Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chwytano za poły metropolitę Eugeniusza, chcąc go zatrzymać i wreszcie wciągnięto go w tłum, tak, te Serafim został sam, co go tak oszołomiło, ze pozbył się nawet strachu, nie zdając sobie prawie sprawy co się z nim dzieje. Nagle obaczył nad sobą zdziwioną poczciwą twarz młodego porucznika morskiej załogi. Był to Michał Karłowicz Küchelbeker, rodzony brat Wilhelma, równie długi, niezgrabny, wypukłooki jak tamten.
— Czego potrzebujecie, batiuszka? — spytał, przykładając rękę do czapki.
Jako rosyjski Niemiec, Küchelbeker był lutrem, nie wiedział więc jak się trzeba obchodzić z metropolitą i przypuszczał, że skoro jest duchownym, należy mu powiedzieć batiuszka.
Serafim nic nie odpowiedział tylko spuścił głowę, zaszeptał coś trwożliwie i przeżegnał się.
Kiedyś światowe damy, nazwały go za przyjemną powierzchowność Serafimkiem. Teraz liczył już przeszło lat siedemdziesiąt, twarz miał drobną okrągłą starczą, wąziutkie szczeliny zapuchłych oczek, malutki nosek i małą bródkę zarosłą w klin. Trząsł się cały i bródka mu się trzęsła, Küchelbekerowi żal się zrobiło staruszka.
— Czego chcecie batiuszka? — spytał jeszcze łagodniej.
— Jabym chciał do żołnierzy, pomówić z nimi — wybełkotał wreszcie Serafim ukazując pulchną rączką czworobok powstańców.
— Sam nie wiem co począć — wzruszył ramionami Küchelbeker — tu nie wolno nikogo przepuszczać, ale poczekajcie batiuszka, zapytam i wrócę za minutę.
Pobiegł, a Serafim podniósł nieśmiało oczy na żołnierzy; spodziewał się ujrzeć straszne zezwie-