Przejdź do zawartości

Demon wyścigów/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
ŻOKIEJ GROT.

Grot miał wielką ochotę zdzielić drepczącego obok chłopaka laską po grzbiecie. Powstrzymał się jednak. Ochrypłym tylko nieco z gniewu głosem zapytał:
— Więc cóż kazano ci powtórzyć?
— Żeby pan był koniecznie o dziesiątej wieczór na ulicy Belwederskiej... Tam on już odnajdzie...
— Ale... Kto?
— Demon wyścigów...
— Ach...
Chciał o coś jeszcze zagadnąć, lecz wyrostek snać spełniwszy swe zadanie, już zginął w półmroku.
Zaklął cicho. W dalszym ciągu nie ustawała naganka. Demon wyścigów...
Po jego przystojnej, wygolonej twarzy przebiegł nieokreślony uśmiech.
Tak, uda się tam i przekona...
Dopiero ósma... ma jeszcze przed sobą dwie godziny... Zajdzie do „Niespodzianki“, do której i tak zamierzał wstąpić i w tej knajpce poczeka...
Skręcił z Litewskiej w Marszałkowską i powoli szedł w stronę Placu Unji Lubelskiej. Szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na przechodniów, którzy tu i ówdzie odwracali za nim głowy. Również obchodziły go mało zachęcające spojrzenia kobiet. Jan Grot, bowiem, jeden z lepszych jeźdzców na torze, nie tylko cieszył się wielką popularnością wśród publiczności, ale był bardzo przystojnym, trzydziestoletnim mężczyzną, którego niejedna niewiasta chętnieby pochwyciła w swe sidła.
Demon wyścigów... Nowa próba... Ileż razy Grot już odtrącał z pogardą zakusy rozmaitych kombinatorów, bookmacherów i kolegów, zmierzające do wciągnięcia go w niewyraźne machinacje... Lecz obecnie sprawa przedstawia się znacznie poważniej...
Od początku sezonu, rzekłbyś, pojawiła się na torze tajemnicza szajka, reżyserująca niemal wszystko z matematyczną ścisłością. Przegrywały najlepsze konie — „gałgany“ odnosiły niespodziewane zwycięstwa. Faworyci zmieniali formę, biegając jaknajbardziej fantastycznie i zajmując przeważnie ostatnie miejsca, a „fuksy“ były stałem zjawiskiem. Choć publiczność poczynała mocno sarkać, a tu i ówdzie ukazały się w pismach złośliwe, pod adresem dyrekcji wyścigów wzmianki, sądzono, że to o oderwane żokiejskie „kawały“ chodzi, które prędzej czy później uda się ukrócić, nie zaś o zakrojony na szeroką skalę system. I Grot początkowo tak sądził. Lecz te nagabywania, obietnice, ba, nawet pogróżki, jakiemi zasypywano go od tygodnia, świadczyły, że rzecz ma się zgoła inaczej... Te listy z śmiesznym i pompatycznym podpisem — „demon wyścigów“ — no i te dzisiejsze w imieniu „demona“ wyznaczone mu spotkanie...
Lecz o cóż im właściwie chodziło? Może o „Magnusa“, którego miał jutro dosiadać?
Gniew zawrzał w piersi Grota. O, nie zrobią z nim, jeśli chodzi o „Magnusa“, żadnej kombinacji! „Magnus“ — to jego duma, jego nadzieja. Bo, choć dotychczas jeździł z wielkiem powodzeniem, nie udało mu się jednak odnieść zwycięstwa w „Derby“, tej największej gonitwie sezonu. A zwycięstwo w „Derby“ — to szczyt marzeń, to korona karjery każdego żokieja. Nakoniec w tym roku ma duże szanse. Jutro zmierzy się „Magnus“ po raz pierwszy, jako trzylatek, z poważnemi przeciwnikami. Jeśli zwycięży — a pewny niemal jest Grot, że zwycięży — „Derby“ za miesiąc tak, jak murowane...
Wyprostował się dumnie... Wielkie to będzie wydarzenie w jego życiu. Oklaski tłumów, owacje, sam Prezydent Rzeczypospolitej, stale w ten dzień zaszczycający swą obecnością wyścigi, ujrzy, gdy Grota osypią powinszowaniami... Och, nie da sobie Grot wydrzeć podobnego szczęścia...
— Cóż to pan, panie Jasiu, taki zamyślony? Pewnie do „Niespodzianki“?
Drgnął. Sam nie wiedząc, kiedy znalazł się przed wejściem do restauracji. Tuż koło niego stał szczupły, w średnim wieku jegomość, ubrany w stary, poplamiony garnitur. Wystrzępiony krawat, źle zasłaniał brudną i podarta koszulę.
— A... pan Maliński! — mruknął, niezbyt zadowolony ze spotkania.
— We własnej osobie — odparł tamten, ukazując w uśmiechu szereg spróchniałych zębów, — cieszę się, żeśmy się zetknęli... Pragnąłem z panem pogadać...
Grot skrzywił się lekko. Domyślał się, o co go nudzić będzie Maliński. „Typ“, albo pożyczka. Maliński zajmował kiedyś niezłą posadę, ale ją stracił, z powodu jakichś niedokładności pieniężnych, w których totalizator odegrał niemałą rolę. Później staczał się coraz niżej. Teraz kręcił się wciąż wśród trenerów i żokiejów, w poszukiwaniu „kombinacji“, mogącej postawić go na nogi. Mówiono o nim, że pośredniczy między bookmacherami a żokiejami w różnych niewyraźnych sprawkach i w ten sposób zdobywa środki utrzymania. Czepiał się, kogo mógł, między innymi i Grota, choć ten unikał go starannie.
— Cóż „Magnus“? Wygra? — zaseplenił, nie zwracając na to uwagi, że Grot traktuje go więcej niż ozięble. — Myślę, że wygra?...
— Bo ja wiem! — odparł ten niechętnie.
— Ucieszy się pański hrabia i może się trochę podreperuje, choć mu i tak nie na długo wystarczy...
Grot nie odparł ani słowa. Właścicielem stajni, w której pracował, jako żokiej i trener jednocześnie, był hrabia Hubert Świtomirski, wielki hulaka i utracjusz poufale zwany przez przyjaciół „Hubą“. Nie raz do uszu Grota dochodziły słuchy, że chlebodawca jest bardzo w swych interesach zachwiany i że przegrywa u bookmacherów i w karty sumy ogromne. Do tych to właśnie spraw uczynił Maliński aluzję. Grot jednak nie pragnął wdawać się w drażliwą rozmowę.
— Pan wchodzi do „Niespodzianki“? Za chwilę i ja się tam znajdę — dalej gadał Maliński, nie zrażony milczeniem żokieja. — Tylko przedtem muszę parę złociszów pochwycić... Mają mi oddać... A w „Niespodziance“, to się do pana przysiądę...
— Hm... — mruknął Grot niewyraźnie, poczem odwróciwszy się od natręta plecami, wszedł do niskiej i zadymionej salki.
W „Niespodziance“ panował już ruch i gwar wielki. Podczas gdy w małych cukierenkach, szczególniej w okolicach Placu Zbawiciela, zbierali się w przeddzień gonitw drobniejsi gracze oraz chłopcy stajenni, udzielający tym graczom cennych „wskazówek“ — tu, w tej knajpce, gromadziła się „elita“, pragnąca dzięki swym zażyłym z żokiejami stosunkom, zdobyć „murowane pewniaki“, podsłuchując ich fachowe rozmowy, lub choćby z wyrazu twarzy „mistrzów“ — wysnuć horoskopy na przyszłość. Właściciele stajen rzadko pojawiali się w „Niespodziance“. Ich klubem była sąsiednia „Bagatela“, gdzie przy partyjce domina, omawiano szanse swych koni.
Grot, zająwszy w głębi salki miejsce przy wolnym stoliku, dyskretnie rozejrzał się dokoła, zamieniając ze znajomymi ukłony. Tak, nie brakło nikogo ze stałych bywalców. Tuż obok niego, zasiadał poważnie, ćmiąc wielkie cygaro, żokiej Ruf wraz z trenerem Dubrem, dalej nieco — żokiej Kasprzak, uśmiechnięty ironicznie słuchał wykładu dwóch jakichś panów, zapewne zapamiętałych wyścigowych graczy, którzy gestykulując z ożywieniem, coś mu tłomaczyli zawzięcie. Dalej jeszcze mistrzowie Kukisow, Szczypiorek, Goralski, Migdaliński... Nie brakło nawet paru dziennikarzy, którzy skupieni pod ścianą porównywali swe typy, a wśród nich wiódł prym redaktor Liwojczyk, poprawiający niedbałym gestem stale potarganą czuprynę.
Popijając piwo, które usłużnie przyniosła kelnerka, Grot nieznacznie obserwował obecnych. A nuż śród nich znajduje się tajemniczy „demon“? Bo, że „Niespodzianka“ była kuźnią różnych niespodzianek, i że w tej salce, o tej porze „robiono“ przy którymś ze stolików wyścig na jutro, to więcej, niż pewne. Lecz właściwie komu zależeć może na jego jutrzejszej wygranej lub przegranej?
Począł się zastanawiać. „Magnus“ biega z całym szeregiem koni. Z nich najgroźniejsze są „Ruth“ Ciemniowskiego, i „Grom“ Kuka. Właściwie najwięcej „Ruth“, bo „Grom“ już przegrywał do tej klaczy... Czyżby zakusy szły ze stajni Ciemniowskiego...? Ciemniowski były bookmacher i właściciel domu gry, dorobiwszy się znacznego majątku, pozuje obecnie na wielkiego pana, stajnię, jak dotychczas, prowadzi uczciwie. Zresztą, jako trener służy u niego stary Jaremski, o którym wiadomo, że w „kombinacje“ się nie wdaje, żokiejem zaś jest anglik Smith, niedawno sprowadzony przez Ciemniowskiego z zagranicy, który jeszcze nie zdążył się warszawskich „kantów“ nauczyć. Flegmatyczny, małomówny anglik, trzymający się od wszystkich zdaleka... Więc to przypuszczenie odpada... Chyba Kasprzak prędzej... Bo Kasprzak zarządza stajnią bogatego dorobkiewicza Kuka, i jutro pojedzie na „Gromie“. A Kasprzak to cwaniak nad cwaniaki i nie jeden wyściżek już dobrze obrobił...
Grot zapalił nowego papierosa. Pocóż próżno łamać sobie głowę. Wnet i tak wszystkiego się dowie, bo jeśli się zgodził udać na spotkanie, to tylko poto, by nieco uchylić rąbek tajemnicy...
Zdala ujrzał Malińskiego, który lawirując między stolikami wyraźnie podążał w jego stronę. Był zaczerwieniony, snać załapawszy nieco pieniędzy, zdążył już wypić parę „kielonków“ przy bufecie.
— Czy można? — zapytał i nie czekając na zaproszenie, zajął tuż obok Grota miejsce.
Ten odsunął się trochę.
— He... he... — świszczał Maliński, nie zwróciwszy uwagi na ten odruch... — Wasz hrabia zgrał się potężnie wczoraj w klubie i resztkami goni... Cała nadzieja w „Magnusie“... Podobno założył się o wielką sumę...
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! — uciął krótko.
— Jakto nie obchodzi? Z takim wariatem, jak Świtomirski, nigdy nic nie wiadomo. Dziś ma, jutro niema. Nawet „Magnus“ go nie uratuje! Kiedy mu konie sprzedadzą za długi... po miejscu będzie, panie Grot...
— Ja się tam nie martwię — odparł żokiej, zaczerwieniwszy się lekko — miejsce zawsze znajdę...
— He... he... Różnie bywa!... — rechotał tamten dalej, przymrużywszy jedno oko — a nie lepiejby się zabezpieczyć...
— Nie rozumiem?
— Ano — jął tłomaczyć podstępnie Maliński — inaczej przed wojną się działo. Pamiętam... Wtedy wielcy panowie sprowadzali żokiejów z zagranicy, a jak im płacili... Taki Sloan, Hamilton, Morgan brali po dwadzieścia tysięcy rubli rocznie, nie licząc procentów... Pan wie, co to znaczy na obecne pieniądze... Sto kilkadziesiąt tysięcy złotych, może i więcej...
— No... tak...
— A jak żyli żokieje... Powiadam panu, każdy z nich miał dwóch sekretarzy i najmniej trzy przyjaciółki... Złoto rzucali garściami... Taki Wicks... Podczas rannych galopów wypijał dwie butelki szampana, a jak wpadł w dobry humor, to nie tylko chłopaków stajennych poił, ale konie szampanem wycierał...
— Skoro go stać było...
— A teraz — ubolewał, patrząc uważnie, jaki wpływ jego słowa wywarły na Grocie — a teraz? Pożal się Boże! Bieda! Bieda, nędza... Żokiej uczciwie nawet na wódkę nie zarobi... Jak sam o sobie nie pamięta, to o nim nikt nie pamięta...
— Panie Maliński! Dokąd to wszystko zmierza?
— At nic! Że pan wiecznie frajerem będzie, panie Grot!
Roześmiał się głośno.
— Upił się pan! — zawołał Grot z gniewem — i nie wie co plecie... Pora iść spać... Odchodzę...
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Kiwnąwszy głową Malińskiemu i rzuciwszy parę srebrnych monet na stolik, pośpiesznie wyszedł z „Niespodzianki“. Z zadowoleniem wciągnął w piersi ciepłe, majowe powietrze. Doprawdy sprawa poczynała być coraz ciekawsza. Tu „demon“, tam Maliński. A może Maliński miał za zadanie przygotować grunt?
Jedno zaniepokoiło go tylko. Wiadomość o nowych szaleństwach hrabiego Huberta. Bo i Grot, choć nie dawał tego poznać po sobie, obawiał się katastrofy. Syn trenera, odebrawszy wychowanie staranne, choć ojciec pragnął, aby po ukończeniu szkoły, wstąpił na wyższą uczelnię i obrał zawód „inteligencki“, wbrew woli rodzica poświęcił się całkowicie koniom, bo wśród nich wyrosły, życia nie wyobrażał sobie bez koni. Jeżdżąc tu i owdzie, wreszcie znalazł miejsce u Świtomirskiego i ze swym chlebodawcą rozumieli się znakomicie, gdyż hrabia do zarządu stajnią nie wtrącał się wcale. Marzeniem Grota było dojść do małej własnej stajenki, lecz to pozostawało tylko marzeniem... A teraz.... Niechaj zgra się ostatecznie Świtomirski i zmuszony będzie sprzedać konie... Kto inny dosiądzie „Magnusa“...
Zamyślony szedł ulicą Belwederską. Nagle tuż koło niego wyrosła jakaś postać.
— Proszę skręcić w boczną uliczkę! — posłyszał szept.
Grot nie bał się nikogo i niczego. Raz zdecydowawszy się na przygodę, postanowił zaryzykować do końca. Skręcił istotnie w ślad za nieznajomym w małą ciemną uliczkę, ciągnącą się od ulicy Belwederskiej i przystanął. Nieznajomy, który go wyprzedził, zbliżył się teraz. Zauważył, iż jest to mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, nieco przygarbiony. Miał podniesiony kołnierz od marynarki, głęboko nasuniętą na czoło sportową czapkę i duże amerykańskie okulary. Twarzy nie mógł rozróżnić, lecz na pierwszy rzut oka, nieznajomy sprawiał tak niepozorne wrażenie, iż ze śmiechem zapytał:
— To pan jest tym „demonem“?
— Przybywam w jego imieniu!
— A któż to jest ten „demon“?
— Rychło pan się nie dowie!
— Sądzę, że prędzej niż się spodziewasz, przyjacielu — zawołał — bo wielka bierze mnie chętka pochwycić cię za kołnierz i zaprowadzić do najbliższego policjanta!
— Nie radziłbym tego uczynić! — odrzekł tamten, wykonywując jakiś nieokreślony ruch ręką.
W mroku błysnęła lufa browninga. Grot poznał, iż z daleko poważniejszym ma do czynienia przeciwnikiem, niźli sądził z początku.
— Więc o cóż chodzi? — rzucił.
— „Magnus“ ma jutro przegrać!
— Tylko tyle! No, to skromne żądanie! A jeśli się nie zgodzę?
— Zastosujemy represje!...
— Wolno wiedzieć jakie?
— Różne bywają. Panu się przytrafi nieszczęście, koń może zachorować... Lub też... Pamięta pan sprawę Krzysiaka?...
Drgnął. Sprawę Krzysiaka pamiętał dobrze. Mniej więcej przed dwoma tygodniami narobiła ona wrzawy nie mało. Ktoś zadenuncjonował tego trenera do dyrekcji, iż dopinguje konie. Nietylko zadenuncjował, ale wskazał najdokładniej, w której gonitwie koń stajni Krzysiaka zadopingowany zostanie. Natychmiast przeprowadzone śledztwo, całkowicie potwierdziło zawarte w anonimie szczegóły i Krzysiak nie tylko raz na zawsze pozbawiony został trenerskich praw, ale i pociągnięty do surowej odpowiedzialności, choć zaklinał się, że padł ofiarą złośliwej intrygi.
Więc tak się miała ta sprawa...
— Sądzę, że nie zdecyduje się pan z nami na otwartą wojnę, panie Grot — mówił dalej nieznajomy. — Dość długo pan się nam opierał!... „Magnus“ jutro przegra.
— Ale w czyim interesie leży, aby przegrał... Któż jest w tem zainteresowany?...
— Nikt z tych, których pan posądza! Ani Ciemniowski, ani Kuk, ani Kasprzak! Żaden właściciel stajni wyścigowej, lub żokiej...
— Nic nie rozumiem...
— Posługujemy się żokiejami i trenerami od wypadku do wypadku, kiedy są nam potrzebni i za to wynagradzamy ich znakomicie. Sami nie wiedzą komu służą. To nie są zwykłe wyścigowe „kanty“. Jutro „Magnus“ przegra. Gdy zechcemy „Derby“ wygra...
— Panowie są bardzo łaskawi!...
— Dziesięć tysięcy otrzymuje pan za jutrzejszą „robotę“ — mówił dalej nieznajomy, nie zwracając uwagi na ironiczny wykrzyknik. — A na dowód, jak wielkie mamy do pana zaufanie, doręczam zadatek, połowę tej sumy...
Wyciągnął w kierunku Grota sporą kopertę. Ten cofnął się o parę kroków, tłumiąc przekleństwo. Jeszcze chwila, a czuje, iż mimo groźby wymierzonego browninga, skoczy łajdakowi do gardła.
— Nie chce pan brać? — ironicznie zauważył nieznajomy. — Wszystko mi jedno, kładę na ziemi.. Później pan podniesie... Teraz czas nagli. Resztę otrzyma pan po wyścigu, jak również dalsze instrukcje. No i proszę dobrze zapamiętać, że w razie niewykonania naszego zlecenia, grozi poważne niebezpieczeństwo...
— A łotrze! — krzyknął Grot i rzucił się naprzód.
Tamten jednak już znikł, jakgdyby pod ziemię się zapadł. W tejże chwili rozległ się warkot motoru i zauważył szybko oddalający się samochód. Stał ukryty w głębi uliczki i do niego wskoczył nieznajomy.
Grot postał chwilę, poczem zawrócił i podniósł kopertę. Podszedł do najbliższej latarni, rozerwał ją i stwierdził, że zawiera ona paczkę banknotów.
Powoli skierował się do domu.
Gdy zadzwonił do bramy jednej z kamienic przy ulicy Litewskiej, w której zajmował skromne jednopokojowe mieszkanko, dozorca szepnął tajemniczo:
— Pozostawiono tu dla pana liścik.
— List? Dla mnie? — powtórzył zdziwiony. — Od kogo?
— Pewnikiem od jakiej pani... bo pachnie!
Po chwili czytał:
„Znam pana, pan mnie nie zna. Będę jutro oczekiwała w samochodzie, na Polnej, przy wyjściu ze stajen, po wyścigach“.
Pokiwał ze zdziwieniem głową. Liścik nie nosił podpisu, jednak charakter pisma i papier listowy, znamionowały inteligentną i wytworną osobę. Kim była nieznajoma wielbicielka?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.