Doktór Muchołapski/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Uwięziony. Niespodziewane sąsiedztwo.


Co zanadto, to niezdrowo, mówi przysłowie.
Pragnąłem wprawdzie przygód i wrażeń, ale znowu nie tak wstrząsających, jak te, które mię spotkały.
Dobre to może być dla jakiego Anglika o znieczulonych nerwach; ja zadowolniłbym się i połową przebytych przygód.
Ot i teraz, po okropnej nocy nie skończyły się utrapienia. Wzmagający się upał przypomina Afrykę. Istny ogień spada z nieba na bezbronną głowę moją i powiększa dokuczliwe pragnienie.
Wyobraź sobie moję przeciągniętą fizyognomię, gdym na domiar wszystkiego spostrzegł, że jestem w pułapce.
Liść, na który wypadkiem zleciałem, wyrastał z wody, odosobniony od innych, niby wyspa na rzece. Podemną szemrał strumyk podwójnie mi wtedy nienawistny. Więził mię i nie mógł zaspokoić nawet pragnienia.
Zejście po pionowej łodydze, w zwykłych choćby warunkach było rezykownem, a cóż dopiero, gdy się miało wartkie nurty pod stopami.
Obchodziłem swoje więzienie niby tygrys klatkę, kilka razy, badając pilnie, czy nie znajdę jakiego sposobu wydobycia się — ale napróżno.
Zejścia nie było. Wprawdzie o kilka łokci niżej rozpościerała się inna blaszka liściowa, na którą w ostateczności mógłbym zeskoczyć, ale małą to stanowiło pociechę, bo i tamta sterczała na pionowej łodydze, zupełnie odosobniona od reszty roślinności. Do brzegu było kilkadziesiąt łokci.
Po bacznem rozpatrzeniu się w okolicy poznałem niebawem skałę, z której wykonałem mimowolne salto­‑mortale. Domyśliłem się, że zrzucony zostałem na drugą stronę góry, w sam środek drobnego, ale wartkiego strumyczka.
Sączył on się po kamieniach, zarośniętych mchami i pół­‑wodną roślinnością. Właściwie była to maleńka struga, jakich setki i tysiące przerzynają każdą dolinę tatrzańską; przechodzień zwykły przekracza je niedbale, bez zwracania na nie uwagi, a jednak mają one swoją ciekawą stronę. Wysokość wód zależną jest w nich od najdrobniejszych zmian meteorologicznych, ztąd różną bywa po kilka razy na dzień. Są to najkapryśniejsze i najniebezpieczniejsze rzeki, bo nigdy nie można być pewnym, czy nie wyleją. Niekiedy jedna obłamana gałązka lub oberwany kamień tamuje odpływ wód i sprowadza nagły wylew, albo też zwraca nurty w inną stronę i osusza na długo chwilowe koryto.
Dość czasem niewielkiego deszczu, aby liść, odgrywający rolę bezpiecznej wysepki, został pochylony, zatopiony i zasypany żwirem.
Cała też flora nadbrzeżna wskazywała, że przywykła już do kaprysów kryształowej fali, która raz ją całą odsłania, to znów zupełnie pogrąża w zimnych objęciach.
Taka to fantastyczna wstęga połyskiwała pod memi stopami odbitem światłem jasności dziennej.
Gubiłem się w myślach, co czynić, aby się wydostać z więzienia; już nawet dochodziłem do przekonania, że trzeba będzie zginąć, lub o zachodzie słońca wydobyć płyn Nureddina i powrócić na łono świata ludzkiego, ale w takich momentach stawał mi przed oczyma obraz nieszczęśliwego lorda Puckinsa, który oczekiwał pomocy. Rumieniec wstydu występował na twarz i lepsze instynkta brały górę.
Jakto? Miałbym nie wytrwać i cofnąć się w połowie drogi, gdy chodzi o życie człowieka? Miałbym ubliżyć drogiej pamięci rycerskich moich dziadów i powracając, powiedzieć sir Biggsowi: „zląkłem się!?”
Nie! nigdy!
Postanowiłem ratować się i wytrwać do końca.
Nagle cień jakiś padł mi na twarz. Podniosłem oczy i drgnąłem ze zgrozy.
O kilkanaście łokci nademną wisiał na cienkiej lince odrażający potwór z ośmioma rozwartemi łapami i nieruchomie spuszczał się na dół. Za chwilę miał dotknąć mego więzienia.
Nie należę do nerwowych, a jednak uczułem dreszcze trwogi. Czekając na nieuniknioną wizytę, cofnąłem się na kraniec liścia i dobyłem rewolwer z za pasa. Cokolwiek nastąpi — będę się bronił!


Minęło kilka sekund i pająk dotknął nogami liścia, a potem po łodydze spuścił się do samej powierzchni wody. Tu przywiązał tylnemi nogami nader zręcznie powróz, jaki, wysnuł z kądzielników swoich i szybko powrócił do góry. Manewr ten śledziłem z zapartym oddechem, ściskając w ręku zabójcze cacko.

Ośmionogi akrobata, nie zwracając na mnie żadnej uwagi, powrócił po dawnej nici na wierzchołek sitowia, zkąd przybył. Snuł on za sobą drugi powróz, z którym przebiegł po wyciągniętej poziomo lince ponad strumieniem, niby Blondin nad Niagarą, do kłoska trawy, rosnącej na brzegu strumyka; zbiegł na dół i zatrzymał się na przeciwległym brzegu, niedaleko od powierzchni wody. Linka zapasowa, którą przeniósł na drugą stronę wody, obwisła i byłaby się zamaczała w rzece, gdyby ją był pająk w porę nie naciągnął i nie przytwierdził do liścia mchu. Zrozumiałem, że mam przed sobą krzyżaka, gnieżdżącego się nad wodami, który rozpoczyna budowę swojej sieci. Przerzucił już dwie linki poprzeczne, a teraz pozostaje mu w tych ramach dokonać kilku pionowych połączeń, poczem utworzenie znanej wszystkim gwiazdy, stanie się rzeczą stosunkowo łatwą.
Odkrycie to uspokoiło mię nieco, gdyż wiedziałem, że pająki przędące poza obrębem siatki, tracą fantazyą i rzadko nawet na muchy napadają.
Stokroć gorsze są pająki gończe. Te obchodzą się bez siatek i polują na owady otwarcie, lub z zasadzki. Prześliczny np. Hopek, czyli Pląs (Salticus scenicus), bardzo w lecie pospolity, czai się do zdobyczy jak tygrys. Podchodzi do niej z nieopisaną cierpliwością na możliwie najbliższą metę, poczem rzuca się na ofiarę jednym skokiem i nawet spłoszoną dopędza częstokroć w locie.
Podobny rodzaj polowania uprawiają niemal wszystkie pająki, wałęsające się po ścianach i skałach, a nawet i po kwiatach. Ukryte pod liściem, lub w kielichu kwiatowym, cierpliwie czekają, aż się nieostrożna mucha zbliży. Wtedy napad, dokonany z błyskawiczną szybkością, rzadko zawodzi.
Takich chytrych istot jest bardzo wiele gatunków, a większość posiada ubarwienie tak zgodne z otoczeniem, że nie potrzebuje się kryć nawet, aby zostać niewidzialną. Biały np. pajączek, przytulony do białego kwiatka, zblizka nawet trudny jest do odróżnienia. Polujące na korze drzew, mają zwykle kolor pstro­‑brunatny, na liściach spotykają się zielone lub żółte.
I przędących pająków jest bardzo dużo gatunków, w samych Tatrach odróżniają ich kilkaset, a choć napozór wszystkie do siebie są dość podobne, przecież większość ich posiada dla znawców tak wybitne cechy, że na pierwszy rzut oka nietrudno jest powiedzieć, jaki się ma gatunek przed sobą.
Ujrzawszy krzyżaka i jego linę, łączącą mój liść z brzegiem strumyka, zrozumiałem, że zesłała mi go chyba sama Opatrzność. Nie jestem już odciętym od świata. Gdybym chciał przeprawić się na drugą stronę, wytrzymałość liny pajęczej była dostateczną, bo krzyżak ważył więcej odemnie. Chodziło o to, aby wyczekać chwili, kiedy właściciel mostu oddali się snuć dalszy ciąg swej sieci.
Radość moja trwała krótko. Pająk usadowił się na końcu mostu i nie miał ochoty dalej budować. Myślałem na razie, że to krótka pauza, ale gdy minęła godzina, a mój cerber ani się poruszył, niepokój ogarnął mnie wielki. Widziałem nieraz krzyżaki, naprawiające w dzień swoje sieci, ale zaczynającego nigdy nie miałem sposobności obserwować. Okazało się, że i mój cerber nie odstąpił od tradycyi i czeka na nocne ciemności.
Położenie moje, zamiast poprawić się, stało się jeszcze gorszem.
Sama myśl o pozostaniu tutaj przejmowała mię strachem. Czy ty wiesz, co to jest nocleg pod gołem niebem, spędzony w takich warunkach? Niezawodnie czytałeś w opisach podróży podzwrotnikowych, jaką grozę budzą w samotnym wędrowcu aligatory, grzechotniki i jaguary. Otóż wolałbym wszystkie te płazy, gady i drapieżne zwierzęta, aniżeli nieprzeliczone harpie, występujące na tle nocy na każdej górskiej łące. Harpiom tym, komary na imię.
Każda pora dnia ma wśród nich swoich przedstawicieli, ale zmierzch jest najgorszy.
O zmierzchu wylatują z cienistych kryjówek głodne i krwi chciwe tłumy, a cała ta zgraja rozbrzmiewa koncertem, wobec którego stado zgłodniałych wilków na stepie, brzmiałoby stosunkowo łagodną nutą.
Metaliczne dźwięki skrzydeł komarzych mięszają się w jeden potężny brzęk, nad którym tylko kiedy niekiedy zapanowywa jakiś odmienny i silniejszy odgłos skrzydeł nocnego chrząszcza...
Nie sądź, bym przesadzał w opisie... owszem, maluję blado. Skrzydlaty ten drobiazg mógł być postrachem dla mnie, skoro jest źródłem niewypowiedzianych utrapień dla wszystkich ludzi. Wciska się on do mieszkań, obrzydza wycieczki w pole, a nawet i w łóżku spędza sen z powiek brzękiem nikłych skrzydełek, któremi porusza 3000 razy na minutę.
Szczególniej dokucza on, jak wiadomo, płci pięknej.
Tego szczególnego pociągu nie umiem poetyczniej wytłumaczyć sobie, jak poprostu większą delikatnością i drażliwością skóry, przyczem ostry smoczek łatwiej i obficiej krew dobywa. A może też krew niewieścia smaczniejsza od naszej?...
W pewnych latach i okolicach bagnistych, owady należące do rodziny komarów stają się formalną klęską i pojawiają się w tak gęstych tumanach, że zaćmiewają blask słońca.
To wszystko jednak, co może się przytrafić w naszej strefie, blednie wobec mąk, na jakie są wystawieni mieszkańcy stref gorących, oraz przybiegunowych. Tam dopiero szczupłonogie istoty stają się plagą człowieka!
Czytałem w opisie wypraw Waszyngtona, że raz znalazł się on w okolicy, gdzie mustyki (Simulia) kłuły przez obuwie. Chociaż ostatni szczegół dowodzi łatwowierności opowiadacza, a mustyki mogły kłuć tylko w tym razie, gdy wpełzły do wnętrza trzewików, to przecież jest w tem opowiadaniu część prawdy, bowiem krwiożercze te stworzenia tak długiemi uzbrojone są lancetami, iż mało która tkanina zabezpiecza od ich ukłucia.
Podróżni w gorących krajach zmuszeni są nieraz sypiać w workach, a i to niezupełnie ich chroni. Żadne ubrania, chustki ani rękawiczki nie wystarczają i ciało silniej pociętych osób często przedstawia jednę bolącą powierzchnię, co sprowadza częstokroć złośliwe febry, a nawet gangrenę. Jak powiedziałem, żadne ubranie nie stanowi tak szczelnej i zarazem silnej fortecy, żeby jej zwinne sapery nie zdołały zdobyć. Pomiędzy kołnierzem a szyją, przez rękawy, dostają się one do jej wnętrza, wdzierają się do najtajniejszych zakątków garderoby i z zadziwiającą zręcznością atakują słabsze strony nieprzyjaciela, dopóki nie zginą na zdobytych walecznie stanowiskach. Nieszczęsny podróżnik, po całodziennej walce udając się na spoczynek, obejmuje melancholijnym wzrokiem liczne ślady nieprzyjaciół, któremi usiana jest wewnętrzna część ubrania, a każda czerwona plamka wskazuje miejsce, na którem poległ zuchwały i krwią opiły nieprzyjaciel.
Pewien wojskowy doktor w Krymie, opowiada, że w okolicy obfitej w komary, nie czuł się bezpiecznym w zamkniętej karecie, a dusząc się od gorąca i braku powietrza, nie śmiał otworzyć okien.
W okolicach Amazonki i Missisipi, wędrowcy zmuszeni bywają na noc przysypywać się ziemią na 3 lub 4 cale, z wyjątkiem tylko głowy, którą szczelnie zakrywają chustkami.
Aleksander Humboldt w blizkości rzeki Rio­‑Unare zrobił spostrzeżenie, że mieszkańcy zwykle w ten sposób sypiają. Zauważył on, że ludność dzieli tam komary na trzy kategorye: Moskity, które męczą we dnie, Temporaneros (rodzaj Culex) zmierzchowe, i Zancudos, panujące w nocy.
Zdawałoby się, że zimno może stanowić tamę dla plenności komarów, tymczasem fakta mówią przeciwnie. Stworzenia te są zarówno wytrzymałe na niezmierne gorąco, jak na straszne mrozy.
Nigdzie prawie nie spotyka się ich w tak niezmiernej ilości, jak właśnie w krainach wiecznej zimy. W Laplandyi tumany komarów można porównywać do płatków śniegu lub kłębów dymu. Laplandczyk nie może połknąć kawałka ryby, ani położyć się na spoczynek, aby przedtem nie napuścił tyle dymu do swej jurty, że sam zaledwie w niej oddychać może.
Dziegieć i tran, którym się smarują, oraz ochronne siatki, w części tylko zabezpieczają ich od napadu komarów.
Wobec tych wiadomości nic dziwnego, że w Ameryce, z pośród jednakowych pod każdym względem plantacyj, jednę można nabyć o 100,000 franków taniej niż inną. Różnicę sprawują tu komary, które czynią pobyt w dotkniętych plagą miejscowościach nad wyraz nieznośnym, a najem robotników drogim. Gdyby zapytać plantatora: jaki dźwięk w lesie bardziej go przeraża, ryki jaguarów, czy brzęk komarów; co straszniejsze: czy sąsiedztwo dzikich bestyj, czy życie wśród mustyków? to niema wątpliwości, że odpowiedziałby: dajcie mi nieprzeliczone stada jaguarów, bo od nich uwolni mię dubeltówka, gdy tymczasem wobec mustyków jestem zupełnie bezsilny.
Jeśli taką plagą są komary dla ludzi normalnych, pojmiesz łatwo, czem były dla mnie te tłumy, zbrojne w ostre lancety.
Nie wiedziałem, co robić: czy czekać, aż pająk opuści swoje stanowisko (co, mówiąc nawiasem, było bardzo wątpliwem), czy zdobyć się na krok stanowczy i spróbować zastrzelić właściciela mostu. Wiedziałem wprawdzie, że ze znacznej odległości niełatwo trafić z rewolweru, wiedziałem także, iż jeden strzał nie powali wytrzymałego potwora, ale trzeba było działać i prowadzić kanonadę dopóty, aż postrzelony pająk ustąpi mi z drogi. Obejrzałem więc broń, wycelowałem i dałem ognia. Stało się. Z bijącem sercem wlepiłem oczy w środek siatki, badając zachowanie się pająka, ale czekał mię zawód i nad wyraz przykra niespodzianka. Szkaradny potwór nie ruszył się nawet, ale za to o kilka kroków za nim ujrzałem drugiego pająka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.