Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzęcone rysy, tymczasem były to zwykłe ludzkie twarze, wcale nie straszne. Trochę odetchnął i z odwagą, jaka niekiedy ogarnia tchórzów, zdjął mitrę, oddał ją dyakonowi i położywszy na głowie krzyż, szedł prosto przed siebie. Żołnierze rozstępowali się, opuszczali broń i kreślili znak Krzyża. Postąpił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed samym frontem czworoboku.
Tu ludzie żegnali się także, ale wołali:
— Niech żyje Konstanty!
— Wojownicy prawosławni — zaczął Serafim i wszyscy umilkli nasłuchując.
Mówił tak niewyraźnie, że rozumiano tylko poszczególne wyrazy.
— Wojownicy! uspokójcie się, złóżcie przysięgę, złóżcie przysięgę zaklinam was! Konstanty Pawłowicz zrzekł się trzykrotnie. Sam Bóg mi świadkiem.
— No Boga to już zostawcie w spokoju — przemówił głos choć cichy, ale tak twardy, że wszyscy się obejrzeli.
To mówił kniaź Waleryan Golicyn.
— A ty co? Kto ty taki? Skąd się wsiąłeś? W Boga to i w Chrystusa nie wierzysz?
— Wierzę! — odparł równie cicho i twardo Golicyn.
Serafim podał mu krzyż.
— A! jeśli wierzysz to pocałuj.
— Tylko nie z waszych rąk — rzekł Golicyn i chciał mu odebrać krzyż.
Lecz Serafim nie dał go sobie wydrzeć, choć zląkł się, nowym, innym strachem, jakby w twarzy tego buntownika dojrzał twarz samego dyabła.
— No cóż? Nie bójcie się, oddam. Do czasu jeszcze macie krzyż, potem go wam odejmiemy —