Dalaj-Lama/Część druga/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Pod wieczór rozpadał się deszcz i zawyła przejmująca wichura.
Szag-dur mocno się zaniepokoił, gdy ani Władysław, ani Maciej nie ukazali się więcej w jurcie Dordżia Nojona na przedmieściu, gdzie zatrzymali się wszyscy po przybyciu do miasta. Wyszli rano i przepadli bez śladu, a mieli zaraz wracać.
Aby rozpocząć poszukiwania przyjaciół, czekał poczciwy Burjat niecierpliwie na księcia, którego zaraz popołudniu wezwano do pałacu „Świątobliwego“. Już minęła północ, a książę nie wracał. Wreszcie zaczłapały kopyta końskie po błocie i wkrótce potem na progu namiotu pojawił się Namyń Dordżi Nojon, znużony, chmurny i mokry od deszczu. Opowieści siostrzeńca wysłuchał dość obojętnie.
— Poszli, mówisz, do koszar?... Więc pewnie ich zatrzymali tam!... — mruknął, zrzucając przemoczone ubranie na ręce służby.
— Albo spotkali znajomych i zanocowali u nich w obawie przed ciemnością i psami!... — wstawił Czi-rin, zabierając obłocone buty ojca.
— Odpowiadamy za nich przed baronem... Mogli zabłądzić, nie znają miasta i mówią bardzo źle po mongolsku... — przekładał Szag-dur.
— Więc co?... Zabłądzili?... Jutro się znajdą!... Dajcie mi kumysu!... — kazał książę, siadając na pościeli.
Szag-dur zrozumiał, że wuj nie chce dziś więcej o niczem mówić, odszedł markotny i wyciągnął się na swoim wojłoku.
Nazajutrz, gdy nawet po śniadaniu obaj Polacy nie zjawili się, Szag-dur wziął się sam energicznie do poszukiwania. Poszedł do koszar, lecz tam powiedziano mu, że tacy nie zjawiali się i o niczem tam nie wiedzą. Wtedy Szag-dur rozpoczął wędrówkę po cudzoziemskich konsulatach, kupcach, bardziej znanych emigrantach. Nie trafił jednak na najmniejszy ślad zaginionych.
Zrozpaczony Bur jat zwrócił się wreszcie do policji, choć czuł do niej nieprzezwyciężoną odrazę. Wskazano mu na grubego siwego jegomościa z ospowatą, czerwoną twarzą, w srebrnych okularach na końcu kartoflanego nosa.
— Jak pan mówi?... Jak się nazywają?... — spytał urzędnik, patrząc na młodzieńca powyżej okularów.
— Władysław Korczak i Maciej Przygoda!... Jeden młody z szramą na policzku, drugi starszy, rosły, barczysty z jasnemi włosami...
— Dużo tu bywa rozmaitych, ale takich, jak pan mówi... Władysławów Korczaków?... Takich nie było!... Nie pamiętam?... Co oni, żołnierze, czy „bieżeńcy“?...
— Żołnierze, z przybocznej straży barona...
— No to pewnie są w koszarach?...
— Niema.
— Ha, jak niema, to może... uciekli!... Zdarza się... dezerterują...
Patrzał uważnie na zmartwioną i zmieszaną twarz Burjata.
— Jak więc nazwiska?... My zanotujemy i każemy szukać... Gdzie mamy uwiadomić, jeżeli na coś trafimy?... — spytał urzędowo.
— Stawka Namyń Dordżi Nojana, księcia Chał-cha, choszuna Na-łaj-cha! na wschodniej stronie miasta... — odrzekł z naciskiem Szag-dur.
— Słyszałem, słyszałem... Owszem, zaraz przyślemy wieść... A możeby pan sam zajrzał, bo z tymi gońcami, to rzecz niepewna?!
— Dobrze, przyjdę niedługo, a tymczasem raz jeszcze pójdę do koszar, może tam już są...
— Tak, tak!... Najlepiej do koszar!... — przytaknął stary.
Jeszcze Szag-dur nie zdążył wyjść z sali, już Biełkin pędził do Wołkowa.
— Są na tropie... Trzeba ich co prędzej przenieść z naszego więzienia. Najlepiej wysłać z Urgi... — raportował naczelnikowi.
Wołkow pogładził swoją czukocką, stożkowatą łysinę i zamyślił się:
— Czy nie lepiej wypuścić tych włóczęgów?... Baron się wścieknie, jak się dowie!...
— Po co ma się dowiedzieć?... Przecież oni tu inne nazwiska podali, a my wiemy, że mają inne... Dowie się, jak już będzie po wszystkiem... A wtedy: złoto, drogie kamienie ze zdobyczy przebłagają go... Dużo ich oni z tego spalonego miasteczka wynieśli... Sami się przyznali... Zakopali je na naszym „priisku“... Już jabym ich wyśledził, gdyby nie te Mongoły, co nas przed czasem zabrały... Teraz ich, hultajów, tu przycisnąć; dobrze przygrzać, żeby się przyznali bez utajki... Potem ich na smycz i na miejsce... Niech przejdą, jak my szli, przytroczeni do końskich ogonów... Sam z nimi pojadę... Wyśpiewają!... Tam z nimi będziemy my tylko i las... Są sposoby... Moja już w tem głowa... Gdyby jeszcze siostrunię zahaczyć za zioberko...
— Co to za siostrunia?...
— A no ta „święta mongolska“!... A ładna, szelma, przyznać trzeba!... Ha, ha!... — roześmiał się stary, obrzucając nieznacznie badawczem spojrzeniem rozgorzałą nagłą wewnętrzną łuną twarz naczelnika.
— A jeżeli ty wszystko łżesz?... Pamiętaj stary, że ty wtedy zaśpiewasz nie swoim głosem, oj, zaśpiewasz... — rzucił Wołkow groźnie.
— Ja łżę?... Poco mam łgać?... Niby to ja nie wiem, co to znaczy łgać Waszej Dostojności... Jak Boga Ojca, jak Carja Batiuszkę kocham!... Świadków postawię: Mikitę, Wasyla... całe nasze towarzystwo!... Wszyscy w jeden głos zaświadczą, że skarby przynieśli i zakopali...
— Już dobrze!... Każ uwięzionych, jak noc zapadnie, przeprowadzić tu do policji i umieścić w ciemnicy... Rozumiesz?...
— Rozumiem. Słucham!...
Wyprostował się, zasalutował niezgrabnie po wojskowemu i odszedł pospiesznie. Wołkow zagłębił się natychmiast w papierach i zadzwonił na dyżurnego, który z trudem wstrzymywał cisnących się za drzwiami interesantów.
— Któż tam teraz?...
— Teraz konsul japoński...
— Proś!...
Wstał, czekał, niby to zajęty czytaniem, napuszony, wyniosły, pełen poczucia swej władzy i łaskawości...
Japończyk wszedł, spojrzał nań swemi bystremi oczkami i uśmiechnął się krzywo.
Po chwili Japończyk wychodził dumny i zadowolony, a Wołkow, nisko kłaniając się, odprowadzał go do drzwi.
Szag-dur w towarzystwie zaufanego sługi, Bain Dżirgila, krewnego Dordżi Nojona, przeszukał całe miasto, był w każdej dzielnicy, nie wyłączając najnędzniejszej, gdzie mieszkali w brudnych, oberwanych jurtach trędowaci żebracy, handlarze wódką, i mongolskie prostytutki i dokąd szanujący się obywatele zachodzili tylko pod osłoną ciemnej nocy. Rozpytywał się wszystkich spotkanych na drodze Mongołów, lecz nie otrzymał żadnych wskazówek, oprócz niejasnej wzmianki, że podobnych „orosów“ widziano w towarzystwie uzbrojonych mongolskich żołnierzy. Przeprowadzano jednak wówczas tylu jeńców rosyjskich po ulicach Urgi, że Szag-dur nie zwrócił na wiadomość uwagi, pewny, że zaginieni nie mogli być zaaresztowani ani przez wojsko, ani przez policję.
— Ktoby śmiał?... — uspokajał go Bain Dżirgil — aresztować ich, wiedząc, że są pod opieką samego „Dziań-dziunia“!
Tajemniczość wypadku trwożyła coraz bardziej Szag-dura, choć nic nie mówił.
— Może ich zabito, obrabowano i ciała wywleczono w step... Ale to niemożliwe we dnie!... I nie daliby się tak łatwo... Nie tacy!... — rozważał. — Chyba, że istotnie uciekli... Nie zechcieli służyć w wojsku mongolskiem... Mają wojny dosyć... Ale w takim razie... nie porzuciliby przecie Hanki... Może do niej poszli?...
Po sprawdzeniu jeszcze raz w policji, czy ich czasem nie znaleziono, po zapytaniu ponownem w koszarach, wracał do stawki Dordżi Nojona z zamiarem udania się natychmiast z powrotem do stawki Geril-tu Chanum, gdzie Hanka została wraz z lotnikiem. Posłał Bain Dżirgila po konia i ze słodkiem biciem serca rozmyślał, że po paru godzinach szalonej jazdy zobaczy ukochaną dziewczynę, gdy zbliżył się do niego obdarty Chińczyk, wręczył skręcony w kulkę papierek i oddalił się pospiesznie. Szag-dur rozwinął kartkę i z trudem odczytał blady napis ołówkiem: „Jesteśmy osadzeni w więzieniu policyjnem, nie wiemy za co... Władysław — Maciej“...
— W jakiem więzieniu? Gdzie, co?... — krzyknął, czerwieniąc się z gniewu, Burjat. Chciał rozpytać Chińczyka, pobiegł za nim, lecz ten znikł w wąskich krętych przejściach między domami i jurtami. Wracając, Szag-dur namyślił się i nic nie powiedział o kartce Bain Dżirgilowi, kazał mu tylko konia z powrotem do słupa przywiązać.
— Nie pojedziesz?...
— Nie pojadę. Słuchaj, gdzie mieszka Un-cyń Dordżi?...
— Un-cyń Dordżi, rzecz prosta, mieszka w klasztorze. Gdzież może mieszkać znakomity lama?... Ale go tam pewnie teraz niema, gdyż jest sekretarzem Dżał-chań-cy Chutuchty i siedzi przeważnie w jego namiocie...
— Pójdziemy tam!...
— Racja... Sam chciałem ci to poradzić, widząc, jak się martwisz... Dżał-chań-cy... Wszystko może, co on chce, to się staje... Każe lamom szukać i wlot znajdą... Przed lamami w całym kraju proszek piasku się nie ukryje... Jastrzębie mają oczy i są wszędzie... — gadał stary, idąc obok Szag-dura.
Ten nie słuchał go, zajęty nowemi myślami... Dlaczego ich aresztowano? Kto miał w tem interes?... Piszą, że policja?... Poco? naco? Ale widocznie policja chce utrzymać wszystko w tajemnicy, inaczej daliby mi znać... Władka nie można nie poznać z tą jego blizną, a Maciek zupełnie do innych niepodobny... Ale skoro nie chcą powiedzieć, to mają w tem interes, żeby ich nie znaleziono!... Co w tem jest?... Co się w tem kryje?... Może i Hankę porwali?... Trzeba się spieszyć!...
— Chodźmy, chodźmy!... — przynaglał starego.
— Podróżujemy jak zając z jeżem!... — śmiał się Mongoł. — Teraz wszędzie i zawsze wszyscy chodzą piechotą. Za moich młodych lat w tej samej stawce z jurty do jurty konno jeżdżono!... Były czasy i były konie!... Miałem takiego wierzchowca, co bez znaku mnie rozumiał, wprost myśli zgadywał... — gadał stary.
Szag-dur słyszał to już wielekroć razy i głowę miał czem innem zajętą, przez grzeczność jednak pomrukiwał od czasu do czasu, wyrażając przeważnie zdziwienie lub pochwałę.
— Tak, tak!... Były czasy... Już jesteśmy niedaleko... I Namyń Dordżi Nojon tam jest... Widzę jego konia!...
Szag-dur nie ośmielił się wejść do namiotu Chutuchty, gdzie odbywała się jakaś ważna narada. Polecił słudze, który tam nosił herbatę i kumys z sąsiedniej kuchni, aby wywołał Uń-cy. Uściskał kuzyna i, ponieważ ten nie miał czasu, gdyż właśnie sekretarzował, powiedział mu jedynie, że Władysław Korczak jest tu w Urdze i prosił o uwiadomienie Dordżi Nojona, że przybył umyślnie do niego w sprawie niecierpiącej zwłoki. Uń-cy ubrany w żółtą lamajską szatę, ogolony „po zakonnemu“, czuł się trochę dotknięty pospiechem Szag-dura.
— Nawet mi nie powinszujesz awansu... — zauważył, gładząc dłonią fałdy swojej szaty bogatej.
— Ach, bardzo się spieszę... Już drugi dzień niema Korczaka!
— To ten Polak, kolega z gimnazjum... A gdzież jego siostra?... Rodzice?...
— Siostra w stepie, ale oni tutaj!... Wyobraź sobie, uwięzili ich!...
— Kto? Wołkow?...
— Nie wiem. Pewnie!...
— Jeżeli Wołkow, to źle... Zły człowiek, zły duch barona... Ale opowiedz, co i jak?
— Właściwie sam nic nie wiem. Zresztą długoby opowiadać... Potem... Przyjdziemy umyślnie do ciebie, albo ty do nas... A teraz wywołaj co prędzej Dordżi Nojona... wywołaj zaraz... Czuję, że każda chwila droga... Cały dzień dzisiaj ich szukam, już niedługo wieczór... — Tak, tak... Jeżeli to Wołkow, to trzeba się spieszyć... Trudno będzie od niego człowieka wydostać!... On szybko się załatwia!... Ciach i koniec.
Pokazał ręką uderzenie miecza. Szag-dur spochmurniał.
— Idź więc zaraz, idź!...
Uń-cy kiwnął mu głową i skoczył z powrotem do namiotu. Po chwili wyszedł Dordżi Nojon, wysłuchał opowiadania i głową parę razy potrząsł.
— Z Wołkowym ciężka sprawa. Co chce, to robi! Ma u barona posłuch... Nie chciałbym z nim zadzierać... szczególniej teraz, kiedy baron szykuje się do wojny.
— Ale nie możemy przecież dopuścić, żeby ich skrzywdzili!... Ja ich znam, ja za nich ręczę... Pewnie ich oskarżają, że są bolszewikami, szpiegami... Tymczasem wuj wie doskonale...
— Wiem, wiem!... Ale tu się dużo rzeczy robi takich, o których wszyscy wiedzą, że są niesprawiedliwe... Może się jednak da coś zrobić... Można spróbować!... tylko ostrożnie!... Baron bardzo się zainteresował tą „darichu“, a to przecież siostra tego Korczaka... Może to nawet z jej powodu go wzięli... Może Diurbiutcy dali łapówkę Wołkowowi, żeby „darichu“ wciągnąć w tę awanturę, że skoro nam jej odebrać nie mogą, bo ona jest naszą zdobyczą, to ją chcą zniesławić, splugawić, żeby nikt jej nie miał...
— Co ty mówisz!... Co za podlecy!... Właśnie słyszałem dziś w mieście, że wybierają się do twojej „stawki“, Nojonie, całe tłumy, żeby zobaczyć „Niebieską Dziewczynę“ i żelaznego ptaka, co do niej przyleciał!... — wstawił Bain Dżirgil.
— Tego brakowało!... Chodźmy poradzić się Chutuchty!... — rzekł nagle stanowczo Dordżi Nojon, wchodząc zpowrotem do namiotu.
Szag-dur udał się za nim, Bain Dżirgil pozostał z innymi sługami na dworze.
Książęta i znamienici Mongołowie, którzy, siedząc w kole na poduszkach, raczyli się herbatą i palili fajki, udali, że nie zauważyli ani zniknięcia i powrotu Dordżi Nojona, ani cichej jego rozmowy z gospodarzem. Gawędzili dalej o rozmaitych sprawach, łakomie nasłuchując, czy nie dobiegnie ich jaka nowa, niesłychana plotka lub wiadomość. Rozmowa obracała się głównie koło projektowanej przez barona wyprawy na bolszewików i „żelaznego ptaka“, który spadł u nóg „Białej Darichu“ i miał zostać niedługo przewieziony do Urgi.
— Baron zwołuje wielką naradę w sprawie tego ptaka!... — zauważył jakiś wysoki lama w czerwonej chlamidzie.
— Wszystko to drogo kosztuje... I ta wyprawa na bolszewików też będzie drogo kosztowała, a jaka z niej będzie korzyść, niewiadomo!... — odparł otyły Mongoł w jedwabnym granatowym chałacie.
W tej chwili Dżał-chań-cy niepostrzeżenie zrobił znak Dordżi Nojonowi, aby obaj z synowcem synowcem wyszli. Po chwili podążył za nimi i sam Chu-tuch-ta.
Wysłuchawszy opowiadania Szag-dura, długo milczał.
— Istotnie, coś w tem jest niezrozumiałego, że ich zatrzymali i teraz ukrywają... Niema rady, trzeba iść do barona... Nikt inny nic tu nie poradzi... Może nawet lepiej, może na tej sprawie właśnie Wołkow się potknie i Dziań-dziuń się przekona nareszcie, jaki to z niego... przyjaciel!... Ale trzeba działać ostrożnie... Zaraz po „subiłganie“ (naradzie) pojadę do barona... Dobrze będzie, jeżeli pojedziesz ze mną!... — zwrócił się do Dordżi Nojona.
Ten miął w palcach guzik swego chałata.
— Skoro wasza wielmożność tam będzie, to co znaczy moja obecność?... — odrzekł ostrożnie.
Dżał-chań-cy uśmiechnął się dobrotliwie.
— Dobrze. Pojedzie ze mną Szag-dur. Muszę mieć kogoś pod ręką, kto dokładnie zna szczegóły sprawy...
— Bardzo chętnie!... — zgodził się Szag-dur.
Dordżi Nojon spojrzał na siostrzeńca ciekawie, z większym niż dotąd szacunkiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.