Czerwone koło/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.
Plany wynalazku.

— Czy pan Ted Drew?
— Tak jest. I czy mam zaszczyt mówić z hrabią Cherteck?
— Owszem.
Na tarasie eleganckiego hotelu wysoko ponad morzem, spotkało się dwóch mężczyzn.
Jednym z nich był Ted Drew, syn sławnego uczonego. Ojciec jego, Amos Drew, zmarły niedawno, byt genjalnym chemikiem, największym chemikiem owych czasów, jak twierdzili jego wielbiciele. Wynalazków jego nie można było zliczyć i przyniosły one, mimo iż twórca ich odznaczał się bezinteresownością, duże sumy pieniężne. Ale kapitały te okazały się zaledwie wystarczające, by móc pokryć szalone wydatki — nie wynalazcy — ale jego syna-jedynaka. Gracz i pijak, lubujący się we wszystkich najkosztowniejszych rozkoszach życia, rozrzucał on pełnemi garściami fortunę ojcowską i ogólnie twierdzono, że Amos Drew umarł przedwcześnie, trawiony zgryzotą z powodu postępowania i charakteru jedynaka.
Ted Drew przedstawiał typ solidnie zbudowanego mężczyzny wzrostu średniego i ciężkiej budowy.
Jego interlokutor, nazywający się lub każący siebie nazywać hrabią de Cherteck, wyglądał zupełnie inaczej. Nadawał sobie ton arystokratyczny, traktując ludzi z góry i z pewną niedbałością.
— Tak, panie Ted Drew, — zaczął tonem grzecznym i zlekka ironicznym, — cieszę się niezmiernie z osobistej znajomości pana, po poznaniu się listownem. Ale czy mogę zapytać, dlaczego pan mi naznaczył spotkanie właśnie tutaj?
— Bo tutaj robi się, co się chce i nikt się nie miesza do spraw cudzych.
— Bardzo słusznie. Chodźmy więc przejść się po plaży, pomiędzy temi skałami, które widzę tam dalej. Znajdziemy zapewne jakieś miejsce odosobnione, gdzie będę mógł wygodnie obejrzeć plany. Czy ma pan je przy sobie?
— Tak, — odrzekł Ted Drew.
Ted Drew i hr. Cherteck poszli brzegiem morza u stóp skał.
Zaledwie dwie godziny upłynęło od chwili gdy Flira w towarzystwie swej matki i Mary przybyła do Surfton, a już zeszła na plażę; potem wróciła do willi i usiadła na dużej werandzie.
Na szmer kroków odwróciła głowę. Był to Yama, który przyniósł panience dziennik Surftoński z zapowiedzią wielkiego balu na wieczór.
Flora machinalnie wzięła gazetę i zaczęła ją przeglądać. Krótki artykuł zwrócił jej uwagę.

Syn znanego uczonego, zmarłego niedawno, handluje wynalazkami swego ojca.

„P. Ted Drew, syn słynnego chemika p. Amosa Drew, którego śmierć okryła żałobą całą wiedzę amerykańską, prowadzi — jak powiadają — przedwstępne pertraktacje z agentami mocarstw ościennych w celu sprzedania im tajemnicy pewnego wynalazku, uczynionego przez jego ojca przed śmiercią, a znaczenie którego polega na zapewnieniu bezwzględnego zwycięstwa armji, czyniącej z niego użytek.

Nie wdając się w ocenę postępowania pana Drew, wolno nam wyrazić ubolewanie, iż w razie wojny wynalazek amerykański ma służyć jako niezawodna broń przeciwko Ameryce.“

Flora odczytała jeszcze raz artykulik i zamyśliła się. Nagle wstała, zeszła z werandy i udała się w kierunku plaży.
W dość znacznem oddaleniu przed nią szło dwóch mężczyzn między skałami. Ale panna Travis nie zwróciła na nich żadnej uwagi i szła dalej swoją drogą.
Tak idąc, znalazła się niebawem w pobliżu kabiny kąpielowej, lecz tutaj zatrzymała się, nasłuchując: do uszu jej bowiem doszły głosy w kabinie, a wymówione nazwisko zwróciło jej uwagę.
— Powiedział pan prawdę, — panie Ted Drew, przemówił poważnie głos męski, nasiąkły zlekka cudzoziemskim akcentem. — Daję słowo, że to przewyższa wszystko, czegośmy się spodziewali.
A drugi głos, najczyściej po amerykańsku odpowiedział:
— Tak. Wiem o tem. I dlatego właśnie ojciec mój nie chciał wyjawić tajemnicy. To najstraszniejszy wynalazek, jaki kiedykolwiek był zrobiony na świecie. Więc jakąż dajecie mi cenę?
Flora zbladła jak płótno. Gwałtowne oburzenie opanowało ją, wywołując jeden z tych porywów szalonych, ale u niej szlachetnych, będących cechą charakterystyczną jej dziedziczności nerwowej.
— Och, nędznik! podły nędznik! — szeptała, drżąc na całem ciele.
Zbliżyła się do kabiny zupełnie bez szmeru.
Przez małe okienko rzuciła okiem wewnątrz.
Flora opierała się o ściankę kabiny ręką prawą, położoną płasko na deskach i nagle na ręce tej, ukazał się cień, różowy najpierw, potem ciemniejszy, wreszcie szkarłatny, krwawy: Czerwone Koło.
Flora ujrzała znak, ale nie zadrżała bynajmniej na ten widok. Wzruszenie silniejsze od jej strachów i obaw ożywiało ją, a poczucie sprawy ważniejszej, niż jej los własny, pchało ją nieprzemożenie do czynu.
Bardziej milcząca, niż cień, opuściła swój posterunek obserwacyjny i o kilka kroków dalej znalazła długą belkę, którą umieściła wpoprzek drzwi kabiny, otwierającej się na zewnątrz i zblokowanej w ten sposób. Potem wróciła do okna.
Wewnątrz kabiny Ted Drew i agent zagraniczny gorączkowo targowali się o cenę straszliwego wynalazku.
— Zapewniam pana, panie Drew, że pretensje pana są zbyt wygórowane. Dwa miliony dolarów, to zadużo... Proszę trochę spuścić z ceny a ja dodam.
— Widzę, że się porozumiemy, — odpowiedział Ted Drew tonem ciężko familiarnym.
Przerwał sobie.
Przez okno wsunęła się ręka, ręka kobieca, biała i wydelikacona, ale naznaczona dziwnem Kołem Czerwonem. Ręka ta porwała portfel, zawierający plany wynalazku i zabrawszy go, znikła.
Szybkim jak błyskawica ruchem Ted Drew chwycił umykającą rękę.
Wywiązała się krótka walka, ręka więziona starała się złamać trzymający ja uścisk. Potem przez inną szczelinę w oknie, wsunęła się druga ręka, uzbrojona szpilką od kapelusza, którą zaczęła zadawać ciosy nieprzyjacielowi.
Ted Drew krzyknął z bólu i puścił rękę.
Trzymająca portfel ręka znikła.
Obaj mężczyźni rzucili się ku drzwiom, ale te nie puściły. Wściekli ze złości schwycili stół i potężnemi uderzeniami rozbijali deski kabiny w najszybszy możliwie sposób.
Przez otwór tak wybity pospiesznie wybiegł, ale dookoła kabiny było zupełnie pusto, a na kamieniach plaży nie odbijał się żaden ślad.
— Czy widział pan te kobietę? — spytał hr. Cherteck swego towarzysza.
Ted Drew z wściekłością machnął swa zranioną ręką, z której spływająca krew pokropiła go przy tym ruchu obficie.
— Nie widziałem jej twarzy, — zawołał gniewnie. — Tylko rękę, na której był znak Czerwonego Koła.
Trzeba ją koniecznie odnaleźć, — rzekł Cherteck. — Czy nie zauważył pan przynajmniej, w jakim kierunku uciekła?
— Nie widziałem nic! — krzyknął rozjuszony Amerykanin. — Czyż miałem czas, by zobaczyć cośkolwiek? I do djabla z temi kamieniami, na których niema żadnego śladu! Biegnijmy, może ją złapiemy, — rzekł Ted Drew, zawijając chusteczką zraniona rękę.
— Dobrze, więc biegnijmy!... Ponieważ jednak zupełnie nie wiemy, jak wygląda ta przeklęta baba, niemożliwem będzie ją odnaleźć... Nie możemy znów oglądać rąk wszystkich kobiet, by znaleźć znak Czerwonego Kola. Tembardziej, że rozumiejąc niebezpieczeństwo tego znaku napewno włożyła już rękawiczki... Więc.
Biegnąc, przebyli całą plażę we wszystkich kierunkach, przez całą godzinę męczyli się, nie natrafiając na żaden ślad złodziejki.
Zmęczony, wściekły, Ted Drew zatrzymał się wreszcie zadyszany.
— Nie widzę innego sposobu, znalezienia tej kobiety, — rzekł, — jak zwrócić się do doktora Lamara, zdolniejszego od wszystkich policjantów. Znam go, gdyż należy do mojego klubu; poproszę go o przybycie tutaj.
Cherteck zgodził się i obaj udali się na urząd telefoniczny, gdzie Ted wysłał następujące zawiadomienie:

Doktor Lamar!

„Plany ostatniego wynalazku mojego ojca zostały mu skradzione przez kobietę, której prawa ręka nosi znak Czerwonego Koła. Czy może pan dopomóc mi w wykryciu jej? W razie zgody proszę przybyć natychmiast.

Ted Drew.“

Odpowiedź nadeszła natychmiast:

„Przybywam pierwszym pociągiem.

Dr. Lamar.“

Ted Drew i Cherteck oczekiwali niecierpliwie godziny, by udać się na dworzec i spotkać lekarza sądowego, któremu chcieli opowiedzieć o faktach, wymagających jego obecności.


∗             ∗

Czerwone Koło na ręce Flory, znikało pomału, bardzo pomału, podczas gdy ona trzymając zdobyty portfel, oddalała się szybko od miejsca zajścia.
Wkrótce weszła pomiędzy skały dziwacznie poplątane i tutaj czuła się już zupełnie bezpiecznie. Umiejąc dobrze chodzić po górach, wdrapała się na szczyt wysokiej skały, wznoszącej się ponad falami i stąd rzuciła portfel w pieniące się odmęty, rozbijające się z wściekłością o kamienne podnóże.
Poczem szybko, ale nie biegnąc, poszła spokojnie wybrzeżem do swojej willi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.