Doktór Muchołapski/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Nadzwyczajna przygoda lorda Puckinsa. 50,000 funtów szterlingów nagrody.


Na drugi dzień raz już tylko i to na chwilkę odwiedziłem wuja. Odjeżdżałem bowiem do Hajdleberga, w celu obronienia rozprawy na stopień doktora prawa. Rozmawialiśmy o obojętnych rzeczach i pierwszy raz znalazłem wuja rozsądnym na wszystkich punktach. Przy pożegnaniu jednak powrócił do swej idei fixe i wyraził się, że nie traci jeszcze nadziei w moje nawrócenie się do entomologii. Odrzekłem, że może rachować na wszystko, tylko nie na to, wuj upierał się przy swojem, mimo jednak różnicy zdań, rozstaliśmy się serdecznie.
Upłynęło parę miesięcy, zanim mogłem powrócić do zawsze jednakowo miłej Warszawy. Przez cały ten przeciąg czasu, zajęty nauką, nie zastanowiłem się nad powodami, dla których na mój list (jedyny co prawda) nie otrzymałem od kochanego wuja żadnej odpowiedzi. Wytłumaczyłem to sobie zwykłym brakiem czasu, na jaki chronicznie cierpią dwie kategorye ludzi: wielcy ludzie i wielcy próżniacy — i spałem spokojnie.
Dopiero, dojeżdżając do domu, zaniepokoiłem się na wspomnienie tego faktu, wuj bowiem należał do bardzo skrupulatnych na punkcie korespondencyi.
Nazajutrz po moim przyjeździe wypadała niedziela. Wiedząc, że święta mój uczony zawsze spędza w domu, postanowiłem go odwiedzić. Gdym u wejścia zapytał Grzegorza, czy pana zastałem, wierny sługa westchnął ciężko i pokiwał głową.
— Jeszcze nie wrócił! — odparł zbolałym głosem i utkwił wzrok w ziemi.
— Ale się go spodziewacie lada chwila?
— Czekać na niego, to juści czekam, i w dzień i w nocy, już blizko od dwóch miesięcy, nawet na tabakę do Antoniego nie chodzę, ale się doczekać nie mogę.
— I cóż się z panem stało? — zapytuję zdziwiony — dlaczegoście mi odrazu nie powiedzieli, że wyjechał?
— Człek strapiony, to mu się i rozgadać nie łacno o nieszczęściu. Wielkie nieszczęście stało się, proszę pana...
— Cóż takiego? — wołam przestraszony. — Czy zachorował? mówcież wyraźnie!
— Albo ja wiem? Możebyśmy poradzili na to, gdyby panicz był w Warszawie, ale sam... co miałem robić? Zabronić? Abo by usłuchał? Więc puściłem w drogę i przepadł.
— Kto przepadł? O kim znowu mówicie?
— O kim że, jak nie o moim panu. Przepadł i pewno się już gdzie zmarnował biedaczysko...
— Co wy, Grzegorzu, wygadujecie? Nie rozumiem was zupełnie. Powiadacie, że pan wyjechał. Cóż w tem dziwnego? Wszak co rok to czynił. Wróci i koniec!
Grzegórz, który stał przedemną, jak wcielenie żałoby, wstrząsnął przecząco głową.


Po chwili pismo znalazło się w moich ręku...

Poczciwiec zaczął mię już bawić.
— Więc nie powróci? — zacząłem, uśmiechając się pod wąsem, — zkądże taki wniosek, zapewne w żarcie wam to powiedział?
— Broń Boże, tego nie mówił, ale się ja po wszystkiem co zaszło, dorozumiewam.
— Więc cóż zaszło?
— Dziwna to historya — odrzekł Grzegórz, i pociągnięty za język, jął mi opowiadać o zachowaniu się wuja przed wyjazdem.
Gdy już wszystko bezładnie opowiedział, nagle zamilkł i uderzył się dłonią w czoło.
— Ja tu gadam, zamiast oddać list, jaki mam dla pana. Zaraz wyjeżdżając kazał mi doręczyć go do własnych rąk, skoro tylko pan przybędzie do nas.
— A więc jest list? Widzicie, wyjaśni się zaraz wszystko. Oj, Grzegorzu, Grzegorzu, nie wstyd was tych bajek, coście mi naopowiadali?
— Jak pana szanuję, tak wszystko prawda.
— No, no, przekonamy się! Przynieście tylko prędko list.
Po chwili pismo znalazło się w moich ręku, rozerwałem kopertę i wyczytałem, co następuje:

„Kochany Janku!
Zgubioną kruszynę znalazłem i odczytałem pod mikroskopem. Nie uwierzysz, jak jestem zachwycony i szczęśliwy z odkrycia. Spieszę skorzystać z jedynej w swoim rodzaju sposobności do nowych studyów i wyjeżdżam do Londynu. Zapewne nie wrócę, dopóki flaszeczki i jego nie znajdę. Rzecz to wprawdzie bardzo wątpliwa, ale dołożę wszelkich starań. Mam jakieś przeczucie, że go jeszcze uratuję! Gdybym potrzebował Twej pomocy, zwrócę się do Ciebie, a tymczasem nie piszę nic więcej. Na biurku mojem znajdziesz przekład listu lorda Puckinsa. Objaśni Cię on o wszystkiem.
Oryginał, potrzebny mi do stwierdzenia autentyczności wypadku, oraz do podniesienia twoich dziesięciu tysięcy funtów, zabieram z sobą. Bądź zdrów chłopcze i przyjmij uściski od kochającego Cię i wdzięcznego do śmierci wuja.

Jan Muchołapski”.


Niech mię poćwiartują, jeżelim zrozumiał! — pomyślałem, czytając powtórnie lakoniczne pismo. Znaleziona kruszyna, nagły wyjazd, list Puckinsa, mowa o jakiejś flaszeczce, o dziesięciu tysiącach, a nareszcie ta wdzięczność wujaszka! Same tajemnice!
— I cóż, panie? — zagadnął po chwili milczenia Grzegórz, ciekawy wiadomości, zawartych w liście.
Zapytanie jego zmięszało mię niepomiernie. Przed chwilą żartowałem z dziwacznych obaw starego sługi, nazwałem opowieść bajką, a teraz... sam nie wiedziałem, co o wszystkiem trzymać. Niechcąc odrazu kapitulować, złożyłem spokojnie papier i objaśniłem krótko, że pan wyjechał do Londynu i wkrótce przyjedzie. Słowa moje powróciły Grzegorzowi utracony spokój ale mnie bynajmniej nie zadowolniły. „Na biurku znajdziesz przekład listu lorda Puckinsa, który Cię o wszystkiem objaśni”, były słowa listu.
Pewny, że znajdę rozwiązanie zagadki, skwapliwie wziąłem się do odszukania owego rękopisu i wistocie, po kilku chwilach znalazłem wśród papierów pakiet zaadresowany do mnie. Otworzyłem go i oczom moim ukazał się spory zeszyt listowego papieru. Chcąc wyczytać datę i podpis, odwróciłem zeszyt i na końcu znalazłem podpis:

„Lord Puckins na Puckinstone.
pisano w Tatrach, w gnieździe pająka”
dnia 4‑go czerwca 1889 r.

Treść listu, tak dziwnie datowanego, podaję poniżej, wstrzymując się od wszelkich komentarzy.
„Przyjaciele!
Piszę, jakby nie z tego świata, przez posłańca, jakiego nikt jeszcze nie używał do posług pocztowych, przez muchę, jaka w mej obecności narodziła się z poczwarki. Podczas, gdy twardniała i prostowała swe skrzydełka, zdążyłem list umocować u jej nóżki.
Niepewny to poseł, ale gdy niema lepszego, muszę mu powierzyć na los szczęścia pamiętnik i prośbę o ratunek.
Jestem przekonany, że nie dojdzie on rąk ludzkich, że połknie go wraz z posłańcem ptak owadożerny, lub zginie w inny, podobnie marny sposób. Zresztą choćby nawet pismo moje w ludzkie dostało się ręce, któż pozna się na niem, kto domyśli się w drobnym proszku listu — proszącego o ratunek?
Może więc nawet wtedy, gdy mucha schwytaną zostanie, list niniejszy długie lata spoczywać będzie w muzeum, niepoznany i dopiero po mojej śmierci jakiś przenikliwy szperacz dostrzeże go i odcyfruje pod mikroskopem!
Ja już długo nie zabawię na ziemi. W najlepszych okolicznościach wytrwam może do jesieni. Z pierwszym mrozem śmierć moja w śniegach tatrzańskich stanie się nieuniknioną. Znam swe położenie i godzę się z niem, honor jednak mój (należę bowiem do „Stowarzyszenia anti­‑samobójców”) nakazuje mi ratować się mimo słabych widoków ocalenia. Temu więc, kto niniejszy list znajdzie i odda na ręce sekretarza klubu Ekscentryków, polecam ostatnią wolą wypłacić 10,000 funtów szterlingów i przedstawiam go niniejszem na honorowego członka naszego stowarzyszenia. Premium ma być oddane okazicielowi bez względu na to, kiedy się zgłosi. Gdyby list w tym jeszcze roku wpadł w ręce ludzkie, proszę o przedsięwzięcie energicznych poszukiwań, według wskazówek jakie niżéj zamieszczam. W tym celu polecam niniejszem pełnomocnikowi memu, sir Robertowi Biggs w Londynie, aby wyznaczył i ogłosił nagrodę za odszukanie mnie i ocalenie w wysokości 50,000 funtów szterlingów.
Przyznaję, że suma ta jest zawysoką jako równoważnik mego życia, ale jestem prezesem stowarzyszenia „Ekscentryków” i czuję się obowiązanym starać się o powrót do Londynu, aby ogłosić opis swych autentycznych przygód, na wieczną chwałę klubu, który mię zaszczycił najwyższą godnością. Niech więc wszyscy wiedzą o tem, a ten, przez kogo świat się dowie o największym tryumfie angielskiego ekscentryka wart jest nagrody, jaką przeznaczam. Zalecam tylko ostrożność i przezorność w poszukiwaniach, aby miasto ocalenia, zguby mej nie przyśpieszyć.
W kabałę obecną pogrążyło mię podłe szczęście, które nie opuszczało mię dotąd, mimo wszelkich usiłowań zakosztowania choć raz niepowodzeń. Dopóki byłem między ludźmi, towarzyszyło mi wszędzie, aby pozostawić na łasce losu wówczas, gdym się znalazł w nieznanéj krainie bez możności zawiadomienia o chwale, jaka z mojej przygody na klub mój spada.
Gdybym się nie był znudził stałą pomyślnością i nie uciekał przed nią zawzięcie, mógłbym osiągnąć wszystko, o czem tylko zamarzyłem. Piastowałbym do tej pory najwyższe urzędy, byłbym wpływowym członkiem parlamentu, trapiłbym Torysów co się zmieści, prezydował w klubach i najmodniejszych instytucyach.
Na niczemby mi nie zbywało.
Nierozsądna zaś ucieczka przed szczęściem zrobiła ze mnie tak mizerną istotę, że chwilami widzę w mym przypadku czarną intrygę Torysów, którzy, pragnąc się pozbyć niepokonanego wroga, uknuli z Nureddinem spisek, jakiego ofiarą padłem niebacznie, na podobieństwo dziada mego, poczęstowanego zatrutą fajką przez własnego lokaja. Historya mego życia to jedno pasmo powodzeń.
Urodziłem się w czepku i we wszystkiem mi się powodziło. Irytowało mię to tak niepomiernie, że będąc jeszcze w szkołach, nie uczyłem się, częstokroć, aby choć raz dostać naganę. Mimo to przynosiłem stale do domu pochwały i nagrody. Przeszedłszy do uniwersytetu, usiłowałem napisać rozprawę na stopień doktora w taki sposób, aby mi go odmówiono, a zamiast tego wywołałem entuzyazm wśród profesorów i otrzymałem tytuł z odznaczeniem, a w dodatku nominacyą na docenta tegoż uniwersytetu.
Nie przyjąłem, ma się rozumieć, tego stanowiska, rzuciłem się w wir zabaw, psuty przez płeć piękną, a podziwiany przez rówieśników i przyjaciół. W szaleństwach moich widziano tylko dowcip i odwagę, a gdy dla zdyskredytowania się napisałem rozprawę o mieszkańcach Marsa i o naturze kanałów na tej planecie, Uniwersytet zaprosił mię na profesora astronomii. To było już nie do zniesienia! Po namyśle postanowiłem przyjąć katedrę, ale po to, aby na wstępie wygłosić mowę, która miała okryć śmiesznością nietylko mnie, ale i tych, co mię wybrali.
Proszę sobie wyobrazić pognębienie moje, gdy po skończeniu, miasto sykań usłyszałem grzmot oklasków; wyniesiono mię na rękach z audytoryum. Tego było zanadto! Noga moja nie dotknęła już więcej katedry, ale natomiast, choć lekceważyłem studya astronomiczne, urządziłem sobie przepyszne obserwatoryum, aby nic w nim nie robiąc, zdumiewać uczonych płytkiemi doniesieniami i choć raz zadać kłam tym wszystkim, co silili się na pochwały dla mej przenikliwości i wiedzy.
I to mi się jednak nie udało. Chciałem poigrać z ogniem i sromotnie się poparzyłem.
Lekceważenie astronomii wnet przeszło w uwielbienie. Całe noce, jakie zwykli śmiertelnicy przesypiają, a koledzy moi spędzają w klubie, trawiłem przy teleskopie, zapatrzony w cuda gwiazd podwójnych, mgławic i księżyca.
Gdym znowu spostrzegł, że jestem szczęśliwym jak nigdy, postanowiłem skompromitować się. W tym celu ogłosiłem swe spostrzeżenia nad gwiazdami podwójnemi. W trzy miesiące potem zasypano mię pochwałami, winszowali mi wytrawni astronomowie, a posiwiali uczeni zbliżali się, aby moją dłoń uścisnąć.
Zawiedziony i tym razem, zerwałem z niewdzięcznemi studyami naukowemi. Porzuciłem teleskopy, księgi i zamknąłem się w szczelnem ustroniu w Puckinstone. Tu szczęście mię nie znajdzie — pomyślałem, zacierając ręce, — ale, niestety, już w tydzień umarło mi dwóch bogatych wujów, a obaj uważali za stosowne zapisać mi swoje majątki.
Co ja z temi pieniędzmi będę robił? — jęczałem z rozpaczy, przeliczając krocie, jakie napełniły moją kasę. I własnych miałem zadużo, bo grunta moje jak na złość, omijały klęski i nieurodzaje. Chyba je rozdam lub stracę na giełdzie, niech się raz uwolnię od tego przebrzydłego szczęścia!
Zacząłem więc trwonić pieniądze na lewo i na prawo, a nadto poleciłem sir Biggsowi kupować al pari akcye zachwianych lub całkiem zbankrutowanych towarzystw. Kupowałem także masami różne walory podczas hossy, a gdy zaczynały spadać, sprzedawałem je, tracąc krocie. I cóż z tego? Zachwiane akcye podskakiwały nagle w górę i osiągały czasem po 200 za 100, tak, że wkrótce stałem się postrachem giełdziarzy i podwoiłem tylko majątek. Nie mogąc stracić ani sławy, ani majątku, postanowiłem zatruć sobie życie małżeństwem. To mię już chyba nie zawiedzie, — pomyślałem z dziką radością.
Byłem dawniej ulubieńcem salonów i żadna piękność, gdybym chciał, nie oparłaby mi się. Umyśliłem więc posiąść jednę z najkapryśniejszych, najbrzydszych i najbardziej ograniczonych w całej Anglii panien. Wyszukałem sobie trzy najodpowiedniejsze w tym celu partye, ale o nieba! dostałem dwa odkosze, a w miejsce trzeciego dowiedziałem się, że przybywam zapóźno. Wściekły z gniewu, wyzwałem na pojedynek szczęśliwca, który mię ubiegł, mając nadzieję, że zginę, ale gdzietam, choć słynnym był on zabijaką, przekłułem biedakowi rękę i przyśpieszyłem ślub z jego ideałem.
Pożegnawszy piękne marzenia o domowem ognisku, potrzebowałem w gorączkowem zajęciu utopić tęsknotę za niepowodzeniami. Zapisałem się tedy do klubu „Ekscentryków” i na ich intencyą popełniałem różne szaleństwa. Podróżowaliśmy po kraju siedząc na koniach głową do ogona, paliliśmy cygara odwrotnym końcem, czytywaliśmy pisma codzienne od deski do deski, piliśmy z butelek od strony dna. Raz założyłem się o grubą sumę, że konno prześcignę lokomotywę kuryerskiego pociągu; bandaż na kole jednego z wagonów pękł i pierwszy stanąłem u celu. Tego rodzaju szczęśliwy wybryk wyniósł mię na godność prezesa i znów wszystko postawiłem na kartę. Zamiast szaleć, co było przepisane ustawą, zająłem się najspokojniej archeologią.
Zaprowadziła mię ona na tułaczkę.
Zapragnąłem dowiedzieć się, jak ludzkość dojrzewała i kształciła się. Umyśliłem z okruchów, jakie pozostały, złożyć posąg dziejów i odtworzyć życie, co przed wiekami zamarło.
Szukając owych okruchów, objechałem niemal świat cały. Zwiedziłem gąszcze ceylońskich pierwolesi. Na wyspie Jawie stąpałem po ruinach świątyń, co przetrwały lat tysiące, odgrzebywałem stare mogiły nad Gangesem, zaglądałem do wnętrza piramid egipskich, a w wolnych chwilach polowałem na słonie, bawoły i grzechotniki.
W tych wycieczkach zbierałem wszystko, co się odnosiło do przeszłości człowieka i narodów, a ponieważ i tu uginałem się pod brzemieniem szczęścia, stałem się wkrótce panem cennej kolekcyi, mogącej rzucić niejakie światło na zamierzchłą przeszłość człowieka...
Mógłbym tą drogą zbiór mój uczynić najbogatszym w świecie, gdybym chciał przyjmować wszystko, czem mię obdarzano. Ofiarowywano mi niekiedy nieocenione przedmioty. Posiadacz np. pamiątkowego rewolweru, z którego Kain zabił Abla, oddawał mi takowy (jak zapewniał za pół darmo), za 500 funtów. Dałbym mu z przyjemnością upragnioną sumkę, ale ponieważ, przy mojem szczęściu zazdroszczonoby mi nieoszacowanego nabytku, lubo z żalem, nie mogłem się odważyć na kupno narzędzia pierwszej zbrodni ludzkiej.
Otóż zbliżam się do opisu mej głównej przygody.
Między innemi zabytkami przeszłości, poszukiwałem przedwiekowych rękopisów w świątyniach staroindyjskich. W czasie tych poszukiwań, pewnego razu poznałem się z bogobojnym, a sławnym z biegłości w magii fakirem, zamieszkałym w okolicach Bombaju. Miałem nieszczęście uratować mu życie, zabijając panterę, jaka uśpionego wśród lasu zwęszyła i miała za chwilę spożyć na pierwsze śniadanie.
— Synu Wielkiej Brytanii! — odezwał się wzruszonym głosem, gdy obudzony strzałem, zrozumiał, co się stało. — Ta pantera, nie groźna dla mnie czuwającego, przecięłaby pasmo dni moich we śnie. Jestem Nureddinem synem Hakima Dżowahara Nureddina i zarazem twoim dłużnikiem. Przyjm gościnę w moim domu, a nie pożałujesz tego. Pokażę ci to, czegoś może jeszcze w życiu nie oglądał. Pokażę potęgę woli ludzkiej, gdy jest posłuszną rozkazom Siwy.
Zaciekawiony udałem się za Indyaninem i zostałem zdumiony zadziwiającemi produkcyami tego człowieka. Wszystko mu było posłuszne.
Nietylko czarował jadowite węże i zwierzęta, nietylko odejmował władzę poruszania się z miejsca, ale nawet nad nieożywionemi przedmiotami panował wszechwładnie.
Bez opuszczania dywanu, na jakim w kucki zasiadał, otwierał i zamykał drzwi domu, gasił świece, przytłumiał ich płomień w odległości, do jakiej dech jego nie miał przystępu, przenosił ciężkie posążki z kąta w kąt pokoju i rozbijał niewidzialnym pociskiem tarcze drewniane, ustawione w odległości 20 kroków od jego dłoni.
Człowiek ten zadrwił z całej mej wiedzy, która nie mogła objaśnić ani jednego z jego czynów zadziwiających.
Wkrótce stałem się częstym gościem Nureddina i przyjacielem jego, a gdyśmy po paru miesiącach rozstawali się, rzekł mi wzruszony:
— Winienem ci, synu Wielkiej Brytanii, życie. Jesteś bogaty, masz złota więcéj, niż mógłbym ci ofiarować, — zresztą upominku takiego nieprzyjąłbyś. Nie wiedząc, jakbym ci się mógł wywzajemnić, chodziłem długo w smutku i żałości, aż Brahma zesłał mi we śnie myśl bardzo roztropną.
Cudzoziemcze! Masz dużo, ale nie wszystko! Narzekasz na szczęście, bo nie znasz niedoli. Jesteś znudzonym, a nie poznałeś jeszcze wszystkiego. Otóż nauczę cię cenić szczęście, jakie nader rzadkim jest gościem wśród istot pod słońcem żyjących. Kapłani nasi mają cudowne wiadomości i sztukę, o jakiej waszym mędrcom jeszcze się nie śniło. Posiędziesz jednę z najważniejszych naszych tajemnic. W spuściźnie po przodkach odziedziczyłem skarb, jaki się nie da porównać ze wszystkiemi bogactwami świata.


Cudzoziemcze! Masz dużo, ale nie wszystko! Narzekasz na szczęście, bo nie znasz niedoli.

Jestem posiadaczem odwiecznej księgi magicznej, którą, zaginioną od sześciuset lat, szczęśliwym trafem pradziad mój, wysoki bramin Bombaju, odszukał.
Księga ta uczy, jak sporządzać cudowny płyn, posiadający moc rozjaśniania zmysłów ludzkich w tak cudowny sposób, że kto wypije sześć kropli tego płynu o wschodzie gwiazdy dnia, wpatrując się w słoneczną tarczę, ten ujrzy dolę i niedolę, jaka jest przed wzrokiem wszystkich zakryta, usłyszy to, czego nikt jeszcze nie słyszał, i czuć będzie, czego nikt nie czuł...
Zmysły jego będą odtąd zamknięte dla zwykłych widoków i głosów, a natomiast otworzą się dla zupełnie nieznanych na nieograniczony przeciąg czasu. Jeśli będziesz już syt dziwów, wówczas drugie sześć kropli płynu, połknięte o zachodzie słońca, gdy będziesz twarzą ku niemu zwrócony, przywrócą tobie dawną władzę wzroku, słuchu i dotykania.
Pamiętaj tylko o tem, że człowiek raz w życiu może doświadczać skutków tego eliksiru. Nawet posiadacz księgi raz tylko w życiu ma prawo sporządzić kosztowny płyn. Skorzystałem i ja z tego przywileju i jestem obecnie posiadaczem flaszeczki nieocenionego eliksiru.
O ile wiem, ojciec mój i dziadowie nikogo tym skarbem nie obdarzyli, ty dopiero pierwszy, a może i jedyny ze zwykłych śmiertelników, napój ten posiądziesz!
Dodawszy jeszcze liczne błogosławieństwa, udzielił mi w maleńkich onyksowych futerałach dwa flakoniki złote, zawierające po 12 kropel cudotwórczej cieczy i pożegnaliśmy się, jak bracia.
Jeden z tych flakoników zatrzymałem przy sobie, drugi odesłałem wraz ze zbiorami osobliwości do Puckinstone, mej rodzinnej posiadłości. Mieści się on w skrzyni, oznaczonej cyfrą 5,875.
Wyjechałem i byłoby się wszystko dobrze skończyło, gdybym powrócił prosto do Londynu. Ale, przywykły do włóczęgi, postąpiłem inaczej.
Postanowiłem na kilka dni zatrzymać się w sławnych polskich górach, w Tatrach.
O ich oryginalnej piękności dużo słyszałem, a zarazem wzięła mię ochota przekonać się o prawdziwości podań góralskich, jakie głoszą, jakoby w paru niedostępnych miejscowościach, np. na Żabiem, znajdowały się wyryte na turniach starodawne, tajemnicze jakieś napisy hieroglificzne i rysunki słońca, księżyca i dwunastu konstelacyj niebieskich.
Dnia . . . Maja 1889 roku, znalazłem się w Tatra­‑Füred (Szmeks), ulubionej przez turystów miejscowości u podnóża Wysokich Tatrów.
Zaopatrzony w przybory naukowe, książkę notatkową, parasol i zapasy żywności, wyruszyłem w towarzystwie trzech przewodników, na wycieczkę. Zamierzyłem dostać się do Zakopanego, aby tam, wśród polskich górali, zasiągnąć wiadomości o interesujących mię napisach. Trudy wyprawy opłaciły mi się sowicie pięknemi widokami.
Przez cudownie piękną Wielką dolinę, dzikie urwiska Polskiego grzebienia i dolinę Litworową, na schyłku dnia znalazłem się w dolinie Rówienki, łączącej się z doliną Białej Wody. Zachwycony wdziękami natury i znużony trudami, zostałem tam na noc.
Pogoda była prześliczna, a gdy pierwsze dzienne brzaski skąpały krajobraz w łagodnym półcieniu, mógłbym patrzeć i dumać bez końca... O świtaniu ubrałem się i wyszedłem, aby popatrzeć na góry przy wschodzie słońca. Ległem potem na ślicznej łączce, ujętej w czarodziejską oprawę niebotycznych skał, o fantastycznych i dzikich zarysach, a myśli moje, ukołysane ciszą, poczęły bujać swobodnie. Z jednej strony Żabi Wirch wznosił dzikie i tajemnicze swe turnie aż w krainę chmur, z drugiej piętrzyły się olbrzymie granitowe cielska Gerlachu, Żelaznych Wrot, Ganku, Wagi, Rysów i Młynarza, który zakrywał szczyt Wysokiej. Za mną Szerokie Jaworzyńskie i Czerwona Skała widniały ponad lasem świerków.
Krajobraz przypominał mi Himalaje.
Wspomnienie Himalai uprzytomniło mi Indye i chatę fakira. Ujrzałem go oczami duszy, jak igrał bezkarnie z najjadowitszemi wężami, jak w moich oczach zabójcze zęby zapuszczały się bez szkody w jego ciało. Widziałem kropelki krwi, perlące się w świeżych ranach i spokojny uśmiech, jaki nie opuszczał przy tej strasznej zabawce oblicza Indusa. Obdarzony tajemniczą jakąś siłą, widziałem, jak się wznosił w postaci siedzącej, wsparty jedną ręką na swej lasce, w powietrze i zostawał w zawieszeniu nieruchomy jak posąg, między niebem a ziemią po kilka minut. Widziałem, jak wyjmował z ust kamienie i układał z nich piramidę, która, jak wierzyłem w owej chwili, mogłaby na jego rozkaz wyrosnąć do wysokości tatrzańskich turni.
Rozkołysana moja wyobraźnia nieznała już hamulca. Przyszedł mi do głowy płyn Nureddina, jaki nosiłem w kieszeni, zabrzmiały w uszach słowa fakira, na które ongi nie wielką zwróciłem uwagę; kto się go napije, rzekł mi Nureddin, ten może widzieć „to, czego jeszcze nikt z ludzi nie widział”... Przypomniała mi się wreszcie moja godność prezesa klubu Ekscentryków i długa dotychczasowa bezczynność i postanowiłem raz jeszcze wyzwać do boju moje szczęście i ujrzeć to, czego nikt jeszcze nie widział.
Nie wiem już jak długo umysł mój bujał w marzeniach, bo dopiero złote i różowe blaski, jakie oblały wierzchołki gór i chmurki płynące ponad niemi, wyrwały mię z zadumy.
Wschodziło słońce! Chociaż często oglądany, widok taki nigdy spowszednieć nie może. Uroczyście nastrojony, poczułem naraz nieprzepartą chęć „ujrzenia, czego nikt jeszcze nie widział, usłyszenia, czego żadne nie słyszało ucho”.
Nie było czasu do namysłu. Sięgnąłem po flakonik i parę kropli tajemniczego płynu zwilżyło moje wargi. Był on słodkawy i balsamiczny, o łagodnym smaku miodu, zmięszanego z winem. Minęło kilkanaście chwil oczekiwania na niezwykłe widzenia, ale skutku nie poczułem żadnego. Słońce tymczasem podnosiło coraz wyżej swą złotą tarczę i skąpało w jasnych promieniach część dolinki, budząc z odrętwienia wszystko, co żyje dziennem życiem, a zapędzając do nocnych kryjówek istoty, lękające się światła dziennego.
Zaroiło się w powietrzu od skrzydlatych stworzonek. Każde śpiewało poranną modlitwę na taką nutę, jaką mu Stwórca od wieków przeznaczył.
Wypełzł także ostrożnie z pod listka mały, czarny pajączek i zajął się powiększaniem niedokończonej siatki, zawieszonej pomiędzy elastycznemi ździebełkami trawy. Zapatrzyłem się w cudnie zręczne ruchy tej istotki, co bez cyrkla buduje symetryczne sieci, i naraz spostrzegłem coś nadzwyczajnego. Pajączek urósł w mych oczach.
Mrowie przeszło mi po skórze... Po kilku sekundach pająk stał się olbrzymim krzyżakiem, o połyskujących ślepiach i kosmatych nogach, któremi zwinnie rozpinał swą przędzę. Sieć uginała się pod jego ciężarem...
Co to jest? Potwór rośnie bezustannie!
Aksamitne jego oczy magnetyzują mię... Odrywam nareszcie wzrok i oglądam się dokoła. Widok, jaki ujrzałem, zdziwił mię i przeraził jeszcze bardziej.
Nie poznałem okolicy. Zioła, wśród których spocząłem, zakryły mi szerszy widok, wszystko przybrało potworne rozmiary.
Dryakiew dzika (Scabiosa) wzniosła główkę ogromną, jak głowa kapusty, na łodydze, mierzącej przynajmniej 30 łokci wysokości.
Trawa nawet przybrała dziwny charakter. Niewiem, z czemby ze znanych roślin podzwrotnikowych dał się porównać ten las wązkich i długich pochylonych liści o sterczących, jak dzidy, wierzchołkach.
Niema w królestwie flory nic takiego, coby przypominało taką trawę. Zrywam się na równe nogi, ale nic już nie zobaczyłem, krom gąszczu olbrzymich, poplątanych ziół.
Czy ja śnię, czym zmysły postradał?! Rzucam okiem na złowrogiego ośmionoga. Wielki już jak pomarańcza, spokojnie snuje swe powrozy. Pomimo, że przecieram oczy, rosną przedemną wciąż nowe dziwy. Niedaleko stojący świerk młodziutki zmienił się w niebotyczne drzewo. Obwód pnia przewyższał obwód najstarszych historycznych lip, dębów i smokowców. Cała zaś nad moją głową powikłana roślinność przypominała cejlońskie bujne bory, lecz charakter jej zupełnie inny.
Otaczały mię tylko zioła, ale zato wielkie, jak drzewa, dziwnie porozgałęziane, o ostrych i kosmatych łodygach.
Skabioza jak palma kołysze się na giętkim pniu,... a macierzanki utworzyły splątany gąszcz nie do przebycia!...
Może to sen na jawie? — pomyślałem i przetarłem oczy, usiłując wydobyć się z miejsca czarów.
Nagle usłyszałem dziwny szelest.
Zanim zdołałem się obejrzeć, runąłem na elastyczne posłanie ze zbutwiałych mchów, popchnięty przez jakąś biegnącą poczwarę, nie znającą się na najprostszej nawet grzeczności. Wypadek ten utwierdził mię w przekonaniu, że to, com doświadczył nie było snem. Jedno z dwojga stało się pewnem: albo cały świat z wyjątkiem mnie jednego powiększył się nagle, albo ja zmalałem.
Drugie przypuszczenie wydało mi się rozsądniejszem, choć niemniej dziwnem, jak pierwsze. Jakże to by się stać mogło? — zapytywałem się w duchu — i naraz błysła mi myśl ponura. Otrułem się płynem Nureddina, a to, co doświadczam, to przedśmiertne widziadła! Za chwilę pewno otoczy mię noc śmierci! Ścisnęło mi się z żalu serce. Czemuż ja tak nagle i samotnie umieram? W rozpaczy nie spostrzegłem, że wszystko naokoło mnie wciąż jeszcze rosło.
Zaćmiło mi się w oczach i omdlały, osunąłem się na ziemię, tracąc przytomność...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.