Strona:Paul de Kock - Dom biały tom II.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
186

wczynę, której wszystkie rysy, tak doskonałą niewinnością oddychają. Po takich kilku chwilach, czuje iż mu już czas wracać do zamku; bo radby żeby nikt nie postrzegł jego niebytności, a przynajmniej żeby mógł ukryć swoją bytność w okolicy Szadra. Wstaje więc i mówi do Izory: «Muszę cię już opuścić!»
— «Tak prędko, mój panie!» zawołała z szczerością pastérka.
— «Czyż ci przytomność moja, przyjemność jaką sprawia? zawołał Edward.
— «Mówiłam już panu, że rzadko w tych górach mogę z kim pomówić!
— «Ach! prawda!» rzekł Edward zimniej — Więc dla tego tylko...»
Tu się zatrzymał myśląc: «No! co za śmieszność, wymagać, żeby się zaraz we mnie zakochała?.. Naśladuję Alfreda!... chociaż mu sam prawię morały.