Dekabryści/Część pierwsza/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro Golicyn powrócił do Rylejewa, zastał go już całkiem innym niż poprzednio. Rylejew umył się i przebrał, zdjął z siebie ranny chałat, a włożył frak lubo domowy, lecz z cienkiego sukna, ciemno kawowego koloru, »pius« z modną kamizelką z tureckiego szala i białym wysokim halsztukiem. Wszedłszy do bawialni, ożywił się jak zwykle, widokiem gości i rozmawiając z nimi, z gorączkowym rumieńcem na twarzy i z błyszczącemi gorączką oczyma, wyglądał prawie na zdrowego. Słowem Golicyn nie poznał w nim rannego Rylejewa, a za to odnalazł dawnego o suchej, ściągłej twarzy, z cerą ciemną, prawie że cygańską, z ogromnemi jasno-ciemnemi oczyma, pod gęstą, czarną brwią. Usta cienkie jak u kobiety z prześlicznym uśmiechem, naturalnie wijące się włosy, bezskutecznie przygładzone szczotką i zaczesane na skronie, z tyłu głowy chłopięcy wicherek. I cały zdawał się lekki, lotny, ognisty, jak rozchwiany od wichru płomień.
Po opływie godziny, przyjechali Oboleński z Trubeckim. Rylejew zaprowadził ich do swego gabinetu i zamknął drzwi do bawialni, gdzie zgromadzona była reszta gości.
— Wszyscy się na was oglądamy Trubecki, by zająć stanowisko w obecnych wypadkach. Nadarza się bowiem sposobność, której nie można zmarnować.
— Więc wy myślicie, że już trzeba działać, Rylejew?
— Działać! oczywiście, bezwzględnie, okoliczności same prą nas do tego. Teraz lub nigdy! sposobność jedyna, i jeśli teraz nie zaczniemy, to zasłużymy w całej rozciągłości na miano podłych — odparł Rylejew, patrząc mu w oczy wymownie. — A wy co myślicie książę?
— Myślę, że trzeba się wpierw przekonać, jaki duch panuje w wojsku i jakimi środkami związek rozporządza.
— Bez względu na środki, cofać się już nie pora, za dalekośmy zaszli. Może być, żeśmy już zdradzeni i wszystko odkryte. Przeczytajcie to naprzykład, rzekł — podając Trubeckiemu donos Rostowcewa.
Trubecki ledwie spojrzał na papier i nie mógł go prawie odczytać z nadmiaru wzruszenia.
— Cóż to? donos!
— Jak widzicie! Kości rzucone i nie utrzymamy już szabli w pochwie, skazaniśmy już na zgubę.
— Tak! Ale nie tylko my sami, drugich na zgubę wydajemy, a my nie mamy prawa nikogo gubić... nikogo gubić... tak — zająknął się Trubecki i pomyślał tobie: Teraz trzeba wszystko wyznać i powiedzieć, że chcę wystąpić ze stowarzyszenia. Z tem jechał do Rylejewa, lecz język mu kołowaciał. Powiedzieć mu taką rzecz byłoby tem samem, co znieważyć, lub uderzyć człowieka niewinnego. Dzwonek za dzwonkiem dźwięczał w przedpokoju.
— Czemu tak dużo ludzi najeżdża tu? — pytał Trubecki.
— Dowiedzieli się o kuryerze z Warszawy — objaśnił Rylejew, poczem spytał: — A jakież siły uważacie książę za niezbędne?
— Kilka pułków przynajmniej, jakie sześć tysięcy ludzi, a choćby jeden pułk staro gwardzistów, bo do młodszych nikt nie przystanie.
— W takim razie niema kłopotu — ze dwa pułki: moskiewski i lejb grenadyerski, ja sam odpowiadam i ręczę — zawołał Rylejew.
— To tylko słowa — przerwał mu Oboleński — nie możemy ręczyć na pewno, ani za jednego człowieka.
Rylejew spojrzał na Oboleńskiego i nic nie odpowiedział, a tylko wzruszył ramionami. Począł roztaczać dalej plany powstania.
Ta lotność, lekkość, błyskawiczność, która była w nim i czyniła go podobnym do rozchwianego wichrem płomienia, udzielała się otoczeniu, skutkiem czego, on jakby rozkazywał, a tamci słuchali, a sprzeciwić się nie można było, zwolna i Trubecki zapalił się jak struna, nie tknięta smyczkiem, co odpowiada jednak na dźwięk drugiej struny, strojąc się do jednego z nią tonu.
— Mój plan taki — zaczął. — Skoro zbiorą się półki, dla nowej przysięgi, a żołnierze okażą się niechętni, to oficerowie odprowadzić ich powinni do najbliższego pułku, a skoro się ten przyłączy, do następnego, i tak dalej. Gdy już wszystkie pułki gwardyjskie, a przynajmniej znaczna ich część, zebrane będą razem, zażądać zbiorowo przybycia cesarzewicza Konstantego. W ten sposób zachowane zostaną formy legalne, a sam nawet opór żołnierzy będzie świadectwem ich wierności. Równocześnie udać się trzeba do senatu i zażądać wydania manifestu, w którym się ogłosi, że mają być wybrani delegaci z każdego okręgu, dla rozstrzygnięcia, komu ma przypaść tron i na jakich podstawach. W międzyczasie senat powinien zatwierdzić rząd tymczasowy, który zatrzyma władzę, dokąd nie zostanie uchwaloną nowa rosyjska konstytucya, na wiecu przedstawicieli ludowych. Po ogłoszeniu manifestu wojska powinny wyjść ze stolicy i stanąć obozem w pobliżu, aby wśród buntu nawet zachować równowagę i spokój... i spokój... tak...
— Rewolucya na różanej wodzie — pomyślał Golicyn.
— Prześliczny plan! — odparł Rylejew — tylko boję się, czy nie za wiele zabierze czasu to chodzenie od pułku do pułku i czy to koniecznie potrzebne.
— Ależ bezwzględnie, jakże można inaczej.
— Ja uważam, że wystarczy, aby się jedna rota zbuntowała, a już można będzie zrobić przewrót. Niech pięćdziesięciu ludzi stanie, to ja będę z nimi! — zawołał Rylejew z takim ogniem w oczach, że Trubecki oniemiał. Zamilkł nagle, czując, że mówi nie to, co trzeba.
Z poza drzwi dochodził gwar zmięszanych głosów. Słów nie było słychać, ale krzyk był taki, że zdawało się, iż za chwilę wszyscy zaczną się za łby wodzić. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem i do pokoju wpadł sztabs-kapitan lejbgwardyi moskiewskiego pułku kniaź Szczepin-Rostowski, rozczerwieniony, spocony, rozczochrany i w takiem podnieceniu, że wyglądał na pijanego lub waryata.
— Niech was tu wszystkich dyabli biorą, podlecy, tchórze, zdrajcy! — ryczał, wygrażając pięściami. — Róbcie, co chcecie, ale ja...
— Czego pan krzyczy? Myśmy nie głusi — zatrzymał go spokojnie Rylejew, tak, że Szczepin na chwilę zamilkł.
— Słuchajcie, Rylejew, ja tu z nimi nie wytrzymam, z tymi filantropami. Tu trzeba rżnąć, po prosta rżnąć i koniec, a jeśli nie chcecie, to ja pierwszy na siebie doniosę.
— A przestańże pan do dyabła! — skoczył na niego Rylejew, tupiąc nogami. — Zbiesiliście się czy co? Wynoście mi się stąd zaraz, czy nie widzicie, żeśmy sprawą zajęci. Wynoście się mówię, precz!
I choć był mały, chuderlawy, w porównaniu z ogromnym Szczepinem, wziął go za ramiona, obrócił ku drzwiom i wypchnął za próg zupełnie łatwo, tak, że zanim Oboleński i Trubecki zdołali się opamiętać, cała scena była skończona. Rozśmiali się obaj, choć Trubeckiemu było wciąż nie do śmiechu.
— Słyszeliście! — co to znaczy Rylejew — wybełkotał blednąc.
— Nic to Trubecki, nie zważajcie na to, on tylko tak gada. Krzykacz, awanturnik, ale serce dobre, a zresztą mam go w ręku.
— Serce dobre, a chce rżnąć ludzi — mówił swoje Trubecki — i nie on jeden, a wszyscy o krwi tylko, o zabójstwach marzą. Nie panowie, ja nie mogę. Nigdy nie byłem złoczyńcą, ani zwierzem i rozmyślnym zabójcą być nie potrafię, nie potrafię — tak.....
I chciał już powiedzieć, że pragnie wystąpić ze związku, ale znów język odmówił mu posłuszeństwa. Im mocniej chciał, tem trudniej było mu powiedzieć.
— No! ja już pójdę — rzekł nagle, podnosząc się z miejsca i podając rękę Rylejewowi z dziwnym pośpiechem.
— Gdzie znowu? Zaczekajcie, jakże tak można, wszakżeśmy nic jeszcze nie postanowili.
— A cóż tu postanawiać?! tak nic nie ułożymy.
— A to dlaczego nie mamy czegoś postanowić. Choć może istotnie niema co z góry układać; okoliczności same wskażą nam drogę. A więc z Bogiem! do jutra, mówił, kładąc ręce na ramiona Trubeckiego i przysuwając twarz swą do jego twarzy, tak blisko, że tamten czuł jego oddech. A wy Trubecki nie gniewajcie się na mnie, nie gniewajcie się gołąbku na miłość Boga, mówił z dziecięco serdecznym uśmiechem. Winien jestem, sam czuję, żem zawinił wobec was Trubecki. Rozporządzałem się na własną rękę, nie słuchałem, szumiałem, ale to wszystko jutro się skończy. Jutro tyś dyktator, a ja prosty szeregowiec, twój wierny poddany; niech kto poważy się palcem na ciebie zakrzywić, a własną ręką zabiję. No! Chrystus z tobą. — Chciał go uścisnąć, lecz tamten cofnął się i bardzo pobladł.
— Więc i uściskać mnie nie chcecie, gniewacie się widać na dobre — zaglądnął mu w oczy Rylejew.
Trubecki myślał tylko o tem, jakby najprędzej stąd uciec. Objął i pocałował Rylejewa a w duszy powtarzał: »Pocałowaniem wydasz syna człowieczego« i wybiegł z pokoju.
W sieniach dopiero zauważył, że ktoś idzie za nim i trzyma za poły od szyneli. Obejrzał się i zobaczył Oboleńskiego, który mówił do niego coś, czego nie mógł zrozumieć, wreszcie pojął, o co chodzi.
— Będziecie jutro na placu senackim — pytał Oboleński.
Trubecki wysilał się na spokój.
— No cóż? Jeśli wystąpi jakie dwie roty, na co się to przyda? Prawdopodobnie dzień przejdzie cicho — odparł prawie ze spokojem.
— W każdym razie będziecie? — nalegał Oboleński.
Trubecki nic już nie odpowiedział, wyrwał połę szyneli i wybiegł na ulicę, skoczył do karety i zatrzasnął drzwiczki, krzyknąwszy na sztangreta:
— Jedź do domu!
Sam rzucił się na poduszki siedzenia, wpół martwy. W karecie pachło różą herbacianą, ulubioną perfumą Kataszy.
— Ona jeszcze nie wie — pomyślał — lecz dowie się prędzej czy później.
Myśl ta przejęła go nowym lękiem.
— W każdym razie będziecie na placu — zadzwoniło mu w uszach.
Pochylił się ku oknu karety, chciał je spuścić i zawołać na stangreta, by wiózł go z powrotem do Rylejewa, ale osłabł i opadł znów na poduszki i stał się znów bez siły, miękki, nie sprężysty.