Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy nie lepiej wypuścić tych włóczęgów?... Baron się wścieknie, jak się dowie!...
— Po co ma się dowiedzieć?... Przecież oni tu inne nazwiska podali, a my wiemy, że mają inne... Dowie się, jak już będzie po wszystkiem... A wtedy: złoto, drogie kamienie ze zdobyczy przebłagają go... Dużo ich oni z tego spalonego miasteczka wynieśli... Sami się przyznali... Zakopali je na naszym „priisku“... Już jabym ich wyśledził, gdyby nie te Mongoły, co nas przed czasem zabrały... Teraz ich, hultajów, tu przycisnąć; dobrze przygrzać, żeby się przyznali bez utajki... Potem ich na smycz i na miejsce... Niech przejdą, jak my szli, przytroczeni do końskich ogonów... Sam z nimi pojadę... Wyśpiewają!... Tam z nimi będziemy my tylko i las... Są sposoby... Moja już w tem głowa... Gdyby jeszcze siostrunię zahaczyć za zioberko...
— Co to za siostrunia?...
— A no ta „święta mongolska“!... A ładna, szelma, przyznać trzeba!... Ha, ha!... — roześmiał się stary, obrzucając nieznacznie badawczem spojrzeniem rozgorzałą nagłą wewnętrzną łuną twarz naczelnika.
— A jeżeli ty wszystko łżesz?... Pamiętaj stary, że ty wtedy zaśpiewasz nie swoim głosem, oj, zaśpiewasz... — rzucił Wołkow groźnie.
— Ja łżę?... Poco mam łgać?... Niby to ja nie wiem, co to znaczy łgać Waszej Dostojności... Jak Boga Ojca, jak Carja Batiuszkę kocham!...