Przejdź do zawartości

Dombi i syn/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII. Pełnomocnik.

Edyta wyjeżdżała tego dnia sama i wróciła spiesznie do domu. O pięć minut na jedenastą kareta jej stanęła koło podjazdu. Przy wyjściu z karety stojący obok mężczyzna podał jej rękę, a że lokaja nie było, Edyta skorzystała z usługi.
— Jakże się miewa pański chory? — spytała.
— Lepiej. O wiele lepiej. Właśnie wracam od niego.
Pochyliła głowę i szła na górę. Karker stanął u schodów i pytał:
— Czy wolno mi prosić panią o chwilę rozmowy?
— Teraz nie czas. Zmęczona jestem i chcę pozostać sama. Czy rzecz nagląca?
— Bardzo. Sprawa nie cierpi zwłoki.
Lokaj wiódł ich do sali, zapalił świece i znikł. Edyta siadła przy kominku. Karker z kapeluszem w ręce stanął przed nią.
— Zanim pan zaczniesz mówić, pragnę, byś mię wysłuchał.
— Słyszeć od pani cokolwiek, choćby wyrzuty, to honor dla wiernego sługi.
— Jeżeli pana przysłał do mnie ten człowiek, któregoś pan przed minutą opuścił, to mogę pana zwolnić od trudu wypełniania jego poleceń. Nie będę słuchała. Zresztą niepotrzebnie pana o to pytam. Jam na to była przygotowana.
— Czuję się nieszczęśliwym, że wbrew swej woli muszę spełnić nakaz. Ale to tylko jedna sprawa. Jest i druga.
— Jakże pan będziesz śmiał mówić mi o obowiązkach mych względem męża? Jak śmiałbyś pan po raz setny powtarzać mi o rzekomem szczęściu i dumie z tego małżeństwa? Czy śmiałbyś obrażać mnie, skoro wiesz, że zamiast miłości mam w duszy wstręt i nienawiść, że gardzę nim tyleż, co sobą za to, żem jego żoną. Dla czego stajesz pan przedemną ze swą ohydną obłudą, która przenika całą twą istotę?
— Wiem, pani, oddawna, że nie miałem szczęścia zasłużyć na jej życzliwość. Wiedziałem to. Nie mam zresztą zamiaru udawać. Wiedziałem i to, że nie przywiązanie złączyło cię z panem Dombi, bo nie mogło być przywiązania śród tak odmiennych natur. Zauważyłem i to, że w sercu pani zrodziły się uczucia dalekie od obojętności pod wpływem otoczenia. Lecz postaw się pani w moje położenie i powiedz, czy powinienem był zawierzyć jej swe prawdziwe mniemanie o tej sprawie?
— A powinieneś pan był maskować swój prawdziwy sposób myśli i z bezwstydną zuchwałością narzucać mi go przy każdej okazyi?
— Tak. Musiałem to czynić. Znam pana Dombi lepiej niż siebie. Ale pani nie znałaś pana Dombi. Nie wiedziałaś pani, że przy ogromnych wymaganiach i dumie, jest on niewolnikiem swej wyniosłości, że wprzężony w swój uroczysty rydwan, pędzi naoślep i na złamanie karku, nie widząc nic naokół i nie troszcząc się o nic i o nikogo prócz swej firmy. Pan Dombi tyleż ceni panią, co i mnie. 1Porównanie dziwne, lecz słuszne. Z wyżyny swej dumy raczył mi powierzyć obowiązek rozmówienia się z panią. Dobrze wie, jak jestem pani niemiły, ale liczył na to, że takie pośrednictwo tem dotkliwiej panią upokorzy. Podług jego mniemania — jestem kupnym niewolnikiem, niczem więcej. Jakże daleki jest od myśli, że czyniąc takiego niewolnika swym plenipotentem, uchybia własnej czci. I czemże jest dlań małżonka, skoro grozi jej podobnem poselstwem? Wszystko to mówię na stwierdzenie prawdy, że pan Dombi nie ceni nikogo na świecie. Nauczył się tylko rozkazywać i przywykł do bezwarunkowego posłuszeństwa. Gdyby nas nie było, znalazłby innych, pokornych niewolników. Dotąd też nie wiedział, co to zraniona pycha, przeciwstawiająca się jego despotycznej władzy.
Tak np. on dotąd żywi przekonanie, że jego surowe upomnienia, czynione pani przed śmiercią pani Skiuten, wywarły na panią piorunujące wrażenie i żeś się pani całkowicie poddała jego woli.
Edyta roześmiała się. Śmiech ten widocznie sprawił przyjemność Karkerowi.
— Tak tedy pierwszą sprawę można uważać za załatwioną. Pozostaje druga. Pani kochasz pannę Dombi — to wiem i to wie pan Dombi. Błagam panią, bądź ostrożną w objawach tego przywiązania.
— Ostrożną! Co to znaczy?
— Są bardzo ważne powody nie wystawiania tej przyjaźni z młodą ledi na próbę.
— Któż ośmiela się wtrącać do mych przyjaźni? Komu co do tego? Panu?
— Naturalnie — nie mnie.
— Komu więc?
— Czyż pani nie możesz się domyśleć?
— Nie bawię się w zagadki.
— Jestem w przykrem położeniu. Nie chcesz pani przyjąć odemnie żadnych zleceń i zabroniłaś mi wracać do tego przedmiotu. Lecz obie sprawy ściśle złączone. Jeżeli mnie pani zwolnisz od zakazu, wyjaśnię rzecz.
— Zwalniam pana.
Zbladła i drżała całem ciałem. Karker ciągnął spokojnie:
— Polecił mi oznajmić, że mu się zupełnie nie podoba zbliżenie pani z panną Dombi. To ma dawać ludziom powód do porównywań jego stosunku z panią. Żąda przeto, abyś pani zmieniła swe postępowanie względem panny Dombi, gdyż jej to się na nic nie przyda.
— Czy to groźba?
— Tak, groźba. Ale zwraca się ona ostrzem swem nie ku pani.
Dumna i wyniosła stała z oczami pałającemi i pogardliwym uśmiechem; lecz w tem nogi jej drgnęły i byłaby runęła, gdyby jej Karker nie podtrzymał. To nienawistne dotknięcie otrzeźwiło ją. Odtrąciła go i wskazując drzwi ręką, rzekła:
— Proszę, opuść mnie pan. Nie mów nic więcej.
— Bóg wie, jakie skutki wynikłyby stąd, gdybyś się pani wczas o tem nie dowiedziała. Panna Dombi teraz zmartwiona utratą swej starej sługi; ale to nic w porównaniu do tych skutków.
— Proszę pana wyjść.
— Wiedziałem, jak pani bardzo kochasz pannę Dombi. Dobrze, że nie słyszy rozmowy, niweczącej przyszłe jej nadzieje.
— Pozostawisz mnie pan samą, czy nie?
— Codzień będę przychodził do pana Dombi w czasie jego choroby. Pozwól mi pani widzieć się z nią i usłyszeć odpowiedź co do ostatniej sprawy.
— Dowiesz się pan o niej, ale nie teraz.
— Rozumie się. Będę zjawiał się u pani, jako mąż zaufania, gotowy jąć się środków odwrócenia grożącej biedy.
— Dobrze, dobrze. Ale idźże pan już sobie.
Karker cofał się ku drzwiom, lecz wrócił, stanął przed Edytą i rzekł:
— Teraz, spodziewam się, darowała mi pani winę. Czy mogę ucałować na pożegnanie jej rękę?
Edyta podała mu rękę skaleczoną onegdaj. Na ręce była rękawiczka. Karker ucałował ją i znikł. Za drzwiami kilkakroć całował własną rękę, która miała szczęście dotknąć rękawiczki pani Dombi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.