Dom parowy/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego
w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Pożegnanie z Mateuszem Van Guit.

Przez resztę nocy nie nastąpił żaden wypadek ani w kraalu ani po za jego obrębem. Tym razem rzeczywiście drzwi dobrze były zamknięte. Jakim sposobem mogły otworzyć się w chwili napadu dzikich zwierząt, skoro Kalagani zapewniał że sam założył żelazne przytwierdzające je sztaby, do owej chwili pozostało dla nas niewytłómaczonem.
Rana kapitana Hod dolegała mu bardzo, choć było to tylko mocne rozszarpanie ciała; gdyby sięgnęło głębiej mógłby utracić władzę w prawej ręce. Co do mnie, stłuczenie się od owego upadnięcia, gdy tygrys ogonem przewrócił mnie na ziemię, tak było lekkie że nic go już nie czułem.
Postanowiliśmy wrócić do Steam-House jak tylko dzień zaświta.
Mateusz Van Guit nie wiele sobie robił z całej tej przygody; żal mu tylko było biednych poranionych Indusów i bawołów, które postradał właśnie w chwili gdy zamyślał o opuszczaniu Tarryani.
— Nieodłączne to od mego powołania, rzekł, i miałem jakieś przeczucie że mnie spotka tu jakiś przykry przypadek.
Dzień zaczynał świtać gdy serdecznem uściśnieniem dłoni pożegnaliśmy Mateusza Van Guit, który dał nam Kalaegani’ego i trzech Indusów aby nas przynajmniej przez las przeprowadzili.
Żadna przygoda nie spotkała nas w powrocie; nigdzie nie było ani śladu tygrysów lub panter. Co do bawołów zbiegłych z kraalu, to te albo zostały poszarpane przez dzikie zwierzęta, lub zabłąkały się tak gdzieś daleko, iż nie można było obiecywać sobie aby wiedzione instynktem powróciły do kraalu. Gdy minęliśmy las, Kalagani i dwaj Indusi opuścili nas, a w godzinę później byliśmy w Steam-House.
Opowiedziałem Banks’owi smutne nasze przygody; nie potrzebuję mówić jak szczerze winszował nam że się na tem skończyło. Najczęściej ani jeden z napadniętych nie powraca z podobnych napadów, aby mógł opowiedzieć je potem.
Biedny kapitan musiał chcąc niechcąc kilka dni nosić rękę na temblaku, ale Banks, który był trochę doktorem, upewnił nas że rana prędko się zagoi. Kapitan mógł nadto tem się pocieszyć że zabił czterdziestego ósmego z kolei tygrysa.
Nazajutrz, 27. sierpnia, po południu, nagle psy zaczęły szczekać radośnie zobaczywszy pułkownika Munro wracającego do sanitarium wraz z Mac-Neil’em i Gummi’m. Ucieszyliśmy się wszyscy widząc że powraca zdrów zupełnie, bo ta nieobecność jego wielkiego nabawiła nas niepokoju. Banks pierwszy wybiegł naprzeciw niemu uścisnął serdecznie, pytające wlepiając spojrzenie.
— Daremnie! odpowiedział tylko sir Munro.
Odpowiedź ta oznaczała nietylko że poszukiwania na granicy nepaulskiej żadnego nie odniosły skutku, ale także żeby żadnych nie zadawać mu pytań i nic o tem nie mówić.
Tak więc dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się od Mac-Neil’a i Gummi’ego że pułkownik Munro chciał zwiedzić tę część Indostanu, w której ukrywał się Nana Sahib przed ostatniem pojawieniem się jego w prezydencyi Bombayu. Celem tej wycieczki było wyśledzenie co się stało z towarzyszami Nababa; czy nie pozostały jakieś poszlaki ich przejścia za granicę indo-chijską; i czy, jeźli nie sam Nana Sahib, to przynajmniej brat jego Balao Rao nie ukrywał się w tych okolicach, niepodlegających władzy angielskiej. Wszelkie poszukiwania doprowadziły do wniosku że wszyscy powstańcy opuścili już te strony; nigdzie nie było najmniejszego śladu ich pobytu ani obozowiska w którem to odbył się fałszywy pogrzeb Nana Sahiba; nigdzie nic dowiedzieć się nie można było gdzie się podział Balao Rao i jego towarzysze. Nie można więc było myśleć o wymiarze sprawiedliwości i ukaraniu Nababa a skoro tenże został zabity w górach Sotpurra, a banda jego rozproszona szukała zapewnie schronienia po za granicami Indostanu. Postanowiono tedy że opuścimy granicę himalayską i zwróciwszy się na południe ukończymy tym szlakiem naszą podróż z Kalkutty do Bombayu.
Mieliśmy odjechać za tydzień, to jest 3. września, aby kapitan Hod miał czas zupełnie wyleczyć się z rany, a pułkownik Munro wypocząć po trudach męczącej swojej wycieczki. Banks postanowił zająć się tymczasem niezbędnemi przygotowaniami i opatrzeniem naszego Steam-House aby można było bezpiecznie dalszą odbywać drogę.
Postanowiliśmy unikać wielkich miast północno-wschodnich, w których bunt z 1857 roku zaznaczył się śladami strasznego zniszczenia, gdyż widok ich rozbudzałby silniej jeszcze boleśne wspomnienia pułkownika. Tak więc Olbrzym Stalowy przebiegać będzie prowincye omijając miasta; pomimo to podróż może być bardzo zajmująca, gdyż okolice te, leżąc w prześlicznem położeniu, przedstawiają zachwyconemu oku nader malownicze krajobrazy.
Fox i Gumi zajmowali się teraz zaopatrywaniem spiżarni. Przebiegali okolicę zabrawszy psy z sobą, i dostawili znaczną liczbę kuropatw, bażantów i dropi, w które okolica ta nadzwyczaj obfituje. Zapasy te przechowane w naszej lodowni, mogły wystarczyć na czas podróży.
Dwa czy trzy razy byliśmy w kraalu dla odwiedzenia Mateusza Van Guit, który także przygotowywał się do podróży do Bombayu, znosząc z filozoficznym spokojem wszelkie trudności i przykrości, jak człowiek wyższy nad podobne małostki i marności.
Ponieważ obecnie menażerya była już w komplecie, potrzebował już tylko zgromadzić inne bawoły, na miejsce rozszarpanych i zbiegłych podczas nocnej napaści, a niełatwe to było zadanie. Wysłał w tym celu Kalagani’ego do wsi i miasteczek pobliskich, niecierpliwie oczekując jego powrotu.
Ostatni ten tydzień naszego pobytu w sanitaryum, przeszedł zupełnie spokojnie. Rana kapitana Hod zagoiła się prawie zupełnie, miał nawet wielką ochotę wybrać się choć raz jeszcze na polowanie na tygrysy, i jedynie na prośbę pułkownika odstąpił od tego zamiaru.
— W skutek niezagojonej rany nie możesz być tak pewny swej ręki, mówił pułkownik Munro; bądź spokojny, w ciągu dość długiej jeszcze podróży, niejedna jeszcze zdarzy ci się sposobność.
— A potem, dodał Banks, wszak zabiłeś już czterdziestu dziewięciu kapitanie, nie licząc ranionych, wszak to już dostateczna liczba na jednego śmiertelnika.
— Chciałbym ją przynajmniej zaokrąglić i zabić pięćdziesiątego, odpowiedział z westchnieniem kapitan.
W przeddzień wyjazdu przybył do nas Mateusz Van Guit w towarzystwie Kalagani’ego. Pułkownik przyjął go bardzo uprzejmie. Sądziliśmy że przyszedł jedynie aby nas pożegnać; ale z mowy jego i zakłopotania można było domyśleć się, że grzeczność ta jest płaszczykiem jakiejś myśli którą pragnął a nie śmiał wypowiedzieć. Na jego szczęście Banks zapytał czy udało mu się już zdobyć nowe bawoły do zaprzęgu?
— Gdzie tam! panie inżynierze, odpowiedział; Kalagani daremnie przebiegł w tym celu wszystkie okoliczne miejscowości, nigdzie nie mógł znaleźć bawołów do nabycia, i jestem teraz w tak opłakanem położeniu, że nie mam czem odstawić mojej menażeryi do najpierwszej stacyi...
— I jakże myślisz pan zaradzić temu? zapytał Banks.
— To też bieda że ani wiem co począć, odpowiedział. Klatki moje są ciężkie... myślę to i owo... waham się... a tu termin odstawy się zbliża... 20.września niedaleko... tylko 18 dni mi pozostaje do odstawienia mojej menażeryi do Bombsy.
— Ośmnaście dni!... zawołał inżynier, — więc nie masz pan chwili czasu do stracenia!
— Wiem o tem, niestety!... to też jeden... jedyny pozostaje mi ratunek...
— Jakiż?
— Nie chciałbym być natrętnym... a przecież ośmielam się zanieść najpokorniejszą prośbę do pana pułkownika...
— Mów pan o co chodzi, panie Van Guit, rzekł pułkownik Munro, i bądź pewnym że z największą przyjemnością uczynię co będzie w mej mocy aby cię wybawić z kłopotu.
Po wielu ukłonach dostawca wypowiedział nareszcie: iż skoro Olbrzym Stalowy ma być tak nadzwyczaj silny, może możnaby przyprządz jego klatki na kołach do ostatniego wagonu, i tym sposobem doprowadzić je do najbliższej stacyi kolei żelaznej. Odległość nie przenosi 350 kilometrów, a droga jest dobra i równa.
— Czy jest możebnem spełnić życzenie pana Van Guit? zapytał pułkownik inżyniera.
— Nic łatwiejszego, odrzekł tenże, nasz Olbrzym Stalowy nie poczuje nawet tego powiększenia ciężaru.
— A więc dobrze, panie Van Guit; odstawimy twoją menażeryę do najbliższej stacyi, sąsiedzi powinni pomagać sobie wzajemnie, nawet w górach Himalaya.
Dostawca podziękował najuprzejmiej. Teraz trzeba mu było coprędzej wracać do kraalu odprawić służbę zupełnie już od jutra niepotrzebną. Postanowił zatrzymać tylko czterech chikarisów, potrzebnych do nadzoru i obsługi klatek.
— A więc do jutra, rzekł pułkownik Munro.
— Do jutra, łaskawi panowie, będę oczekiwał w kraalu przybycia waszego Stalowego Olbrzyma.
I dostawca odszedł uradowany.
Kalagani przez cały czas tej rozmowy bacznie wpatrywał się w pułkownika Munro, którego wycieczka do granic Nepaulu widocznie bardzo go zajmowała; nareszcie poszedł za dostawcą.
Wszystkie przygotowania do naszej podróży były ukończone; nasze domy-wagony oczekiwały tylko na Stalowego Olbrzyma, mającego dowieźć je na równinę, a następnie udać się do kraalu aby zabrać klatki i przytwierdzić je do pociągu.
Nazajutrz, 3. września, o siódmej rano, Olbrzym Stalowy stał w pogotowiu do podjęcia obowiązków, z których dotąd wywiązywał się tak sumiennie, gdy w tem nieprzewidziany wypadek wprawił nas w niewysłowione zadziwienie.
Ognisko kotła, ukryte we wnętrzu naszego słonia, było pełne paliwa. Kalut rozpalił je i chcąc przekonać się czy cug jest dobry, otworzył luft, do boków którego przylegają rury służące do przeprowadzania przez kocioł produktów paliwa. Ale, zaledwie otworzywszy drzwiczki, odskoczył nagle, gdyż raptem wyleciało z niego z sykiem coś jakby ze dwadzieścia rzemieni. Banks, Stor i ja spojrzeliśmy po sobie nie mogąc pojąć przyczyn dziwnego tego zjawiska.
— Co to jest, Kalut? zapytał Banks.
— Grad wężów, proszę pana, odpowiedział palacz.
Jakoż rzeczywiście były to węże, które widać obrały sobie mieszkanie w rurach kotła, więc za rozpaleniem ognia, płomień zaczął je piec i parzyć. Niektóre z tych gadów były już strasznie poparzone, i gdyby nie to że Kalut luft otworzył, wszystkieby się spaliły.
— A toż co!... zawołał kapitan Hod, gniazdo węży szarpały wnętrzności naszego Stalowego Olbrzyma!
A były to najniebezpieczniejsze, najzjadliwsze gatunki węży, tak zwane „węże-bicze,“ „gulabisy,“ „czarne kobrasy,“ i „wajasy okularniki.“ Oprócz tego, w górnym otworze komina, pokazał się śpiczasty łeb ogromnego boa, któremu trudno było wydostać się prędko z metalowej rury; korzystając z tego, kapitan Hod porwał za karabin i kulą roztrzaskał mu głowę.
Wtedy Gumi wdrapał się na Stalowego Olbrzyma, i z pomocą Kaluta i Stor’a zdołał wyciągnąć ogromnego węża. Błyszcząca skóra jego mieniła się w barwy zielone i niebieskie, a na niej odznaczały się jakby obręcze z tygrysiej skóry. Wąż ten był pięć metrów długi, a gruby jak ramię męzkie. Inne węże prędko rozbiegły się po trawie.
Po tem oczyszczeniu z wężów, lufta ciągnęły doskonale, kocioł zczął syczeć i po upływie trzech kwadransy manometr wskazywał dostateczne ciśnienie pary — można więc było wyruszyć w drogę.
Rzuciliśmy pożegnalne spojrzenie na prześliczną do koła roztaczającą się panoramę — rozległ się gwizd lokomotywy — odjechaliśmy. W godzinę później pociąg nasz zatrzymał się na skraju lasu. Tu oddzielono Stalowego Olbrzyma, który pod kierunkiem Banks’a, maszynisty i palacza zwrócił się na jedną z szerokich dróg lasu. Powrócił we dwie godziny później i przyciągnął sześć klatek z menażeryą, które przytwierdzono do pociągu.
Mateusz Van Guit nie mógł się dość nadziękować pułkownikowi Munro.
Banks skinął, rozległo się świśnięcie i Stalowy Olbrzym popędził ku południowi, nie troszcząc się o powiększenie ciężaru pociągu przez sześć klatek z menażeryą.
— I cóż powiesz na to, panie dostawco? zapytał kapitan Hod.
— Powiem, panie kapitanie, że byłaby to rzecz jeszcze cudowniejsza, gdyby tak ciągnął słoń z ciała i z kości.
Dostawca codzień zasiadał z nami do stołu, a wyborny jego apetyt oddawał cześć zasługom naszego kucharza. Kapitan Hod, zupełnie już wyleczony z rany, przyczyniał się bardzo do zaopatrywania spiżarni.
Żeru dla menażeryj dostarczali chikarisowie, polujący pod kierunkiem Kalagani’ego, który strzelał doskonale; nieoszacowany ten Indyanin odznaczał się niezliczonemi zdolnościami; pamiętając oddaną sobie przysługę, pułkownik Munro obchodził się z nim prawie po przyjacielsku.
Dnia 17. września dojechaliśmy do stacyi kolei i tu mieliśmy zostawić dostawcę z jego menażeryą a sami skierować się do prezydencyi Bombay. Dostawca zaś miał udać się koleją na wybrzeża morza Indyjskiego.
Zatrzymaliśmy się na noc, aby nazajutrz o świcie w dalszą ruszyć drogę.
Rozstając się z nami, Mateusz Van Guit miał zarazem odprawić część służby jako już teraz niepotrzebnej, zostawiając tylko dwóch Indusów do obsługi klatek z menażeryą w ciągu parodniowej podróży do Bombay. Tam w porcie ma wsiąść na okręt odpływający do Europy, gdzie już miejscowa obsługa przeniesie klatki na pokład. Tym sposobem kilku chikarisów i Kalagani zostawali bez obowiązku.
Banks’owi zdawało się że Kalagani jest bardzo zakłopotany i nie wie co z sobą zrobić, a że wszyscy polubiliśmy go bardzo za usługi oddane pułkownikowi Munro i kapitanowi Hod, zapytał go więc czy nie byłoby mu to dogodnie abyśmy go zabrali do Bombay. Po chwili namysłu, Kalagani przyjął ofiarę inżyniera, a pułkownik Munro oświadczył iż cieszy się że może zrobić mu tę dogodność. Kalagani znał doskonale całą tę część Indyj, mógł więc być nam bardzo pożytecznym.
Nazajutrz rano pożegnaliśmy się z Mateuszem Van Guit, który kilkakrotnie, zapewniał pułkownika o swej niewygasłej wdzięczności jaką wiecznie zachowa dla niego w swem sercu, poczem opuścił Steam-House.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.