Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kach, napoleońskich kapeluszach i ze szpadami u boku.
— Pospiszil? — rzekli, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Pospiszil — odpowiedział Przybram, lekko zarumieniony.
Karabinjerzy nie pytali o nic więcej. Wzięli go jak stał — w habicie, z uszminkowaną twarzą — i poprowadzili ku policyjnej łodzi motorowej. Mimo tragizm sytuacji cała trójka wyglądała, jak tercet z podrzędnej opery włoskiej.
Sapristi! Carpo di Bacco! Kreuzdonnerwetter! Psiakrr...! — klął wykwintny Jacques Piper. — Naturalnie! Przez tego kretyna siedem scen zepsułem. Niedość, że hebes gra, jak szewc, — jeszcze mi go w najciekawszym momencie do kryminału biorą! Panno Nelli, pani ma przecież olej w głowie — jak pani nam mogła taką od Boga i ludzi przeklętą ufermę, takiego łazika na kark sprowadzić![1].
Łazik odbywał tymczasem tę samą podróż, która go w taki entuzjazm wprawiła, w kierunku odwrotnym: Pirano — Capodistria — Triest — Pontebba — Rakek... Tylko, że jechał tym razem w przedziale okratowanym i że ludzka ciekawość doskwierała mu bardzo.

Jedyną osłodą uciążliwej podróży były obserwacje nad świecącą rurką, którą dziwnym trafem

  1. p. Wlazlo „Piper a X-a Muza“.