Dom biały/Tom drugi/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul de Kock
Tytuł Dom Biały
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1833
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł orygin. La maison blanche
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

ODWlEDZINY U IZORY.

Edward wstał ze świtem, nie myśląc dnia tego spędzić na oglądaniu zamku Rosz-nuar, obiecuje sobie daleko większą przyjemność; chce się widzieć z piękną pastérką, pójść na dolinę, gdzie mieszka Izora; obraz jej ani na chwilę nie wyszedł z jego pamięci; a chociaż mniej od innych mówił o niej — myślał o niej najwięcej. W miłości i w polityce, tych się najbardziej lękać nie trzeba, którzy mniej mówią.
Edward schodzi na dziedziniec, gdzie zastaje już wytrzeźwionych ogrodnika i murgrabiego, czekających na przebudzenie pana, aby go za wczorajsze głupstwa przeprosić. Nie słuchając wcale obietnic poprawy i szczérego żalu, tych ichmościów, Edward wychodzi z zamku, pyta wieśniaka jakiegoś o najkrótszą drogę do Szadra; rusza, przebywa prędko wzgórza, doliny i góry; i w godzinie uchodzi to, co wczoraj, prawie dwa razy tyle czasu im kosztowało. Wkrótce, poznaje miejsce, dolinę, Dom Biały i mieszkanie Izory; zatrzymuje się dla odpoczynku i idzie powolniej oglądając się w koło.
Edward, zatrzymuje się o kilka kroków domu, na który spogląda, mówiąc do siebie: «Tu, od świata daleka... mieszka sama jedna!.. ładna jak aniołek!.. cnotliwą się być zdaje!.. szczéra, prosta — jak sama niewinność!.. Niepodobna, żeby jakiemu góralowi głowy nie zawróciła!.. Lękają się jej!.. głupcy!... Ale podróżni, ludzie światowi, którzy ja zobaczą!... Juściż to zupełnie bez sensu opuszczać tak tę dziewczynę, narażoną na tysiąc niebezpieczeństw... O co też ja się turbuję?.. raz ją tylko widziałem... ledwiem do niej kilka słów przemówił... Mamie się jak Alfred od piérwszego spójrzenia zapalić?.. O! nie — więcej mam rozsądku,... niegodziwą byłoby rzeczą chcieć uwieść tę dziewczynę!.. ale można przecie ją zobaczyć i nie zakochać się od razu... zobaczę czy jest w domu.»
Edward zbliża się do domku, lecz brama zamknięta i Śmiały tylko szczekaniem swojem odpowiada młodemu poecie, zmartwionemu że jej nie znalazł. Przypomina sobie, że Izora prowadzi swoje kozy na paszę na pobliską góre, chce szczęścia sprobować, i idzie w tę stronę. Wkrótce spostrzega ją siedzącą na małym wzgórku, i czytającą — a w około pasące się kozy.
— «Mają, oni trochę słuszności ci górale» pomyślał Edward patrząc zdala na pastérkę nie widzącą go jeszcze. «Nie widać zwykle pastuszek z książkami w ręku;... nadto się nawet dobrze wyraża, żeby ją było można z innymi pastuszkami porównać... Ktoś ją nauczył rzeczy nieznanych w tych górach;... a to pewno nie wieśniacy, którzy ją wychowywali... jest cóś tajemniczego, dziwnego we wszystkiém co z nią ma jakikolwiek związek... dla tego to zapewne tyle mię zajmuje... Jakże ładna schylona nad książką, z główką spartą na ręku! gdybym był malarzem, jakżebym chciał ją w tém położeniu odmalować!»
Po kilku chwilach przypatrywania się, Edward zbliża się do Izory. Podchodzi zwolna, aby ją nie przestraszyć; lecz nogą natrafia na kamień; na ten odgłos dziéwczę obraca się szybko — okazując podziwienie na widok przychodnia; wkrótce jednak zdaje się go poznawać i uśmiéch przebiega po jej ustach. Wstaje nakoniec, widząc zbliżającego się coraz bardziej Edwarda.
— «Siedź!.. siedź! nie przeszkadzam» rzeki Edward dość niezgrabnie przybliżając się do dziewczynki; gdyż ludzie wówczas najniezgrabniejszemi się pokazują, kiedy się najlepiej okazać usiłują: «Przechadzałem się... po tych górach... postrzegłem cię... zbliżyłem się... czytałaś?.. zdawało mi się..
— «Tak! panie... o ja bardzo czytać lubię!...
— «Jestto przyjemność, której nie znają mieszkańcy gór tutejszych.
— «To prawda — ale ja dziękuję Bogu, że umiem więcej od nich, bo prawie zawsze będąc sama jedna, kiedy się napracuję — nad książką się rozrywam.
— «Czy wolno zobaczyć co czytasz?
— «Czemuż nie, mój panie!»
Izora podaje Edwardowi książkę, który poznaje dzieła Florijana. Raz jeszcze z podziwieniem pogląda na dziewczynkę, i oddaje jej książkę z tymi słowy: «Doprawdy, nie jesteś wieśniaczką, jak inne!..
— «Dla tego że umiém czytać?... odpowiada Izora z uśmiéchem.
— «Wcale nie — lecz twoje ułożenie, sposób wysłowienia się...
— «Mówię, jak wszyscy...
— «Nie tak jak wszyscy, którzy w około ciebie mieszkają;... nawet wybór tej książki...
— «Jam jej nie wybrała — dano mi ją..»
Już Edward miał na ustach zapytanie: «Któż taki?» lecz nie śmiał, zamilkł, znajomość jego z Izorą nadto jest chwilowa, aby mógł sobie tyle pozwolić. — Jakieś tajemne nieukontentowanie go gryzie, i pomyślał sobie, że gdyby tu był Robino, pewnoby zrobił uwagę, iż to dziéwczę wiele odbiéra podarunków.
— «Mój Boże, możeś pan nie jadł śniadania?» zawołała nagle pastéreczka: «Może zadeiesz do mego domku?... Ja o tém ani pomyślałam!...
— «Nie!.. nie! nic nie chcę — rzekł Edward zatrzymując ją: «chcę tylko z tobą pomówić, jeżeli się to nie znudzi.
— «I owszem!.. ja tak rzadko z kim rozmawiam!.. pastérze daleko swoje! trzody od mojej prowadzą, pastérki stronią ode mnie,... a jam przecie nic nikomu złego nie zrobiła; czyliż tak złą mam powierzchowność?
— «Ach! nie i owszem!... woła Edward, i chce porwać i uścisnąć rękę Izory, ale się jeszcze wstrzymuje.
— «Od czasu śmierci dobrej mojej matki, postrzegłam że odemnie stronić zaczęto, i że ledwie kto do mnie przemówił; z początku mię to smuciło... przykro mi było zostać w moim wieku, samą jedną na świécie;... lecz od tej pory jak dostałam Śmiałego, nie jestem już sama jedna;... bo mój Śmiały mnie kocha... nie ucieka kiedy go chcę pogłaskać!»
W głosie, w mowie Izory, łączył się wdzięk z prostotą, na któren nie można było być obojętnym; był to wyraz kobiéty dobrze wychowanej, i szczérość góralki. Piérwsze podejrzenia Edwarda, nikną wkrótce.
— «Więc chciałabyś może, rzekł, żebym czasem przyszedł z tobą pogadać?
— «Kiedy pan zechcesz — pan mieszkasz nie daleko?
— «O!.. tak... w Rosz-nuar... o dwie milki...
— «Dwie mile!.. to być musi bardzo daleko!.. jam nigdy tych gór nawet nie przeszła.
— «Nie byłaś więc nigdy w Sę’t’Aman?
— «O! nie panie... zabroniono mi z tych gór się oddalać.
— «Któż ci to mógł zabronić, kiedy sama jedna jesteś na świecie, i niémasz rodziców?»
Izora zamilkła na chwilę; lecz wkrótce odpowiada: «Matka moja mi zabraniała.
— «Lecz teraz już nie żyje,... czy nie możesz pójść za swoją wolą?
— «Zapewne! mój panie.... lecz niémam ochoty iść do miasta... po cóżbym tam poszła?.. o! nie! nigdy nie opuszczę domu poczciwego Andrzeja, w którym upłynęły dziecinne lata moje!..»
Edward zamilkł — Izora pobiegła przypędzić jedną z koz, która się nieco oddaliła; widzi lekko wstępująca na skały; siada blisko miejsca na którym siedziała, i czeka jej powrotu. Piękność położenia, spokojność panująca w górach, które słońce oświécać zaczyna, samotność w jakiej się z ładną pastérką znajduje, dziwne myśli rodzą w umyśle Edwarda; serce jego bije silniej, oddech mu zabija, wyobraźnię jego zmąciły życzenia miłości a raczej roskoszy... lecz Izora wraca, przybiega i siada koło niego, mówiąc: «Otóź i jestem!» W tém poruszeniu, w tych słowach, tyle jest zanfania i prostoty, że Edward wstydzi się sam przed sobą za myśli, jakie mu przychodziły;... uspakaja się, serce jego wolniej bić zaczyna — i już śmié nawet spójrzeć na Izorę.
— «Czasem ja muszę daleko latać za kozami, rzekło dziéwczę: «mogłabym wprawdzie poprowadzić z sobą Smiałego, któryby ich dopilnowali; lecz trzeba, żeby ktokolwiek pozostał w domu.
— «Czyż nigdy, żaden góral, nie przyjdzie pomówić z tobą Izoro?
— «O! nie, panie... nigdy!...
— «A z podróźnych, przechodzących tą doliną, niktże, tak jak ja naprzykład, nie przychodził do ciebie w góry?
— «Nikt! panie;... bo też rzadko tędy kto obcy przechodzi... ta dolina nie leży na gościńcu, a górale, którzy podróźnych prowadzą, unikają od Białego Domu.»
Chwila milczenia następuje. Edward przypatruje się pilnie dziewczynce; ona pogląda na kozy biegające w górach; a kiedy obróci wzrok na Edwarda uśmiécha się do niego z prostotą; nie jest to uśmiéch zalotnicy, która cię chce usidlić, lecz niewinności, która nie widzi żadnego niebezpieczeństwa w przyjemności, która czuć dała.
— «Mówiono mi w Szadra, że czytanie nie jest jedynym tylko twoim talentem... rzekł wreszcie Edward: «Spiéwasz podobno?
— «O! śpiéwam często;... kiedy niémam nic lepszego do roboty!.. ale bardzo źle, jak mi się zdaje!...
— «A któż cię nauczył piosnek nieznanych w tych górach?»
Izora zarumieniła się, i odpowiedziała spuszczając oczy: «Podróżny, który u nas jakiś czas przebywał.»
— «Matka twoja żyła jeszcze wówczas zapewne?
— «O! tak! panie!..»
Edward zamilkł; mimo woli jego dziwne podejrzenia rodzą mu się w umyśle. Dla rozproszenia ich, spogląda na dziewczynę, której wszystkie rysy, tak doskonałą niewinnością oddychają. Po takich kilku chwilach, czuje iż mu już czas wracać do zamku; bo radby żeby nikt nie postrzegł jego niebytności, a przynajmniej żeby mógł ukryć swoją bytność w okolicy Szadra. Wstaje więc i mówi do Izory: «Muszę cię już opuścić!»
— «Tak prędko, mój panie!» zawołała z szczerością pastérka.
— «Czyż ci przytomność moja, przyjemność jaką sprawia? zawołał Edward.
— «Mówiłam już panu, że rzadko w tych górach mogę z kim pomówić!
— «Ach! prawda!» rzekł Edward zimniej — Więc dla tego tylko...»
Tu się zatrzymał myśląc: «No! co za śmieszność, wymagać, żeby się zaraz we mnie zakochała?.. Naśladuję Alfreda!... chociaż mu sam prawię morały.
— «Zejdziemy razem zgóry» rzekła Izora: «Czas powrócić do domu, mój Smiały nudzić się musi.»
W momencie spędza trzodę i goni ją ku dolinie, biegając, skacząc i śmiejąc się z całego serca, za każdym skokiem kozy; a Edward idzie za nią, myśląc: — «Jej serce jest spokojne... ta wesołość tak nie wymuszona, ta miła prostota okazują, że nie myśli o miłości. Biédna dziewczyna! bogdajby dla swego szczęścia nie znała nigdy tej namiętności, która więcej sprawia smutków niż roskoszy...»
Edward wzdycha; bo mu coś mówi do serca, iż chciałby dać poznać Izorze te smutki i roskosze.
Przyszli przed domek, Izora drzwi otwiéra, pies jej przybiega się łasić; potém spogląda na Edwarda, okręca się koło niego, lecz nie okazuje najmniejszej złości.
— «Musiał już pana poznać,» rzekło dziéwczę.
Edward zbliża się do Śmiałego, głaszcze go, a pies się nie broni, lecz tylko na swoją panię spogląda, jakby ją pytał, czy ten jegomość należy do liczby jej przyjaciół.
— «Wkrótce» rzekł Edward: «lepiej się z sobą poznamy. Bądź zdrowa, Izoro!... do jutrzejszego rana.
— «Do jutra, panie... ah! przepraszam — jakźe panu imie?
— «Edward.
— «Więc do jutra panie Edwardzie, kiedy dziś niechcesz u mnie odpocząć.»
To mówiąc, dziéwczę kłania się wdzięcznie Edwardowi, i wesoło wchodzi do swego mieszkania; a poeta wraca do Rosz-nuar, marząc o pastérce.
— «Jaka ładna!.. jej głos, postać, szczérość... wszystko zachwyca;.. ale się w niej nie zakocham,.. byłoby to szaleństwo;.. jednakże tak jest miłą, że muszę być u niej jutro rano... nie wypada jednak mówić Alfredowi, żem był u niej, gotówby był zrobić toż samo... Alfred trzpiot taki,... zarazby jej głupstw nagadał!.. Byłoby to okropném... alebym tego nigdy nie ścierpiał»
Biédny Edward nie chciał się zakochać, a zaczynał od zazdrości!.. Dla czegoż opierać się uczuciu, tak naturalnemu w tym wieku! wówczas dopiéro strzedz się trzeba miłości, kiedy rozum przychodzi, bo ona jak ospa, im poźniej napadnie, tém gorzej da się we znaki..


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul de Kock i tłumacza: Józef Ignacy Kraszewski.