Dekabryści/Część druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

— Co się to dzieje? Na jakiego czekamy przeciwnika?
— Nic nie rozumiem całego tego bigosu. Niech mnie zabiją, jeśli co z tego pojmuję.
Taką wymianę zdań pomiędzy dwoma jenerałami podsłuchał wielki książę Michał Pawłowicz, który także nic nie pojmował. Przyjechał on co tylko do Petersburga, wezwany nagląco przez brata Mikołaja z miasteczka Nienali, gdzie popasał w drodze z Warszawy. Zmęczony, głodny, zdrożony, znalazł się niespodzianie na placu w ośrodku rewolucyi, »jak kur w kapuśniaku« podług własnego jego wyrażenia. Skoro po nieudanym ataku kawaleryi władze przekonały się, że nic się nie dokaże siłą i postanowiły użyć perswazyi, książę Michał poprosił cesarza o pozwolenie przemówienia do buntowników. Mikołaj odmówił zrazu, lecz potem zgodził się, machnąwszy ręką, mówiąc posępnie:
— Rób, jak uważasz.
Książę Michał pojechał więc przed front powstańców.
— Jak się macie chłopcy! — krzyknął wesoło i dźwięcznie, jak na paradzie.
— Zdrowia życzymy Waszej Cesarskiej Wysokości — odpowiedzieli równie wesoło żołnierze.
Krzywonogi Miszka, poczciwy mruk. Le bouru bien faisant, jak go nazywano, srogą miał twarz, ale serce miękkie. Raz pijany żołnierzyna, salutował go na ulicy, nie stając na baczność, lecz książę darował mu ten występek, mówiąc:
— Choć pijany a mądry. Tak samo i teraz gotów był wszystko darować buntownikom, za to, że odpowiedzieli mu tak wesoło.
— Zdrowia życzymy...
— Co wyprawiacie dzieci? Coście tu zmalowali — zaczął dobrotliwie, po domowemu. Wielki książę Konstanty Pawłowicz sam się wyrzekł tronu, sam byłem świadkiem. Wiecie jak kocham brata; w jego też imieniu nakazuję wam złożyć przysięgę według prawa.
— Niema takiego prawa, żeby dwom przysięgać — podniosła się wrzawa wielu głosów.
— Uciszcie się! — zakomenderował wielki książę, lecz nie słuchano go już.
— My nic złego nie robimy i nie będziemy Mikołajowi przysięgać.
— Gdzie Konstanty?
— Chcemy Konstantego.
— Niech sam przyjedzie, wtedy uwierzymy.
— Nie upierajcie się dzieci, bo będzie źle, próbował wmieszać się jeden z jenerałów.
— Poszedł precz! do czartowej matki! — krzyknęli żołnierze i to z taką złością, że książę Michał pojął wtedy dopiero co się święci i pobladł nagle. Koń jego jakby także zrozumiał, zadrżał i spłoszył się.
W wązkim przesmyku między dwoma czworobokami, Moskiewskim i morskiej floty, miotał się w jedną, to w drugą stronę Wilhelm Küchelbeker, trzymając w ręku wielki pistolet, ten sam co był upadł w śnieg i zamókł. Rozpinał to zapinał płaszcz, aż wreszcie zrzucił go całkiem i został tylko we fraku, długi, niezgrabny, krzywoboki, cienkonogi, podobny do postrzelonej czapli.
Voulez vous, faire descendre Michel? — spytał tuż przy nim głos jakiś bardzo znany, lecz dziwnie zmieniony, przyczem zdało mu się nagle, że wszystko, już kiedyś było.
Je le veus bien mais ou est il donc — odparł ktoś drugi.
— Czy nie widzicie? Ten w czarnym pióropuszu.
Mrużąc krótkowzroczne niebieskie oczy, równie smętne i marzące, jak wtedy, gdy rozmawiał z kolegą i przyjacielem Puszkinem, o Szillerze, o miłości i sławie, Puszczyn wziął na cel księcia Michała. Nagle uczuł, że ktoś go trąca w łokieć. Obejrzał się i obaczył dwóch żołnierzy, którzy nic nie rzekli, a tylko pokręcili głowami. Puszczyn zrozumiał, że tego nie należy zabijać.
— Czekajcie-no dzieci, niedługo się to wszystko skończy — przemówił znów tensam znany głos i Küchelbeker pomyślał znów, że to już kiedyś było, podniósł do nosa swój wielki pistolet i oglądał go jakby ze ździwieniem.
— A wiecie? zdaje się, że naprawdę zamókł — rzekł żałośnie.
— Tyś sam przemókł, mój ty absolutny absolucie — odrzekł Puszczyn, klepiąc go po ramieniu. W tej chwili zbliżył się i Golicyn i począł się przysłuchiwać.
— Zdaje się, że my tu wszyscy panowie nie jesteśmy na sucho — uśmiechnął się jadowicie Kachowski.
— A wy sami co? Wszak strzelacie najlepiej z nas — przemówił Puszczyn.
— Mam dwóch na sumieniu, to chyba będzie dosyć! a będzie jeszcze trzeci — rzekł Kachowski.
Golicyn zrozumiał, że ten trzeci to będzie Mikołaj.
W głębi admiralskiego bulwaru i placu senatorskiego, w pobliżu zbuntowanych czworoboków, zatrzymała się wielka, ośmiokołowa kareta, z rozłożystym kozłem, przypominająca staroświeckie kolasy. Z karocy tej wysiedli dwaj starcy z zalęknionemi twarzami, obleczeni w cerkiewne szaty. Jednym z nich był metropolita Serafim Petersburski, drugim Eugeniusz Kijowski. Któryś z jenerałów porwał obu władyków z pałacowej cerkwi, gdzie sposobili się do odprawienia podług zwyczaju nabożeństwa z powodu wstąpienia na tron, wsadził ich do karety dodawszy im dwóch dyaków i przywiózł na plac. Staruszkowie, postawieni w tłumie, przed placówką strzelców, nie wiedzieli co począć i szeptali coś do siebie bezradnie.
— Nie idźcie tam, bo zabiją — krzyczeli niektórzy z tłumu.
— Idźcie do nich z Bogiem — zachęcali inni — to wasz duchowny obowiązek, nie Bisurmanie to przecież, a swoi, chrześcijańscy ludzie.
Chwytano za poły metropolitę Eugeniusza, chcąc go zatrzymać i wreszcie wciągnięto go w tłum, tak, te Serafim został sam, co go tak oszołomiło, ze pozbył się nawet strachu, nie zdając sobie prawie sprawy co się z nim dzieje. Nagle obaczył nad sobą zdziwioną poczciwą twarz młodego porucznika morskiej załogi. Był to Michał Karłowicz Küchelbeker, rodzony brat Wilhelma, równie długi, niezgrabny, wypukłooki jak tamten.
— Czego potrzebujecie, batiuszka? — spytał, przykładając rękę do czapki.
Jako rosyjski Niemiec, Küchelbeker był lutrem, nie wiedział więc jak się trzeba obchodzić z metropolitą i przypuszczał, że skoro jest duchownym, należy mu powiedzieć batiuszka.
Serafim nic nie odpowiedział tylko spuścił głowę, zaszeptał coś trwożliwie i przeżegnał się.
Kiedyś światowe damy, nazwały go za przyjemną powierzchowność Serafimkiem. Teraz liczył już przeszło lat siedemdziesiąt, twarz miał drobną okrągłą starczą, wąziutkie szczeliny zapuchłych oczek, malutki nosek i małą bródkę zarosłą w klin. Trząsł się cały i bródka mu się trzęsła, Küchelbekerowi żal się zrobiło staruszka.
— Czego chcecie batiuszka? — spytał jeszcze łagodniej.
— Jabym chciał do żołnierzy, pomówić z nimi — wybełkotał wreszcie Serafim ukazując pulchną rączką czworobok powstańców.
— Sam nie wiem co począć — wzruszył ramionami Küchelbeker — tu nie wolno nikogo przepuszczać, ale poczekajcie batiuszka, zapytam i wrócę za minutę.
Pobiegł, a Serafim podniósł nieśmiało oczy na żołnierzy; spodziewał się ujrzeć straszne zezwierzęcone rysy, tymczasem były to zwykłe ludzkie twarze, wcale nie straszne. Trochę odetchnął i z odwagą, jaka niekiedy ogarnia tchórzów, zdjął mitrę, oddał ją dyakonowi i położywszy na głowie krzyż, szedł prosto przed siebie. Żołnierze rozstępowali się, opuszczali broń i kreślili znak Krzyża. Postąpił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed samym frontem czworoboku.
Tu ludzie żegnali się także, ale wołali:
— Niech żyje Konstanty!
— Wojownicy prawosławni — zaczął Serafim i wszyscy umilkli nasłuchując.
Mówił tak niewyraźnie, że rozumiano tylko poszczególne wyrazy.
— Wojownicy! uspokójcie się, złóżcie przysięgę, złóżcie przysięgę zaklinam was! Konstanty Pawłowicz zrzekł się trzykrotnie. Sam Bóg mi świadkiem.
— No Boga to już zostawcie w spokoju — przemówił głos choć cichy, ale tak twardy, że wszyscy się obejrzeli.
To mówił kniaź Waleryan Golicyn.
— A ty co? Kto ty taki? Skąd się wsiąłeś? W Boga to i w Chrystusa nie wierzysz?
— Wierzę! — odparł równie cicho i twardo Golicyn.
Serafim podał mu krzyż.
— A! jeśli wierzysz to pocałuj.
— Tylko nie z waszych rąk — rzekł Golicyn i chciał mu odebrać krzyż.
Lecz Serafim nie dał go sobie wydrzeć, choć zląkł się, nowym, innym strachem, jakby w twarzy tego buntownika dojrzał twarz samego dyabła.
— No cóż? Nie bójcie się, oddam. Do czasu jeszcze macie krzyż, potem go wam odejmiemy — rzekł Golicyn, a oczy jego błysnęły z pod okularów tak groźnie, że Serafin zląkł się na dobre i oddał krzyż, mrucząc coś i żegnając się.
Golicyn wziął krzyż i pocałował go ze czcią.
— Dajcie i mnie — rzekł Kachowski.
— I mnie! i mnie! — wyciągali ręce inni.
Krzyż obiegł wszystkich w szeregu, a gdy powrócił do Golicyna, ten oddał go Serafinowi.
— A teraz idźcie stąd Władyko i pamiętajcie, że po niewoli uświęciliście błogosławieństwem krzyża wolność rosyjską.
I znowu jak w pierwszej chwili powstania, Golicyn krzyknął nagle jakimś niesamowitym głosem:
— Ura! Konstanty.
— Ura! ura! ura! — podchwycili żołnierze.
— Wracajcie na swoje miejsce, batiuszka, pilnujcie swojej cerkwi.
— Jakiż z ciebie metropolita, skoro ty dwom naraz przysięgasz.
— Oszust! zdrajca i dezerter Mikołajowski.
Bagnety i szable skrzyżowały się nad głową Serafima. Podbiegli dwaj dyakoni i uprowadzili go, ująwszy pod rękę.
— A ot i armaty! — zauważył ktoś, ukazując nadjeżdżającą artyleryę.
— No i cóż? Wszystko jak należy — uśmiechnął się Golicyn. — W ślad za krzyżem kartacze, w ślad za Bogiem dyabeł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.