Doktor Przybram/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
SZARY DOM.

Na starożytną, cichą mieścinę rybacką, na jej uliczki ciasne i wąskie spadła, jak szarańcza, banda aktorów. Biegali po zaułkach, po placach i schodach kamiennych, po sławetnym, wysokim tarasie, po średniowiecznych murach obronnych.
Na placu Tartiniego rozłożyli obóz, przebierali się za królów i gamratki, za mnichów i paziów i nie było w starej, poczciwej mieścinie Pirano domu, schodów, podziemia, gdzieby swoich sztuk nie próbowali, gdzieby się w najdzikszych pozach nie fotografowali.
Przybram, przyodziany w rudy habit astrologa, biegał razem z innymi, wdrapywał się na wieżę Punta Madonna della Salute i znów staczał się na łeb, na szyję na dół, aż do samej zatoki, gdzie mu kazano wpław dopędzać łódkę rybacką.
Nie zapominali jednak przytem, obaj z Fiszlem, o doświadczeniach. Co dzień, raniutko, kładli na słonecznym placu, pod pomnikiem, ową rurkę z ziarenkami nellitu i poddawali ją możliwie najsilniejszej insolacji. Skrzypek Giuseppe Tartini, który tam stoi, z kamienia wykuty, na cokóle, nie przypuszczał biedaczysko, że mu po śmierci każą eksperymenty chemiczne wykonywać. Ale nie protestował, — stał spokojnie i trzymał w garści epruwetkę.
— Nellity, — tłumaczył Fiszlowi docent, — trzeba było do światła słonecznego dostroić, rozegrać, jak przyrząd muzyczny.
Rurka istotnie pod włoskiem niebem nabrała jakiejś werwy i dziwnych kolorów. Wieczorami świeciła już nieomal, jak dobra kieszonkowa lampka elektryczna.
Dlatego też zapewne w rubryce „Fosfory“ dzienniczka, o którym była już mowa, spotykamy w owym okresie coraz lepsze stopnie. Trafiają się czwórki, nawet czwórki z plusem. Natomiast wielką rzymską pałę znajdujemy raptem, niestety, w dziale „widoki na przyszłość...“

Katastrofa miała przebieg następujący. Któregoś popołudnia Przybram, ucharakteryzowany, jak zwykle, na astrologa, siedział w osterji „Alle tre porte“, popijając czerwone wino z wodą. Jakaś gazeta wiedeńska leżała akurat na stole i docent, rzuciwszy na nią okiem, spostrzegł nagle swoje nazwisko w tytule sensacyjnego artykułu. Litery były co najmniej calowe, a cały nagłówek krzyczał po prostu wniebogłosy:
BLUFF GIEŁDOWY SIĘ WYJAŚNIA!... NIEBIESKIE PTAKI Z „PRZYBRAM-LIGHT“ POD KLUCZEM! CASTIGLIONI I GEZA NIRENSTEIN W SZARYM DOMU!


Dowiadujemy się...

Właściwie trudno było się czegokolwiek dowiedzieć, połowę pierwszej karty bowiem ktoś sobie dla celów utylitarnych oddarł. Z urywków pozostałych zdań można było wywnioskować tylko tyle, że teraz już po nitce trafimy do kłębka, bo tę nitkę ujął w doświadczone ręce niejaki Hofrat Dr. Jakob, znany ze sprawy „Depositen Bank“. Rozesłano listy gończe za fałszywym Pospiszilem, za Arpadem Mindsenthy, tudzież za pewnym Rumunem, którego nazwisko nie jest jeszcze ustalone.
Najbardziej dziwiła Przybrama jedna okoliczność. Hofrat Jakob, Castiglioni i Geza spotykali się — tak przynajmniej twierdził autor artykułu — w jakimś tajemniczym „szarym domu“. Przy tych słowach nie było wcale odsyłacza, zupełnie, jakgdyby każdy czytelnik obowiązany był wiedzieć, co to za dom i dlaczego jest szary...
Niestety, właściwy sens tych wyrazów wkrótce już przestał być dla naszego bohatera tajemnicą. O godzinie czwartej, kiedy właśnie odgrywał przed okiem aparatu którąś tam scenę i prowadził, zgodnie ze scenarjuszem, za uzdę małego osiołka, gryząc jednocześnie surową rzepę, podeszło doń raptem dwóch rosłych panów w czarnych, kusych fraczkach, napoleońskich kapeluszach i ze szpadami u boku.
— Pospiszil? — rzekli, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Pospiszil — odpowiedział Przybram, lekko zarumieniony.
Karabinjerzy nie pytali o nic więcej. Wzięli go jak stał — w habicie, z uszminkowaną twarzą — i poprowadzili ku policyjnej łodzi motorowej. Mimo tragizmu sytuacji cała trójka wyglądała, jak tercet z podrzędnej opery włoskiej.
Sapristi! Carpo di Bacco! Kreuzdonnerwetter! Psiakrr...! — klął wykwintny Jacques Piper. — Naturalnie! Przez tego kretyna siedem scen zepsułem. Niedość, że hebes gra, jak szewc, — jeszcze mi go w najciekawszym momencie do kryminału biorą! Panno Nelli, pani ma przecież olej w głowie — jak pani nam mogła taką od Boga i ludzi przeklętą ufermę, takiego łazika na kark sprowadzić![1].
Łazik odbywał tymczasem tę samą podróż, która go w taki entuzjazm wprawiła, w kierunku odwrotnym: Pirano — Capodistria — Triest — Pontebba — Rakek... Tylko, że jechał tym razem w przedziale okratowanym i że ludzka ciekawość doskwierała mu bardzo.
Jedyną osłodą uciążliwej podróży były obserwacje nad świecącą rurką, którą dziwnym trafem zdążył był zabrać z sobą, i notatki w dzienniku. Przybyły w tym zeszycie dwa nowe działy: 6. Samopoczucie i 7. Wartość życia. Ale i z tych przedmiotów uczeń miał stopnie beznadziejnie kiepskie.
Zresztą — wrażliwość i inteligencja jego poczęły ostatecznie przygasać.
Kiedy blady i wycieńczony trzydniowem niemal biwakowaniem na różnych stacjach kolejowych, stanął wreszcie w „szarym domu“ przed obliczem groźnego Hofrata Jakoba — sprawiał doprawdy wrażenie najnędzniejszego rzezimieszka z albumu przestępców. Habit mnisi, rudo-czekoladowy w kolorze, twarz nieogolona, włosy zwichrzone, oczy, nabiegłe krwią. Dla uproszczenia sprawy przyznał się odrazu do wszystkiego. Tak, owszem, nazywa się Hubert Józef Przybram. Urodził się właściwie w Samborze. Ma lat 37, niestety — kawaler. Pracował naukowo w Wiedniu, był asystentem profesora Hevesyego i profesora Suessa. Jakim sposobem upadł tak nisko — nie wie. Dlaczego podpisał Arpada von Mindsenthyego? Słyszał, że ten człowiek nie żyje, bo zginął śmiercią samobójczą. A że on, Przybram, też się już raz chciał pozbawić życia — więc... Przypuszczał, że między samobójcami w każdym fachu istnieje pewne poczucie koleżeństwa.
— Dlaczego pan za dokumentem szofera, Pospiszila, przejechał granicę?
— Chciałem wrócić na uczciwą drogę.
— I dlatego pan sobie przywłaszcza cudzy pasport?
— Skoro nie miałem własnego... Prawo jest ogromnie skomplikowane. Pan mi ma za złe te akcje, a kiedy postanowiłem od nich uciec — robi mi pan znów wyrzuty, że przejechałem granicę. Przecież nie mogłem, jak para wodna, ulecieć w powietrze i skondensować się następnie w innym punkcie globu.
— Dobrze. Czy pan wie, o co pan jest oskarżony?
— Nie wiem.
Hofrat Jakob zmrużył pogardliwie oczy, sięgnął po gruby zielony skoroszyt i jął czytać, mlaskając językiem, długi elaborat pisany stylem urzędowym.
Wypracowanie roiło się od wyrazów technicznych: ażjotaż, manko, wpłaty, ceduła, kurscetel, pokrycie, siedziba zarządu, fikcja, komisja rewizyjna, notowania, popyt, krach, arbitraż, strohmann, run, schiebung, likwidacja, objekt handlowy.
Osobnik w habicie zrozumiał tylko tyle, że pakiet akcyj, który dał na piwo portjerowi w „Bristolu“, znalazł się nagle w rękach wdowy Petzold, właściciela baru, Jostiego, pokątnego doradcy, niejakiego Szwamdrybera i żyjącej z własnych funduszów, Aurelji Pociemko — de Nora.
Te osoby były pokrzywdzone na honorze tudzież majątku i zgłosiły jednocześnie akcję cywilną i karną. Oskarżony może odpowiadać z wolności, jeżeli złoży pięć tysięcy dolarów kaucji, w przeciwnym razie będzie uwięziony natychmiast.
Przybram poprosił o trzy minuty czasu do namysłu. Hofrat Jakob skinął głową i wstał od stołu.
Oskarżony skorzystał z tej okazji i zdobył się na czyn heroiczny. Postanowił za wszelką cenę ocalić swą świecącą probówkę. Wyjął ją ukradkiem z kieszeni i ruchem nieznacznym cisnął między cygara, umieszczone w dużem pudle na biurku sędziego śledczego. Wiedziony nieomylnym instynktem przeczuł, że do więzienia nie pozwolonoby mu jej przemycić...
Zmęczone oczy biedaka nie dostrzegły jednak, że korek odpadł już dawno i że jego cenne nellity jak garść białego cukru wysypały się z epruwetki, pokrywając natychmiast lekkim srebrnawym nalotem ciemne Henry-Clay‘e (para la nobleza) pana Hofrata. Do dziś dnia nie wiemy, jak sobie wytłumaczyć właściwie dziwne powinowactwo chemiczne niektórych „fosforów sztucznych“ z wyrobami tytoniowemi.





  1. p. Wlazlo „Piper a X-a Muza“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.