Dalaj-Lama/Część druga/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Pierwszą rzeczą, która przykro uderzyła Korczaka, gdy wraz z Maćkiem wszedł do Urzędu Policyjnego w Urdze, była obecność tam Iwana Iwanowicza Biełkina, siedzącego poważnie za jednym ze stołów z okularami zsuniętemi na koniec nosa i piórem w ręku.
Stary również zaraz ich zauważył w tłumie Chińczyków, Mongołów i rosyjskich oberwańców, jacy wypełniali salę. Popatrzał na nich badawczo powyżej szkieł, wyczekując, co będą robili. Gdy zobaczył, że nie wiedzą dokąd się skierować, położył pióro i podszedł ku balaskom, oddzielającym urzędników od publiczności.
— A co tam?... Jak się macie, Władysławie Walentinowiczu? A gdzie siostra?... Czego wy tu szukacie?...
— Kazano nam tu przyjść!... My do wojska!... — odpowiedział niechętnie Władysław.
— Acha!... Więc skończyło się wasze wśród pastuchów królowanie?... Macie jaki papier?...
— Żadnego papieru nie mamy...
— To to, a no to! Bez papieru to źle!... Długa będzie sprawa... Pójdę do naczelnika, zamelduję... Jakże was nazwać?... Jak dawniej, czy inaczej?...
— Władysław Korczak i Maciej Przygoda...
— To to, a no to!... Więc coś nowego — a? Pójdę do naczelnika, wstawię się za wami, przecież starzy jesteśmy znajomi... przyjaciele!... — cedził słodziuchnym głosem, błyskając dwuznacznie oczami.
— Głównodowodzący powiedział, że mamy być zaliczeni do jego przybocznej straży...
— Toście go widzieli?... Dobrze, dobrze, wszystko należycie zamelduję!... Zaczekajcie tam pod ścianą! — syczał, odchodząc z notatką w ręku.
Znikł za drzwiami w odległym końcu sali. Korczak z Maćkiem usunęli się pod ścianę i jęli przyglądać się tłumowi interesantów. Większość należała do ubogich warstw Chińczyków, Rosjan i Mongołów, nieskończenie brudnych, cuchnących, odzianych w łachmany najrozmaitszego pochodzenia, poczynając od chińskich jedwabnych „kurm“ oraz baranich „tułupów“, a kończąc na europejskich spodniach i wojskowych frenczach.
Były tam i kobiety, przeważnie Rosjanki, przerażająco wychudłe z żółtemi, jak wosk, dziećmi na ręku. Od czasu do czasu wchodził jakiś bogaty Mongoł w szafirowym chałacie, lub chiński kupiec w szarym „bałachonie“ i czarnej kurcie. Szli pewnym krokiem przez rozstępujący się tłum ku dalekim drzwiom, które otwierały się przed nimi dość szybko. Korczak i Maciek czekali z dobrą godzinę. Biełkin nie wracał. Nagle, gdy już stracili cierpliwość i chcieli rozpocząć ponowne starania, stary wynurzył się z drzwi tuż obok nich w towarzystwie uzbrojonego Mongoła i krzyknął głośno:
— Korczak i Przygoda!...
Wszyscy obrócili ku nim głowy.
— Chodźcie!...
Na progu oddał zapisaną kartkę mongolskiemu strażnikowi, wskazał ruchem ręki na korytarz, poczem drzwi z trzaskiem za sobą zamknął. Korczak nie zdążył go nawet o nic zapytać.
Mongoł popychał ich zlekka kolbą karabina, dając znak, żeby szli przed siebie. W ten sposób wyszli na dwór, przebyli jedno podwórze, potem drugie i znaleźli się przed maluchnemi drzwiami, zamkniętemi na wielką kłódkę. Natychmiast podbiegł gruby, niski klucznik chiński i drzwi im otworzył.
Po chwili Korczak i Maciek zostali wepchnięci przez zgodny wysiłek klucznika i mongolskiego żołnierza za próg i natychmiast drzwi za nimi się zatrzasnęły. Znaleźli się pośrodku niedużego brukowanego dziedzińca, otoczonego wysokim murem. W jednym jego końcu stał niski budyneczek, podobny do chlewa, w którym zewnętrzną ścianę tworzyła krata z grubych poczerniałych dyli. Przed progiem stała lub siedziała na ziemi gromadka nędzarzy, z za krat wyglądały wychudłe i sczerniałe twarze. Na nogach i rękach niektórych brzęczały łańcuchy. Korczak i Przygoda zrozumieli, że są w więzieniu.
— Co u licha?... — szepnął Władek, podchodząc i spoglądając na zawartą furtę, a następnie na wysokie mury.
— To sztuka tego, psiakrew, Biełkina... Już ja mu kości połamię!... Trzeba stukać, trzeba się nie dać, zawołać stróża... Powiedzieć mu, że to omyłka, że my z samym Chanem rozmawiali! — gorączkował się Maciek.
Zbliżył się i uderzył swą potężną nogą w okute żelazem drzwi. Głuchem echem rozbrzmiało uderzenie i zamarło, jakby wsiąkło nagle w grube mury.
— Stukanie nic nie pomoże. Jutro rano przyjdą sami rachować... Wtedy można, jeżeli macie pieniądze... — objaśnił jeden z więźniów ochrypłym głosem po rosyjsku.
Był to straszny osobnik z wybitem okiem i pokiereszowaną gębą; strzępy watowanego czarnego paltota pokrywały jego tęgie bary i nagie piersi; krzywe, włochate nogi były zupełnie gołe.
— Kto jesteście? — pytał.
— Żołnierze!... — odrzekł niechętnie Władek.
— Rozbój czy dezercja?...
— Bez żadnej przyczyny...
— Acha, rozumiem, rozumiem... Ja też jestem bez żadnej przyczyny posądzony o komunizm!... — dodał z pewną przechwałką. — Tu nas po głowie nie gładzą!... Oj nie! Może tytoń macie, co?
— Mam trochę!... — odrzekł Maciek.
— Dajcie ździebko! Każdemu dajcie! Taki tu zwyczaj: każdy, co się za te drzwi dostaje, wkupuje się do naszego bractwa...
— Dobrze! Dam... Podzielcie się!... — mruknął Maciek i wysypał część tytoniu z kapciucha na szeroką, brudną, jak ziemia dłoń więźnia, reszta obecnych podeszła natychmiast i otoczyła obdarowanego, kłócąc się i szturchając.
Ten dzielił skrupulatnie datek między wszystkich. Niektórzy nieśli szczypty do sinych, zjedzonych szkorbutem ust, inni nabijali maluchne fajeczki, wydłubane w przedziurawionych drewienkach.
Korczak, stojąc na uboczu, patrzał na nich z odrazą i litością.
— Jeżeli chcecie dać znać na zewnątrz, to napiszcie kartkę, przygotujcie kubana i dajcie jutro, gdy przyjdzie, klucznikowi!... Pewna rzecz!... Nie oszuka!... Z tego żyje!... — pouczał Macieja „komunista“. — Macie ołówek?... Nie macie?... To ja wam dam, ale za to też trzeba zapłacić!... Jakie macie pieniądze: chińskie, japońskie?... A może macie dolary?... Każdy pieniądz tu ma obrót!...
Maciek nic nie odpowiedział, miał jeszcze trochę przedwojennej srebrnej monety rosyjskiej, ale postanowił wydostać ją z cholewy buta dopiero w nocy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.