sterlingów.
Zaprowadziwszy te zmiany, stał się uczonym, badał wieczorami niebo i gwiazdy, odwiedzał city i giełdę, sprawdzał spadek i wzrost kursów papierów wartościowych. Zaraz też udał się do Florci z wiadomościami o wuju Sol, lecz nie zastał jej w domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.