Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc i uściskać mnie nie chcecie, gniewacie się widać na dobre — zaglądnął mu w oczy Rylejew.
Trubecki myślał tylko o tem, jakby najprędzej stąd uciec. Objął i pocałował Rylejewa a w duszy powtarzał: »Pocałowaniem wydasz syna człowieczego« i wybiegł z pokoju.
W sieniach dopiero zauważył, że ktoś idzie za nim i trzyma za poły od szyneli. Obejrzał się i zobaczył Oboleńskiego, który mówił do niego coś, czego nie mógł zrozumieć, wreszcie pojął, o co chodzi.
— Będziecie jutro na placu senackim — pytał Oboleński.
Trubecki wysilał się na spokój.
— No cóż? Jeśli wystąpi jakie dwie roty, na co się to przyda? Prawdopodobnie dzień przejdzie cicho — odparł prawie ze spokojem.
— W każdym razie będziecie? — nalegał Oboleński.
Trubecki nic już nie odpowiedział, wyrwał połę szyneli i wybiegł na ulicę, skoczył do karety i zatrzasnął drzwiczki, krzyknąwszy na sztangreta:
— Jedź do domu!
Sam rzucił się na poduszki siedzenia, wpół martwy. W karecie pachło różą herbacianą, ulubioną perfumą Kataszy.
— Ona jeszcze nie wie — pomyślał — lecz dowie się prędzej czy później.
Myśl ta przejęła go nowym lękiem.
— W każdym razie będziecie na placu — zadzwoniło mu w uszach.
Pochylił się ku oknu karety, chciał je spuścić i zawołać na stangreta, by wiózł go z powrotem do Rylejewa, ale osłabł i opadł znów na poduszki i stał się znów bez siły, miękki, nie sprężysty.