Dalaj-Lama/Część pierwsza/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



— Więc to wy... wy?!... Mój Boże!... Jakże się to stało?... Co za szczęśliwy wypadek!... I właśnie tutaj!... A już tyle razy opłakałem was!... Ależ nacierpieliście się pewnie!?... Co znaczy ta szrama na twojej twarzy, Władziu?! A pani?... Jak pani to wszystko wytrzymała... Wprost nie do wiary, nie do wiary!... Jakaś bajka, jakiś sen!... — wołał w uniesieniu Badmajew, szarpiąc to jedno, to drugie za ręce.
— Istotnie, jakiś sen... Nie zginąłeś!... Żyjesz!... — powtarzał, wciąż jeszcze osłupiały Korczak.
— Nie zginąłem!... Żyję!... Jak widzisz!... — śmiał się Burjat.
— A myśmy pana... porzucili!... — szepnęła z bolesnym samowyrzutem Hanka.
— I lepiej!... Zginęlibyśmy wszyscy. Opowiem, opowiem, wszystko opowiem... Ale chodźcie do namiotu, tu zaczyna się robić za gorąco i za... tłumno! — zapraszał ich ruchem ręki ku jurcie Badmajew.
Ruszyli ku otwartym drzwiom namiotu, w którego głębi krzątała się już zabiegliwie Tusziur ze służebnemi. Za nim ruszył cały tłum Mongołów i gromadka jeńców. Przed progiem Badmajew zatrzymał jednak przyjaciół i, obejrzawszy się za siebie, zapytał, kiwając znacząco głową na Biełkina z towarzyszami:
— Czy oni też są waszymi przyjaciółmi?
— Niezupełnie! — roześmiał się Korczak. — Właśnie z ich powodu o mało nas twoi rodacy nie zabili... Nagadali na nas!...
— Ach, tak!... W takim razie, ja ich każę...
— Nie, nie!... Niech ich już nie męczą, niech ich też uwolnią. Wszak teraz nie są niebezpieczni...
— Męczyć ich nie będę!... Niech się pani nie boi... Mongołowie nigdy nie męczą jeńców: albo ich zabijają, albo traktują po ludzku... Nie mogę ich jednak wprowadzać do książęcego namiotu... Co zaś do uwolnienia, to ani ich, ani nawet was, ja uwolnić nie mogę... nie mam prawa!... Wy jesteście własnością naszego dzisiejszego cesarza, świątobliwego Chu-tuch-ty! Bo Mongolja jest teraz niepodległa!... — dodał z dumą.
— Mogę tylko w waszej sprawie napisać do Urgi... Chutuchta jest bardzo dobry i mądry... Upewniam was, że nic wam nie grozi!...
— Czy jednak nie możnaby tego wielkiego, kudłatego chłopa przyłączyć do nas? — prosiła Hanka, wskazując na Maćka.
— Owszem! Można, można... Bardzo chętnie!... zgodził się Badmajew.
Rzucił kilka słów tłoczącym się z tyłu za nimi krajowcom wśród nich zrobił się ruch i Maciek, oddzielony od Rosjan, wypchnięty naprzód, znalazł się obok Korczaków. Niebieskie oczki olbrzyma zaświeciły dziecinną radością, manewrował tak wśród wchodzących do namiotu, żeby znaleźć się jak najbliżej Hanki. Ta kiwnęła mu porozumiewawczo głową i ku zdumieniu wszystkich „chanum“ europejskim obyczajem pierwsza przestąpiła próg.
— Siadajcie, siadajcie, proszę!... Zaraz podadzą herbatę... — zapraszał przyjaciół Badmajew, wskazując na żółte jedwabne poduszki, rozłożone pośrodku wspaniałego bucharskiego kobierca.
— Natychmiast napiszę do Urgi!... — ciągnął, siadając obok. — Jestem pewny, że odpowiedź przyjdzie przychylna, że się nie rozstaniemy, że zostaniecie tutaj... Tutaj cicho, spokojnie, Wypoczniecie, a tymczasem minie ta nieszczęsna rewolucja.. Mamy stosunki w Urdze... Mój wuj, Namyń Dordżia Nojon cieszy się wielkim wpływem w „Świętym Domu“, a Uń-cyń Dordżi, mój cioteczny brat, którego znacie z gimnazjum, jest jednym z sekretarzy Bogdo Chutuchty Chana!...
— Co, Dordżi... Dordżiew?... — zdziwił się Korczak.
— Tak, tak!... Ten sam, Dordżiew!... Tu my wszyscy inaczej się nazywamy!... — roześmiał się Badmajew.
Służebne przyniosły i postawiły przed gośćmi niskie stoliczki chińskie z przyborami do herbaty, talerzyki z ciastkami i słodyczami chińskiemi, oraz miseczki porcelanowe z kawałkami suchego żółtego sera i zwitkami suszonych kożuszków śmietankowych.
Wniesiono wreszcie wielki kocioł, buchający aromatyczną parą mocnej herbaty, zaprawnej mlekiem, baranim łojem, solą i prażoną mąką. Całem przyjęciem kierowała Tu-sziur; ona też nalała herbatę z kotła wielką warząchwią do pięknie rzeźbionych drewnianych dzbanów, które własnoręcznie postawiła najpierw przed Władysławem, następnie przed Hanią, Maćkiem, a wkońcu przed Badmajewym.
Jurta pełna była Mongołów wszelkiego wieku i płci, którzy, siedząc na ziemi półkolem, śledzili płonącemi ciekawością oczyma, za najmniejszym ruchem rąk, nawet ust niezwykłych gości i silili się choć cokolwiek odgadnąć z potoku niezrozumiałych, wypowiadanych przez nich dźwięków.
— Polan-do!... Polan-do!...[1] To jeszcze dalej niż „oros“!...[2] — szeptał ten i ów.
— To już na samym końcu świata!
— Dalej niema nic: samo powietrze!
— Zuch ten Szag-dur!... — Nic się nie boi!...
— Przyzwyczaił się w północnych miastach!...
— Skąd tylko ta ich „dari-chu“[3] dostała naszą świętą książkę tybetańską!?
— Eęch!... Ona mówi nawet modlitwę „Om“!... Słyszałeś?...
— Słyszałem. Czyż tchnienie Dobrotliwego nie rozsiewa się po całym wszechświecie!?... Nic dziwnego!...
— Zawsze dziwne, że do nas trafiła... Jest to znak, dobry znak!... Widziałeś jak Szag-dur zaraz ozdrowiał?... Łaska Dobrotliwego z nami!
Szły ciche w tłumie rozmowy.
Tymczasem Szag-dur wtajemniczał żartobliwie przyjaciół w ceremonję picia herbaty:
— Pierwszą filiżankę na spodeczku musimy unieść do góry na poziom czoła, a potem postawić na miejscu z ukłonem i uśmiechem w moją stronę... Wtedy dopiero możecie pić!
— Doskonale. Już zrobione... Opowiedz jednak nareszcie, jak ocalałeś?... Jakże się to stało?... Doprawdy zaczynam wierzyć w Opatrzność i cuda!... — przerwał mu Władek.
— Niema żadnego cudu!... Nie umarłem i koniec.
— „Kto nam łzy powróci?!“ Opłakaliśmy pana tyle razy!... — roześmiała się Hanka.
— Może dzięki tym łzom właśnie powróciłem z zaziemskiej krainy... Dusza Mongołów wrażliwa jest na wołanie!... Ich uszy wciąż wsłuchują się w step... Są oni wdzięczni i pamiętliwi, jak należy dobrym pasterzom!... — uśmiechnął się Szag-dur, patrząc znacząco na dziewczynę.
— Wiecznie wyrzucać sobie będziemy, żeśmy pana porzucili, ale... — powtórzyła i urwała nagle zmieszana, wspominając ostatnią rozmowę i zimne dotknięcie jego ust.
— Właśnie dobrze się stało, żeście mię porzucili, inaczej zginęlibyście i wy, i ja... Przecież strzelalibyście do Chińczyków.
— Rozumie się: bronilibyśmy się!... — wtrącił Władysław, ciągnąc z rozkoszą ze swej filiżanki gorący, pożywny napój.
— No i zabitoby nas wszystkich, a tak... wszyscy jesteśmy zdrowi i cali...
— Niezupełnie zdrowi i niezupełnie... cali!... — roześmiał się Władek.
— Ech, głupstwo!... Ja nie jestem od mówienia! wiecie o tem dobrze! Powiedzcie lepiej wy, gdzie zdobyliście te blizny na twarzy i tego tęgiego towarzysza?... Pewnie też Polak!... wykręcał się Burjat, wskazując głową na jedzącego i pijącego z zapałem Macieja. — Będzie dobrze!... Jedzcie, posilajcie się... Pewnie bardzo wygłodzeni jesteście?! Zaraz będzie obiad. Kazałem zarżnąć barana...
— Nic z tego, nie wykręci się pan!... Musi nam pan przedewszystkiem opowiedzieć, co się z panem działo!... Pan rozumie, jak to nas bardzo obchodzi i niepokoi...
— Niepokoi?... Dlaczego?... Owszem, jeżeli pani każę, opowiem, choć doprawdy nic ciekawego. Historja moja jest bardzo prosta i krótka... Kiedyście uciekli, chińscy żołnierze wdarli się do szałasu i wywlekli mnie stamtąd... Byłem omdlały, ale świeże powietrze i szarpanina przywróciły mi przytomność... Jeden z żołnierzy okazał się Burjatem z „choszumu“ mego ojca, poznał mię i obronił Zanieśli mię do „chara-ułu“, opatrzyli, napoili wódką i herbatą... Chiński oficer, skoro tylko odzyskałem przytomność, zaczął mię chytrze wybadywać, co to znaczy, że znalazłem się ranny na ich brzegu wraz z „czerwonymi zbójami?“... Rozumie się, że nie mogłem mu powiedzieć prawdy... Wiesz przecie, że Chińczycy trzymają z „czerwonymi“... Zmyśliłem więc, że zostałem przez mego ojca wysłany z raportem do chińskiego „ambania“ do Chajlaru, że „bolszewicy“ schwytali mię w drodze, raport odebrali, samego skatowali, a następnie udało mi się od nich uciec przy pomocy żołnierzy Chińczyków, lecz że na nieszczęście trafiłem do miasteczka właśnie w czasie bitwy i zostałem raniony przy przeprawie w łodzi na nasz brzeg... Resztę widzieli sami... Uwierzyli mi. Postanowili zaraz, jak tylko będę mógł usiedzieć na koniu, odesłać mię do „ambania“, czego ja sam skwapliwie się domagałem, gdyż wiedziałem, że w Chajlarze dużo zebrało się naszych „uciekinierów“... Miałem nadzieję, że jak raz tam się znajdę, będę uratowany... Tak się tez stało... Burjat i Mongoł, umierający nawet, skoro siądzie na siodło, ożyje... W parę dni już mogłem jechać, a w drodze zupełnie dobrze się czułem.. W Chajlarze pełno było wszelkiego ludu, nietylko Burjatów, Mongołów i Chińczyków, lecz i cudzoziemców: Amerykanów, Rosjan, Anglików, Francuzów, co uciekli z „rosyjskiej strony...“ Oddano mię do szpitala. Doktór, Duńczyk czy Niemiec, dobrze nie wiem, wyjął mi kulę i zacząłem szybko przychodzić do zdrowia... Coś tam nagadałem „ambamowi“ — już dobrze nie pamiętam... Wydało mu się to zbyt ważne i chciał mię odesłać do Pekinu, do czego wcale nie miałem ochoty... Znów więc mocno zacząłem chorować, a moi krewniacy robili tymczasem gwałt, że umrę w drodze, żeby mię nie ruszać... Jednocześnie dałam przez nich znać wujowi memu, księciu Namyń Dor-dżia Nojonowi — bratu mej matki, w jakich jestem opałach, z prośbą, żeby mię zabrał do siebie... On zrobił odpowiednie starania w „jamynie“, to jest zapłacił co trzeba i gdzie należy, no i... siedzimy w jego jurcie szczęśliwie i pijemy jego gorącą herbatę gościnną... Skończyłem!... Ha! ha!... — roześmiał się wesoło, mrużąc wąskie oczy i błyskając dwoma rzędami białych, jak śnieg, zębów.
Spojrzał wesoło na słuchających wokoło krajowców i ci, jakby nagle zrozumieli, co mówił — odpowiedzieli mu uśmiechami, pochrząkiwaniem i kiwaniami głowy.
— Co? Oni rozumieją po rosyjsku? — spytał z pewną trwogą Korczak.
— Ależ nie!... Gdzie tam!... To tak... przez grzeczność!... — odparł żywo Badmajew. — Teraz na was kolej: opowiedzcie od samego początku, jak to było... i o tem, jakeście wędrowali, i o tej książce, i o modlitwie buddyjskiej... o wszystkiem... Kto was tak dowcipnie nauczył? Natchnienie Dobrotliwego Boga!... Nieprawda?... Po takiem zdarzeniu każdy musi w Niego uwierzyć... Nieprawda?... I trzeba jeszcze wypadku, że trafiliście na naszych ludzi... Co?... Nieprawda?... Wszystkiem kieruje wola Dobrotliwego... Wciąż o tem myślę od chwili, kiedy nawpół umarłego wyciągnął mię z ciemnego grobu mój rodowicz... Czy nie cud?... Wciąż otoczeni jesteśmy cudami... Nieprawda? Co Dobrotliwy zechce, to się stanie! — pytał, spoglądając błyszczącemi oczami na Hankę.
— W tem znowu wielkiego cudu nie widzę, przecież sami szliśmy do was!... — odrzekł Korczak.
— No, tak! Ale zawsze... Wiele w tem jest tajemnicy... Będziemy o tem mówić potem... Dużo będziemy o tem mówić, bo ja wciąż myślę i myślę... Leżałem chory, bezsilny, samotny, a myśli płynęły mimo, to jak ciemne chmury, to jak jasne obłoki... Ale o tem potem!... Teraz wy opowiadajcie, słuchamy! Ale nic nie opuszczajcie, czasu mamy dużo i lubimy słuchać... Ja im będę tłumaczył, co ciekawsze... Im też się należy wyjaśnienie... Widzicie, jak na nas patrzą?... A więc, jakże to było, kiedy wyszliście z szałasu?
Z początku blado i niechętnie, rozpalając się jednak w miarę opowiadania, jął Korczak opisywać przyjacielowi swoje oraz siostry wypadki i przeżycia. Hanka milczała, pobladła i wzruszona wspomnieniami. Przejęty Badmajew coraz spoglądał na nią błyszczącemi od gorączki oczyma. Niektóre, bardziej uderzające epizody tłumaczył po mongolsku chciwie przysłuchującym się krajowcom. Gdy doszło do przygody z tygrysem ciemna twarz Burjata stała się szaro-zieloną z niepokoju; utkwiony w Hankę wzrok jego zamigotał wilgotnym modlitewno-mistycznym blaskiem... Wydało mu się istotnie, że złote loki dziewczyny zaświeciły nagle jak słoneczna aureola w łagodnym zmroku jurty, w którym jej drobna zmartwiała twarzyczka z opuszczonemi w dół powiekami rysowała się mglisto jak cudne oblicze wiecznie dziewiczej Cagan Dari-chu... Odetchnął swobodnie dopiero, kiedy Władek skończył, jakgdyby walka odbywała się w tej chwili i tuż przed nim...
— Ten-gri!... — mruknął. — Ten-gri (Bóg)!
Gdy opowiedział wypadek rodakom, święta cisza zaległa na chwilę jurtę.
— Cagan Chotun Dari-chu!... — szepnęła wreszcie Tu-sziur, jakby odgadując myśl Badmajewa i innych.
— Nie pleć głupstw! — przerwała głośno i grubijańsko Geril-tu, marszcząc gęste brwi. — Cagan Da-ri-chu siedzi w swoim durbiutskim klasztorze, a nie włóczy się po lasach!...
— Och!... — podtrzymał księżnę Oczir-Meren, podnosząc chińskim obyczajem zaciśniętą pięść z wystawionym do góry wielkim palcem.
Tłum jednak koczowników nie spuszczał już ani na chwilę oczów z dziewczyny, zmieszanej i onieśmielonej tą zbyt natarczywą uwagą. Coraz głośniejszym szeptem zamieniali z sobą spostrzeżenia, co stwarzało w jurcie wciąż wzrastający szmer, podobny do brzęczenia pszczelego roju. Opowiadanie Korczaka tonęło w nim bez śladu, aż Badmajew przerwał i pokrył nagle hałas głośnem, trochę niecierpliwem pytaniem:
— Źle się stało!... Dlaczego odrazu nie powiedzieliście mojego nazwiska?... Albo nazwiska Dor-dżi?... Byliby was inaczej potraktowali... Mongołowie są na wojnie ostrzy, ale szczędzą swoich przyjaciół...
— Mówiliśmy, wielokroć mówiliśmy, ale to nie działało!... — tłumaczył się Władek.
Badmajew zwrócił się z wyrzutami do Oczir-Merena, opowiedziawszy przedtem, o co chodzi, lecz oficer wydął wargi, wytrzeszczył oczy i kiwał przecząco głową.
— Po mongolsku nic nie mówili!... Nie słyszałem, żeby mówili po mongolsku... Czy nie prawda? — zwrócił się do swoich żołnierzy.
— Nie mówili po mongolsku!... potwierdzili ci zgodnie.
— Dopiero kiedy „chatun“ powiedziała: „Om-Mani-Phadme-Chum“!... i pokazała książeczkę, zrozumiałem, iż jest świętą osobą i zaraz ją kazałem rozwiązać!... — przekładał dalej poważnie Meren.
— Trzeba było i brata posadzić na koń!... — irytował się w dalszym ciągu Badmajew.
— On nie nie mówił!... Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem... Święte słowa mówiła tylko dziewczyna... „Om-Mani-Phadme-Chum!“... — powtarzał Meren, przymykając powieki.
— Niech „orosi“ powtórzą, co mówili!... — pospieszyła z pomocą oficerowi Geril-tu Chanum. — Pewnie przekręcili nazwisko!... Gulgoczą jak dropie, kto ich zrozumie!...
— Coście im mówili?... — spytał Władka Badmajew.
— Mówiliśmy im: Dordżiew, Badmajew... ze sto razy powtórzyliśmy im!...
— Ha, ha! — roześmiał się Burjat, lecz natychmiast spoważniał. — Rzecz prosta, że was nie rozumieli... Dordżich — dużo!... A moje nazwisko jest Szag-dur Bad-maj, a nie Badmajew... To przekręcone rosyjskie... Przecież napisałem wam i po mongolsku, i po rosyjsku?...
— Zapomnieliśmy zupełnie w tym zamęcie, a karteczka zginęła...
— Widzicie, jak mała rzecz duże mogła wywołać nieszczęście, przecież mogli was zarąbać... Ale widocznie Dobrotliwy zechciał, abyście żyli dla spełnienia jego przeznaczeń... Takie są teraz dziwne czasy... Wszystko się z miejsca ruszyło... Nic nie dzieje się jak dawniej... Człowiek nic nie wie!... Wszystko dokoła wre i kłębi się... Ten tygrys też coś znaczy!... Trzeba będzie zawołać starego Tyban Sachała!... Niechby na łopatce powróżył... I wy posłuchajcie naszych mongolskich wróżbitów... Co, dobrze?!... Będziecie mieli w tej naszej pustyni rozrywkę!... — zwrócił się do Korczaków.
Wytłumaczył swoją myśl i powody po mongolsku rodakom, a ci potwierdzili powiedziane chóralnem chrząknięciem.
Wkrótce podano w wielkich misach drewnianych gotowanego barana, obłożonego podróbkami, pełnemi krwi kiszkami i tłuszczem. Podział i spożycie tych smakołyków zmąciły uroczysty nastrój. Mężczyźni wyciągnęli z za cholew wąskie ostre noże i zabrali się wesoło do jedzenia. Kobiety usunęły się w cień i, obsługując ucztujących, cierpliwie czekały swojej kolei.






  1. Polak.
  2. Rosjanin.
  3. Boska dziewica.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.