Doktór Muchołapski/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Nieznana mucha. Zapał wuja. Tajemnicza kruszynka.



PPewnego dnia, a było to w kilka dni po zawarciu nowego przymierza, zastałem wuja strasznie rozpromienionego. Cofnąłem się do drzwi w nadziei, że jeszcze znajdę ocalenie, ale zabrzmiało mi nad uchem powitanie:
— Jak się masz, drogi Jasiu! Doskonale, że przybywasz. Siadaj, pogadamy!
To „pogadamy” wiedziałem, jak ocenić.
— Witasz mię, wuju, jakby po kilkoletniej rozłące, lub jakbym przybywał prosto z krateru wybuchającego Wezuwiusza.
— Ależ bynajmniej! Witam cię tylko, jako swego dobroczyńcę. Przyjm jeszcze raz, kochany chłopcze, moje podziękowanie.
I na policzki moje spadły ogniste pocałunki.
Stało się! Musiałem wysłuchać uroczystego podziękowania, niedobrze jeszcze rozumiejąc, za co mię to szczęście spotyka.
— Jesteś dzieckiem szczęścia! — ciągnął dalej straszny wujaszek. — Wyobraź sobie, wziąłem się wczoraj do twoich owadów i zaraz na wstępie spotykam przepyszny okaz Phtiria Gaedii! Pierwszorzędna rzadkość w naszym kraju! Wszyscy mi będą zazdrościli tej zdobyczy...
— Przyjemnie mi, kochany wuju, że mimowoli sprawiłem ci radość...
— Ale to jeszcze nic! — przerywa mi d‑r Muchołapski. — Słuchaj dalej i ciesz się wraz ze mną!
Zaledwiem się załatwił z Phtirią, odrazu zauważyłem w twem pudełku jakąś interesującą kobyliczkę. Na razie zdawało mi się, że to będzie Leptis tringaria, kobyliczka rdzawa, ale po bliższem zbadaniu wiesz, co się okazało? Znalazłeś nowy, zupełnie nieznany gatunek!!! Postanowiłem go nazwać twem imieniem. Należy ci się to z prawa, bo komuż, jak nie tobie nauka zawdzięcza odkrycie!? Niech zaszczyt, jaki cię spotyka, stanie się zachętą do dalszych trudów na niwie krajowego przyrodoznawstwa. Nieustawaj na tej drodze, na którą cię sama Opatrzność popycha i t. d., i t. d.
Gdy już wypowiedzianem zostało wszystko, co w tej materyi dało się wypowiedzieć, wuj wziął mię pod ramię i pociągnął do stolika, na którym stały flaszeczki i pudełka.
— Chodź zobaczyć swoję zdobycz! — wołał patetycznie, — zdobycz jaka uwieczni twoje nazwisko na kartach księgi wiedzy. Pierwszy twój debiut powiódł się znakomicie! Winszuję ci z przepełnionego radością serca i witam w tobie obiecującego przyrodnika.
— Co, nie daj Boże, amen! — mruknąłem półgłosem, w przekonaniu, że wuj ukończył swoję przemowę.
Omyliłem się jednak, był to tylko mały przystanek w celu zaczerpnięcia nowego zapasu sił, poczem, jak lokomotywa, zaopatrzona w nowy zapas wody i węgla, sypnął iskrami wymowy...
Zrezygnowany na wszystko, nie przerywałem już i słuchałem w milczeniu wuja, który, jak pochodnia na wietrze, rozgorzał szlachetnym zapałem. W toku przemowy postanowił mi okazać egzemplarz, który go tak ucieszył. Zrozumiałem, że nie łatwo przyjdzie ugasić tę pochodnię, posłuszny więc, poszedłem obejrzeć nieszczęsną muchę, która odtąd miała nosić nazwisko swojego mordercy.
O ironio! jakie czasem płatasz figle!
Lekkomyślny zabójca poczuł głębokie współczucie, ale zarazem i żal do ofiary, zatkniętej i zesztywniałej na szpilce.
— Czemużeś wleciała do mej siatki, nieszczęsna mucho!? Żyłaś sobie spokojna, szczęśliwa i wesoła. Żaden uczony i żaden pająk o tobie nie wiedział... a teraz! skończyły się piękne dni twoje... Staniesz się przedmiotem ciekawości i rozmów; wizerunek twój, jak złoczyńcy jakiego, rozeszlą po szerokim świecie; będą cię mierzyć i oglądać; będą szukać wszędzie, szpiegować: czy i co jadasz, wiele i kiedy pijasz, co robisz, gdzie latasz, — jednem słowem — zginęłaś, biedna mucho! Zatrują ci żywot dotąd spokojny i cichy... I to ja, ja jestem mimowolnym sprawcą twego czarnego losu!...
Wpadłem w ponurą zadumę.
Przypomniał mi się nieszczęśliwy komar, którego tragiczny zgon tak wymownie opisał Brodziński[1]:

„Oj gruchnęło w ciemnym borze:
Komar zleciał z dębu stary,
Krwi się nassał w nocnej porze,
Sen mu psuły widma, mary,
Na korzenie padł dębowe
I zgruchotał sobie głowę..."

Ten komar nieszczęśliwy wydał mi się szczęśliwszym od mej biedaczki muchy. On się przynajmniej nassać mógł ciepłej krwi w nocnej porze, a ty, biedna, naczczo możeś poszła na pal.
Wreszcie do komara:

„Mucha z chaty wyleciała
Rzewnie nad nim zapłakała

biadając:

Ach, komarze, kumie miły,
Gdzież cię zanieść do mogiły,

Twoją starość uszanować?
............
„Oj, komarze nieboracze!
Któż nad tobą nie zapłacze?!”

Po tak tkliwej i żałosnej przemowie, mógł przynajmniej komar ostatnią swą wolę wygłosić. Rozporządził też uczciwie pogrzebem:

„Zanieście mię w las głęboki,
Tam wykopcie grób szeroki,
Na nim będą rość szałwije,
Macierzanka go pokryje...”
............

I stało się jak chciałeś, nieszczęsny komarze, ale ty, biedaczko!...
Twoich zwłok ani macierzanka, ani żadne zioła nie pokryją....
Zatknięta na żelaznym drągu, będziesz za szkłem sromotnie wystawiona przez długie lata na ciekawe, a często bezmyślne spojrzenia ludzkie... gdy tyle milionów sióstr i braci twoich uczciwie oraz zgodnie z waszemi zwyczajami i przeznaczeniem pochowanych, nie lęka się ciekawych i niedyskretnych spojrzeń.
Po tych refleksyach, po głowie mojej poczęły chaotycznie krążyć czarne i szare myśli. Zadawałem sobie pytania: poco żyje na świecie tyle gatunków? Dlaczego ludzie zajmują się niemi? i co to może być za przyjemność, zamiast bawić się — przepędzać pół życia na studyach w samotnym gabinecie i to nad owadami.
Wszak, jeśli już kto został mizantropem i stroni od rumianych i uśmiechniętych twarzy, mógłby sobie przynajmniej inaczej urozmaicać godziny samotności.
Dlaczego np. mój wuj ugrzązł wśród much i niezatęskni do innego świata? Przecież warto choć kiedy niekiedy spojrzeć i w niebo gwiaździste i zastanowić się nad tajemnicami niewidzialnych sił międzycząsteczkowych, magnetyzmu i elektryczności...
Wszak zagadek i cudów na każdym kroku pełno, a wszystkie wielkie, ciekawe i tajemnicze!...
Zakomunikowałem wujowi moje myśli.
— Oj! ty zapalona głowo, — przerwał mi z uśmiechem. — Czyż nie wiesz, że aby dziś z pożytkiem dla nauki pracować, trzeba być specyalistą? Minęły czasy, gdy przyrodnik zajmował się całą naturą. Dziś nawet wśród zoologów jeden musi się poświęcać pająkom, drugi rakom, inny zajmuje się samemi wężami i tak dalej.
— Zlituj się, wuju! Ależ taki system to tortura! Suche badania w jednej dziedzinie, mogą wykolejać tylko umysły i tworzyć owych rabinów, co to uczeni na talmudzie, są w życiu naiwni jak dzieci.
Weźmy za przykład naukę o owadach.
Czyż te nikłe stworzenia zasługują na tyle uwagi, ile im poświęcacie? Czy nieprzeceniacie ważności tych istot?...
— Dość! dość! wstrzymaj się, nieszczęsny, w swym krasomówczym zapędzie, bo cię unosi na manowce! — zawołał wuj, ponsowiejąc z oburzenia. — Wątpisz, czy marny owadek, spotkany na twej ścieżce, posiada jakieś znaczenie w gospodarstwie natury? Wątpisz, nieszczęsny, bo ci oczy zasłoniła szalona pycha i wielkość twoja, a raczej pięciopudowa waga twego ciała; bo cię już niańka nauczyła brzydzić się i pogardzać nędznemi „robakami”. Lecz zrzuć bielmo z oczu swoich, porzuć wstręty i wniknij choć raz uważnie w objawy życia, rozsianego po całej ziemi, a ogarnie cię zdumienie na widok potęgi, jakiej nie domyślałeś się w tych pogardzanych istotach. One są najgorliwszemi naszemi, choć źle płatnemi sługami. Zaledwie zwierzę jakie wydało ostatnie tchnienie, już całe legiony tych stróży porządku publicznego pracują nad oczyszczeniem powietrza i nad śpiesznem usunięciem zgnilizny lepiej, aniżeli cała sieć naszej tak długo wyczekiwanej kanalizacyi. Gdy ta rola owadów niewystarcza ci, dowiedz się, iż jest ona tysiączną zaledwie cząstką ważnej działalności owadziego społeczeństwa. Pomyśl ilu ludzie mają wśród owadów przyjaciół, a ilu nieprzejednanych wrogów. I jedne i drugie gospodarują wszechwładnie i nic, prócz ślepych żywiołów, nie umie im stawić czoła. Oto gdzie się kończy osławiona nasza potęga! Jesteśmy tylko pyszałkowatem towarzystwem wzajemnej adoracyi, które nareszcie uwierzyło w szumne pochwały, jakich sobie przez liczne wieki nie szczędziło!
— Króle i Panowie Stworzenia! — mówił dalej z zapałem — zabrońcież marnej Filokserze niszczyć korzonki krzewu winnego! Wszak tu chodzi o miliony, jakie corocznie na jej apetycie tracą właściciele winnic. Spróbójcie wytępić termity! Wytrujcie w lasach waszych Korniki, Kołatki i Pustosze! Wszak to mizerne owady tylko! Albo Szarańcza! Samo jej imię wywołuje paniczny przestrach w mieszkańcach Azyi i Afryki. Okrzyk „Szarańcza“, znaczy „głód i morowe powietrze”. Gdzie padnie, tam jeden listek nie zostanie. Zostają tylko widmo głodowej śmierci i straszne wyziewy z gnijących pokładów martwej szarańczy...
— Ależ, kochany wuju, uspokój się. Nas Europejczyków ani termity, ani szarańcza nie napastują; znamy je zaledwie z rycin w podręcznikach szkolnych...
— To nasze wielkie szczęście, mój chłopcze! bo inaczej nie znajdowalibyśmy się bezwątpienia na dzisiejszym stopniu cywilizacyi. Ale i bez niej inne gatunki owadów wyrządzają nam nieobliczone szkody. W starej książce do nabożeństwa spotkałem raz wymowną suplikacyę: „Od turka, owadów i robactwa leśnego zachowaj nas, Panie!” Dziś, po trzech wiekach, przy całej wiedzy naszej, na nic skuteczniejszego zdobyć się nie umiemy.
— Więc powiedzże mi, drogi wujaszku, na co się zda ludzkości twoja i twych kolegów wiedza? Co komu przyjdzie z waszych opisów i biegłości w rozpoznawaniu owadów?
D‑r Muchołapski uśmiechnął się, pokiwał głową i wyjął szufladkę z motylami.
— Oto, kochany chłopcze, dwa okazy, — tu wskazał ręką na dwa niepozorne motylki. — Nieprawdaż, że podobne są do siebie? Powiedziałbyś, że to jeden gatunek i tak rzeczywiście mniema większość ogrodników, a tymczasem, jeden jest niewinnym motylkiem i żyje na chwastach, drugi niszczy ogrodowiznę. Gdyby ogrodnik wiedział o tem, zawczasuby złemu zaradził, a że się nie uczył entomologii, więc gdy mu szkódnik poźre plony, mści się on później na niewinnych ofiarach podobieństwa, pozwalając przez nieświadomość pierwszemu znów się mnożyć. Zbyt często człowiek bierze prawdziwych szkodników za niewinne stworzonka, tępiąc pożyteczne lub obojętne. My właśnie podpatrujemy naturę, poznajemy obyczaje owadów między innemi i w tym celu, aby znaleźć broń najskuteczniejszą przeciwko nieprzyjaciołom — bo tylko znając dokładnie wroga, możemy go pokonać, lub uczynić nieszkodliwym. Iluż kosztownych pomyłek uniknęliby ziemianie, gdyby z naszej wiedzy umieli korzystać! Iluż szkodników dlatego tylko rozmnożyło się, lub zaaklimatyzowało z innych krajów, bo nie odróżniano ich i nie tępiono, gdy były nieliczne. Przykładów mógłbym ci tysiące przytoczyć. Popełniają i popełniali błędy nietylko prostaczkowie, ale nawet i koronowane głowy.
— Pewnego razu uwaga moja została zwróconą na kępki uschłej trawy, w których sterczały kije, obwieszone szmatami, dla odstraszenia ptactwa. Obejrzawszy trawę, spostrzegłem, że korzenie jej były zjedzone przez pędraki pewnego chrząszcza, a ptaki owadożerne przylatywały i wydobywając swą zdobycz, powyrywały tu i owdzie kłaczki trawy. Poczciwe ptaszęta za swe usługi zostały poczytane za przyczynę złego i mądry gospodarz postawił straszydła, aby niemi odpędzać swych najlepszych przyjaciół. Podobnego w skutkach czynu dopuścił się i Fryderyk Wielki, który mniemał, że będąc szczęśliwym dyplomatą (?), może swe kaprysy narzucać nawet przyrodzie. Jako wielki amator wiśni, postanowił otoczyć opieką te owoce na piaskach Brandeburgii. W tym celu wydał rozkaz, aby łapano, strzelano i mordowano wróble, które zbyt często wyręczają właścicieli w konsumowaniu tych smakowitych owoców. Niszczono więc wróble z całą energią chciwości, bo rząd płacił za każdego po 6 fenigów. I cóż się okazało? Oto rząd stracił kilkanaście tysięcy talarów, a w następstwie po ogrodach nietylko wiśni, ale nawet listka nie zostało. Wszystko pozjadały gąsienice. Fryderyk Wielki cofnął po niewczasie niefortunny rozkaz i musiał znów płacić za wróble, które z dalekich krajów sprowadzano. Odtąd nakazał je szanować. Zabawna ta historya doskonale ilustruje ludzką mądrość w poprawianiu urządzeń natury...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W taki to gorący sposób rozwodził się mój wuj nad pożytecznością najnudniejszéj pod słońcem nauki i nad potęgą oraz wdziękami szkaradnych liszek, chrząszczy, bąków i Bóg wie nie jakich skrzydlatych potworków. Deklamacya na ten miły temat ukołysała myśli moje bardzo prędko.
Przy towarzyszeniu miarowych słów wuja, niby przy szemraniu górskiego strumyka, popłynęły moje marzenia w świat daleki...
Myśli splątały się, znikł z oczu gabinet szanownego wuja, znikły muchy, znane i nieznane, znikł wreszcie i świat cały...
Naraz zerwałem się. Nad uchem zabrzmiał mi głos d‑ra Muchołapskiego, podniesiony do najwyższej potęgi.
— Szczęśliwy śpiochu! Dziś skończę przegląd twych owadów. Czuję, że w twoim rogu obfitości znajdą się jeszcze ciekawe rzeczy.
Z temi słowy sięgnął wuj do pudełka, ponownie wyjmując i oglądając okazy.
Cóż mnie to może obchodzić? — pomyślałem, usiłując powrócić do zaczarowanego raju marzeń. Nie chcąc wujowi przeszkadzać w zachwycaniu się wdziękami dwuskrzydłych Ładnotek, Połyśnic, Pstroczek[2] i Bóg wie nie jakich tam rusałek, usadowiłem się jak mogłem najwygodniej do... marzeń, wtem o uszy moje obił się nowy okrzyk, tym razem okrzyk podziwu o niezwykłem brzmieniu.
Spojrzałem na zapalonego muchołapa. Cała jego postać znamionowała teraz najwyższy stopień zdumienia, a drżąca ręka trzymała jakąś muchę, zatkniętą na szpilce.
Masz tobie! — pomyślałem, — pewno jakiś nieznany gatunek. Dziwne mam szczęście do owadów. Same osobliwości wpraszały się do mej siatki!
Pytam o powód wzruszenia, ale żadnej nie otrzymuję odpowiedzi. Wuj jakby ogłuchł, skupiwszy całą duszę w zaiskrzonym wzroku.
— Co to jest? co to jest?! — wołał, zmieniając co sekunda pozycyę i obracając muchę na wszystkie strony.
Naraz pochwycił gorączkowym ruchem lupę i spojrzał przez szkło na zdobycz. Patrzył przez kilka sekund nieruchomo, potem wyprostował się jak automat, a szkło wypadło mu z bezwładnej ręki, rozbijając się z hałasem na posadzce.
Skamieniałem z podziwu. Musiało się stać coś nadzwyczajnego. Zerwałem się z wygodnego siedzenia i podbiegłem do wuja, który stał jak wryty.
— Słuchaj, Janku!... — zawołał nagle, poczuwszy moje ramię, — ja chyba zmysły postradałem!
— Ależ co znowu? — uspakajałem. — Nie trzeba się tak przejmować; siadaj, wuju, i proszę, opowiedz, co cię tak wzruszyło. Pewno nowy gatunek; to przecież dla wuja rzecz powszednia!
— Ależ nie,... nie! wcale nie to!... patrz ty!... może się mylę!... — wołał, oddając mi szpilkę i wydobywając chustkę dla otarcia czoła.
Żal mi się zrobiło fanatyka wiedzy, więc wziąłem machinalnie szpilkę, myśląc czemby uspokoić nagłe rozdrażnienie, jakiemu zapewne uległ od zbytku pracy.
W tej samej jednak chwili przebiegła mi po głowie myśl, która mię odrazu uspokoiła.
Pewno mucha jest potworkiem! Niezawodnie ma dwie głowy, albo cztery skrzydła... albo zamiast sześciu, tylko cztery nóżki, i to naszego przyrodnika tak szalenie wzruszyło. A może też sparaliżowało biedną muchę i wykręciło który członek w odwrotnym kierunku?! Wszak nietylko ludzie cierpią na tym świecie. Oj, ci naturaliści! pomyślałem, oglądając okaz, który pozbawił dzielnego wujaszka umysłowej równowagi. Szukałem jednak napróżno jakiejkolwiek nienormalności. Znam się przecież cokolwiek na naturalnych kształtach muszych i wszystko znalazłem w porządku. Mucha była sobie jak setki innych.
— Janku, wszak dobry masz wzrok? — zawołał nagle d‑r Muchołapski; zaklinam cię, powiedz, czy nic nie dostrzegasz przy biodrze lewej nogi drugiej pary?
— Owszem, zauważyłem jakieś przylepione białe ziarenko.
— A więc to prawda! — podchwycił z gorączką wuj — więc i ty to widzisz?
— Widzę, ale cóż tu osobliwego?
— Jakto? i jeszcze pytasz? Przyjrzyj się lepiéj i mów, co dostrzegasz, mów jak na spowiedzi, bo to przechodzi wszelkie pojęcie!...
Teraz zacząłem się seryo obawiać o zdrowie kochanego wujaszka. Widocznie był nieprzytomny.
— Otóż to skutki przeciążenia umysłowego — pomyślałem sobie. — Umysł pracuje, wysila się, aż coś w nim pęknąć musi, niby zbyt naciągnięta sprężyna. Kilka kropel krwi w mózgu zadużo i naraz cały kunsztowny aparat zepsuty... Oj! ta nauka!
Te i tym podobne uwagi czyniłem sobie w duszy, przyglądając się z niepokojem płaskiej okruszynie wielkości dwóch ziarnek maku, wiszącej na cienkim, niby pajęczyna, włosku. Powiedziałbym, że ją ktoś naumyślnie tam zawiesił.
Aby coś rzec, zakomunikowałem wujowi moje spostrzeżenie.
— I mnie się tak zdaje — odrzekł, — ale czy nie dostrzegasz na białem tle, prążków, niby wierszy? Pod lupą dokładnie je odróżniłem... To jest pismo ludzkie!
— Pismo?... — powtórzyłem przeciągle, a obawa o rozum wujaszka wzrosła w tej chwili.
Twarz moja musiała wyrażać podziwienie, połączone z niedowierzaniem, bo wuj dostrzegł to i zawołał niecierpliwie:
— Wszak wzrok mam dobry! Czarne prążki zdają się być wierszami pisma!
— Ale zkąd pismo na tej odrobince? Jaka ręka zdolna je była nakreślić? — zawołałem zrozpaczony.
— To prawda! Jestem więc w gorączce.
— I ja tak sądzę... — odparłem nieostrożnie, a poprawiając się, począłem przekonywać, że to złudzenie, że to jest jakiś pasorzytek, uczepiony u zwłok muchy, na pajęczej niteczce, przypadkiem namotanej na jej nóżkę. W duszy zaś silnie zaniepokojony ekscytacyą wuja, postanowiłem jaknajprędzej sprowadzić lekarza.
D‑r Muchołapski ochłonął jednak z pierwszego wrażenia i ponownie wziął interesujący okaz do ręki. Spojrzał i nowy okrzyk wyrwał się z jego piersi. Tym razem brzmiał żalem i zawodem.
— Niema już okruszyny! — zawołał.
— Odpadła pewno.
Obaj schyliliśmy się nad biurkiem, gdziem położył szpilkę z owadem — szukaliśmy, ale napróżno. Białe ziarenko przepadło gdzieś bez śladu.

Przeszukaliśmy skrupulatnie każdy cal podłogi i biurka; odpocząwszy, szukaliśmy powtórnie, aż w końcu znużeni, wyperswadowaliśmy sobie cały wypadek, jak należało, złudzeniem, a uśmiawszy się z całej przygody i dziwnych przypuszczeń — rozstaliśmy się w najlepszej harmonii...







  1. Naśladował on ludową piosenkę, bardzo powszechną w całym kraju i znaną w rozlicznych wersyach. W kaszubskiej wersyi np. brzmi ona jak następuje:

    „Raz też komór z dębu spadł
    Złamał sobie w łepku gnat,
    Hej! hej! ha! ha! złamał sobie w łepku gnat.
    Połamał i paluszkj — o dębowe koruszkj,
    Hej! hej! ha! ha! o dębowe koruszkj.
    Połamał też golenje, o dębowe korzenje,
    Hej! hej! i t. d.
    Dovjedzjała sję mucha, że już komór bez ducha,
    Przilecjała do niego. — pozdrovjła mjłego,
    Hej! hej! i t. d.
    Ach mój mjłi komorze — już njebędzjem żić w parze!
    Hej! hej! i t. d.
    I zalała sję łzamj — nad kochanka mękamj.
    Hej! hej! i t. d.
    Ach njepłaczże, sjostrziczko, — zotrzimasz po mnje vszitko.
    Hej! hej! i t. d.
    Zotrzimasz po mnje rogi — także też i ostrogj.
    Hej! hej! i t. d.
    (Cenôva. Sto frantovek str. 5).

  2. 1) Callicera; 2) Psila; 3) Ocyptera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.