Czerwone koło/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIII.
Bal w hotelu Surfton.

Kiedy samochód wiozący Florę, jej matkę i Mary, zatrzymał się przed podjazdem hotelu Surfton, bal rozpoczął się już na dobre.
Panna Travis, piękna i promieniejąca urodą i wdziękiem weszła do salonów: czuła dobrze, że wygląda ślicznie i elegancko, chciała tańczyć, bawić się i nic innego nie istniało dla niej tego wieczoru... A również, niejasno, w podświadomości swej, oczekiwała jakiejś miłej niespodzianki...
Nagle zadrżała; o kilka kroków dalej, w małym saloniku, poznała Maksa Lamara, rozmawiającego z ożywieniem z dwoma panami: Tedem Drew i Cherteckiem, którzy widocznie spodziewali się w tym eleganckim tłumie balowym wpaść na jakiś ślad tajemniczej złodziejki.
— Nie mamy żadnych poszlak, panie doktorze, rzekł Cherteck i jedyna nasza nadzieja w panu.
— Dziękuję bardzo za pańskie dobre mniemanie o mnie odpowiedział chłodno dr. Lamar, stwierdzić jednakże muszę, że śledztwo nie ma żadnych podstaw. A przytem proszę nie zapominać, że jestem lekarzem a nie detektywem!
— Nie zapominam szczególniej o sławie pańskiej przenikliwości i energji, panie doktorze, a przytem znaną również jest rzeczą, że pan poświęcił się odcyfrowaniu tajemnicy Czerwonego Koła, o którem tyle mówią, w ostatnich czasach. Nie wątpimy więc, że i w naszym wypadku zechce pan aż do skutku udzielać nam swej cennej pomocy.
— I, wie pan, mogę zaręczyć, że nie będzie pan żałował, jeżeli sprawa się wyjaśni, przerwał Ted Drew ze zwykłą sobie brutalnością.
— Dość, panie Drew, sucho powiedział doktor, jeżeli ja podejmę się tej sprawy, to jedynie dlatego, że wiąże się oma dziwnie z zagadką Czerwonego Koła, którą przysiągłem sobie wyjaśnić.
I w tejże chwili Lamar, odwracając głowę, ujrzał we drzwiach Florę, uśmiechającą się do niego. Kilka zdań ostatnich z rozmowy trzech mężczyzn doszło do jej uszu i młoda dziewczyna podziwiała pełne godności odpowiedzi Maksa Lamara.
— Panowie zechcą mi wybaczyć, rzekł doktor, którego chmurna twarz rozjaśniła się na widok panny: widzę znajomą moją.
I pozostawiając obu mężczyzn, przeszedł przez salon, witając niskim ukłonem panią Travis i jej córkę.


∗             ∗

W chwili, gdy Maks Lamar witał Lore Travis, do sali weszła piękna młoda kobieta. Była to Klara Skinner, przychodząca „pracować“ na balu w hotelu Surfton. Stanik z czarnego aksamitu, bardzo wycięty, podkreślał posągowość matowej bieli ramion, a oczy jej błyszczały z pod frendzli czarnej grzywki.
Od pierwszego wejrzenia, rzuconego do małego saloniku, Klara spostrzegła Lamara, natychmiast więc cofnęła się do pobliskiego buduaru. Tam zatrzymała się, ujrzawszy młodego człowieka o rudej czuprynie, ubranego elegancko, który sparty o framugę drzwi, zdawał się być pochłonięty przypatrywaniem się tańczącym.
Klara kaszlnęła lekko. Rudy młodzieniec zwrócił się w jej stronę. Wówczas Klara podnosząc rękę, niby w celu poprawienia włosów, pokazała na swym serdecznym palcu pierścionek, rodzaj kółka z koralu.
Młodzieniec zbliżył się ku niej, składając ukłon.
— Czy pozwoli pani poprosić siebie do shimmy? — zapytał grzecznie. I dodał ciszej, bardzo poważnym tonem: O ile panią pantofelki, nie gniotą i nie przeszkadzają w tańcu?
To niezwykłe pytanie bynajmniej nie zdziwiło Klary.
— O, ja mam tak doskonałego szewca, że nie wiem, co znaczy niewygodne obuwie, odpowiedziała półgłosem, akcentując wyrazy.
Pewnie już oboje te się nie mylą, puścili się razem w tanecznym rytmie.
— Pani pracuje ze Samem? szepnął młodzieniec, czyniąc zawiłe „pas“.
— Tak. A pan również? To dziwne, że my się nie znamy...
— Przybywam z Kanady, skąd musiałem zwiać, by umknąć drobnych nieprzyjemności.
— Gdzie jest Tom Dunor?
— Na dole. Myje szklanki. Dyrektor go wziął do pomocy służbie na dzisiaj...
— Uwaga! — przerwała Klara. — Ta para na lewo: blondynka w bieli z broszką przy staniku...
Kilka posuwistych „pas“ i nagle, dziwnym zbiegiem okoliczności, wpadli gwałtownie na tańczącą parę, wyróżnioną przez Klarę. Danserka w bieli potknęła się i upadla. Klara i rudy młodzieniec rozpłynęli się w przeprosinach, przyjętych zresztą bardzo grzecznie, chociaż biedactwo w bieli wykręciło sobie nogę w kostce tak, że danser jej był zmuszony odprowadzić swą damę na fotel i przynieść jej szklaneczkę wina.
Dama wypiła, ale z trudnością mogła przyjść do siebie; podniosła rękę do serca.
— Wielki Boże, krzyknęła, zgubiłam moją broszkę brylantową!
Przejęta swą stratą, rozglądnęła się dokoła, poczem powróciła do dużej sali i zaczęła tam czynić poszukiwania na podłodze, w czem pomagał jej danser i jeszcze parę osób. Ale napróżno.
Zaś Klara, zaraz po wypadku, puściła ramię swego towarzysza i przyłączyła się do poszukiwań z taką gorliwością, że w zapale potrąciła dwie czy trzy osoby.
Po upływie kilku minut zobaczyła na progu saloniku rudego młodzieńca, czyniącego jej znaki. Podeszła ku niemu.
— Mam już człowieka z biżuterią, o którym wspominałem pani, — szepnął. — Prosił mnie, abym przedstawił go pani. Dotychczas wypił już dwie butelki szampana. Proszę uważać i nie zapomnieć: ja nazywam się Davis, a pani jest moją siostra, Maud Meldon.
Klara odpowiedziała znaczącem spojrzeniem. Zrozumiała z łatwością. Rudy młodzieniec przywołał ruchem grubaska, w wieku około lat czterdziestu, czerwonego na twarzy i mającego dużo pierścieni i innej biżuterji.
Zbliżył się pospiesznie.
— Pozwól, że przedstawię ci pana Strong, droga Maud, — rzekł pseudo-Davis, moja siostra, pani Meldon.
Grubas skłonił się, porozmawiali we troje parę chwil, poczem p. Strong, widocznie bardzo wzruszony pięknością Klary, ofiarował jej ramię, by zaprowadzić ją do bufetu.
— Ten bal jest wspaniały, — rzekła Klara, przybierając wygląd i minę istoty rozmarzonej.
— Tak, obecnie stał się wspaniały, — pośpieszył z komplementem grubas. — Ach, pani Meldon, kiedy ujrzałem panią, światła...
I z pewną trudnością zapuścił się w zawiłe labirynty, skomplikowanej galanterii. Klara słuchała, rzucając mu spojrzenia omdlewające, które on uważał za zachętę.
W bufecie zaledwie, umaczała usta w limoniadzie, on zaś połknął pięć czy sześć kubków szampana. Klara skorzystała z tego, by zbliżyć się do otyłej pani, pokrytej bogatą biżuterją.
Następnie p. Strong zaprowadził ją do cieplarni, gdzie panował półmrok i gdzie grubas, podniecony szampanem, stał się bardzo liryczny i zaproponował towarzyszce swej porwanie!
W kilka minut potem Klara spotkała rudego młodzieńca.
— Oto klucz od jego kufra, — rzekła, wsuwając mu do ręki mały kluczyk. — Wzięłam go pod pretekstem, że chcę obejrzeć medal na jego łańcuszku od zegarka. Pan wie, gdzie znajduje się jego pokój?
— Tak, mój jest tuż obok. Szkatułka mieści się w kufrze, opancerzonym jak kasa ogniotrwała. Ale gdzie jest on?
— Poszedł oczekiwać mnie w lasku. Obiecałam mu, że przyjdę za pół godziny. A poczeka potem jeszcze drugie pół godziny, zanim domyśli się, że zażartowałam z niego..., jeżeli wogóle to pomyśli... może więc się pan nie spieszyć, czasu mamy dość... A kamienie zaniesie pan Samowi — jak zwykle, teraz dobranoc, nie potrzebujemy już rozmawiać ze sobą...
Podczas gdy rudy młodzieniec jeszcze przed udaniem się do numeru biednego Stronga, lustrował jeszcze raz salę balową, a grubas oczekiwał w parku, pewny swej zdobyczy, Klara Skinner skierowała kroki swe do dużej sali, umeblowanej z komfortem wygodnemi fotelami.
Jednym rzutem oka przekonała się, że w sali niema nikogo, spokojnie zbliżyła się do kąta, gdzie znajdował się posag rycerza w zbroji. Szukając w kieszeni ukrytej w podszewce sukni, wyciągnęła stamtąd najpierw broszkę brylantową, tę właśnie, którą zgubiła dama w bieli. Broszkę te włożyła do torebki skórzanej, wyjętej zza stanika, do tejże torebki schowała również naszyjnik z pereł i klamrę z rubinów, wyciągnięte z kieszeni, poczem torebkę schowała na dawne miejsce, za stanik. Po uporządkowaniu swej zdobyczy, awanturnica zbliżyła się do posagu. Z tyłu, poza nogą rycerza z bronzu służącego jako świecznik, znajdowało się kilka przedmiotów, umieszczonych tamże przez Klarę na początku balu. Teraz wyjęła swoje rzeczy. Było to: male pudełko z farbami i flaszeczka, które dał jej Sam Smiling.
Pospiesznie umoczyła w czerwonym płynie pendzelek i na grzbiecie ręki prawej narysowała nim czerwone kolo. Przyjrzała się dziełu swemu uważnie, poprawiła usterki, odrzuciła pudełko i flaszeczkę poza posąg i poczekała, aż farba zaschnie.
Wówczas, ukrywając rękę w draperjach spódniczki, on puściła salon.


∗             ∗

Pani Travis, Flora i Maks Lamar gawędzili z ożywieniem na początku wieczoru, zaś Mary obserwowała ich, siedząc na uboczu. Biedna kobieta nie mogła obronić się przed uczuciem głuchego przerażenia, gdy widziała młoda dziewczynę w towarzystwie człowieka, który już raz ja podejrzywał. Dlatego też z wielką ulgą ujrzała jakiegoś młodzieńca, który przyszedł poprosić Florę do tańca.
Lamar odprowadził panią Travis do wygodnego fotelu, a sam powrócił do swych poprzednich towarzyszy, którzy prosili go o pomoc. Uspokojona Mary poszła usiąść w pobliżu drzwi do sieni.
Flora tańczyła długo z niezmęczonym zapałem. Wreszcie skierowała się do małego salonu, gdzie myślała, że zastanie matkę. Ale doktor Lamar, znajdujący się we framudze drzwi, podszedł ku niej.
— Czy nie nęci panią to shimmy? — zapytał. — Doprawdy, nigdy jeszcze w życiu nie żałowałem tek bardzo, że nie umiem tańczyć...
Słowa te wymówił tonem człowieka światowego, który wygłasza formułę zdawkowej grzeczności, ale w głosie jego Flora odczuła nieuchwytne drżenie jakby goryczy, zazdrości może, której nie był w stanie ukryć. I młoda dziewczyną była tem wzruszona głębiej, niż sama przed sobą się przyznawała.
Serdecznym ruchem ujęła jego rękę.
— Chce pan, porozmawiamy trochę, zdala od tego zgiełku?
Lamar z trudem opanował drżenie radości, ale odpowiedział spokojnie:
— Przejdźmy do palarni.
Palarnia znajdowała się w dużym, wygodnym pokoju. W głębi, oparte o drzwi zasłonięte portierą, stała kanapa, dokąd doktor zaprowadzi swą towarzyszkę.
Między dwojgiem młodych zapanowała chwila milczenia. Czuli oboje, że ogarnia ich uczucie, nie będące ani sympatją ani przyjaźnią, uczucie głębsze i tkliwsze, obejmujące ich codzień silniej, uczucie, wywołujące dziwny niepokój.
Flora uczyniła wysiłek, by zrzucić z siebie przejmujące ją wrażenie.
— W jakiem stadjum znajduje się pańska sprawa z Czerwonem Kołem? — zapytała z zainteresowaniem.
— Błądzę w nieznanem, — odpowiedział Maks. — Na każdym kroku potykam się o nową zagadkę.
Flora zawahała się chwilę.
— Czy życzy pan sobie, bym mu dopomogła w wyjaśnieniu? — zaproponowała nagłe.
Lamar zaśmiał się ze zdziwieniem:
— Jakto? Pani, panno Floro,
— Tak jest. Ja. Mówię najzupełniej poważnie. Bardzo się tem interesuję. A zresztą mam prawo tem się zająć, dodała, rzucając lekarzowi znaczące spojrzenie.
Lamar przypomniał sobie podejrzenia, jakie miał co do panny Travis i zarumienił się gwałtownie.
— Dobrze! Owszem! Rzecz postanowiona, będzie pani dla mnie bardzo cenną współpracownicą...
Przerwał i obejrzał się, ponieważ zdawało mu się, że słyszy za portjerą jakiś szmer. Jednakże nic nie było.
— Więc ponieważ pan przyjmuje mnie na współpracownicę swoją, mówiła Flora, może zechce pan przypomnieć mi w kilku słowach wszystko, co panu wiadome w tej sprawie.
Rozmowę ich przerwał pan we fraku o twarzy stroskanej, który szybkim krokiem podszedł ku nim.
— Czy pan Lamar? — zapytał.
— Jestem, — rzekł doktor trochę zdziwiony.
— Proszę mi wybaczyć, że przerywam, odezwał się nowo przybyły, ale chcę poprosić pana o parę chwil rozmowy.
Lamar przeprosił Florę i odszedł z nowoprzybyłym na bok.
— Nazywam się John Redmon, przedstawił się i jestem dyrektorem hotelu Surfton. Dowiedziałem się, że pan jest tutaj, parne doktorze i ośmieliłem się przerwać panu zabawę. Ale potrzebuję pomocy pańskiej.
— O co chodzi? — zapytał Lamar zdziwiony.
— Sprawa ohydna, ale taka, że gdy się wieść o niej rozniesie, hotel mój straci reputację. Tego wieczoru, podczas balu popełniono parę kradzieży. Kilka klejnotów wielkiej wartości zginęło w tak niesłychanie zręczny sposób, że ofiary nie spostrzegły się na razie. Jest rzeczą jasną, że to złodziej zawodowy obrał salony nasze za teren swej działalności. Czy zechce pan dopomódz mi w poszukiwaniach?
A ponieważ Lamar uczynił ruch przeczący, John Redmon nie dał mu przyjść do słowa.
— O, proszę mi nie odmawiać! Wiem, pan jest lekarzem, a nie detektywem. Ale jeżeli ja w sprawie tej zawezmę policję, wybuchnie skandal i już nie mówiąc nawet o szkodzie jaką ja poniosę, obudzi to czujność złodzieja, który umknie!
Lamar rozważał: widział tu bowiem łączność między kradzieżą klejnotów a porwaniem dokumentów Teda Drew.
— Czy nie ma pan jakichś podejrzeń, czy poszlak, mogących wprowadzić na trop rzezimieszka? — zapytał.
— Żadnych, mówiłem to panu odrazu.
— Więc dobrze, panie Redmon, postaram się pomódz panu. Proszę czekać na mnie w małym saloniku obok przedpokoju.
Dyrektor oddalił się, a Lamar powrócił na swe miejsce obok Flory, siedzącej wciąż na kanapie.
— Ciekawe, — rzekł, — ale chodzi tu znów o sprawę kradzieży, kradzieży, popełnionych dzisiejszego wieczoru Obiecałem zająć się tą sprawą.
— Kto jest okradziony? — zapytała Flora.
Lamar rozpoczął opowiadanie tego, co mu powiedział dyrektor.
Podczas gdy mówił, portjery aksamitne za kanapą lekko zadrżały. Blada twarz Klary Skinner ukazała się na chwilę w rozchyleniu ciężkich fałd, które natychmiast znów ją zasłoniły, a wysunęła się stamtąd jej ręka, ręka biała, podłużna, pięknie utrzymana, ze znakiem czerwonego koła, nakreślonego przez złodziejkę parę chwil przedtem. Ręka ta pocichutku i powoli zbliżyła się do Flory, wsłuchanej w opowiadanie Lamara i delikatnie odpinając kolję perłową spiętą na karku młodej dziewczyny, zabrała drogocenny klejnot.
Czując perły zsuwające się po szyji, Flora krzyknęła, i odwróciła głowę. Lamar, zdziwiony, uczynił ten sam ruch.
Oboje ujrzeli rękę, naznaczoną Czerwonem kołem, trzymającą porwany naszyjnik.
Flora i Maks Lamar przez chwilę zamarli na miejscu za zdumienia.
Lamar ocknął się pierwszy, przeskoczył kanapę, rzucił się na portjery i chciał przejść przez zasłonięte niemi drzwi, ale uczuł pewien opór, tak, że stracił parę chwil znowu. Gdy wreszcie drzwi otworzył, okazało się, że zabarykadowano je z tamtej strony dwoma ciężkiemi fotelami. Lamar i Flora znaleźli się w pustej sieni. Doktor przebiegł sąsiednią galerję i wyszedł do parku, nie natrafiając na najlżejszy nawet ślad złodziejki. Flora stojąc na pięknym peronie, ujętym w ramę starych bluszczów, rozglądała się na wszystkie strony.
— Nic. Nic nie znalazłem, rzekł Lamar, wracając z obchodu parku. Znikła jak cień! Chodźmy do salonu, dobrze? A tymczasem, proszę panią bardzo, ani słowa przed kimkolwiekbądź o tem, co zaszło. Zbliża się koniec balu, goście się rozjeżdżają, ustawimy się w sieni obok wyjścia.


∗             ∗
Mary siedziała długo obok westibulu, potem poszła do salonu, gdzie przebywała pani Travis.

— Ja wracam do domu, — rzekła matka. — A ty, moja droga Mary, odprowadzisz potem Florę. Auto odeślę wam z powrotem.
Mary dopomogła pani Travis w ubraniu się i wyszukaniu samochodu, poczem wróciła do jednego z zacisznych saloników, usiadła w wielkim, miękkim fotelu i pomału zadrzemała, skulona i prawie niewidoczna w głębi fotelu.
Zbudził ją lekki szmer. Otworzyła oczy i ujrzała kobietę w czarnej aksamitnej sukni balowej, stojąca obok bronzowego rycerza. Nieznajoma natomiast nie widziała Mary, spokojnie wyciągnęła z kieszeni sznur pereł, zakończony wisiorkiem, który wydał się Mary dziwnie znanym. Sznur pereł został włożony do woreczka skórzanego, wsuniętego potem poza stanik, poczem nieznajoma podniosła swą prawą rękę i popatrzyła na nią z uśmiechem zadowolenia.
Mary z trudem wstrzymała okrzyk: na ręce tej widniał znak czerwonego koła!
Kobieta w czerni zbliżyła się jeszcze bardziej do posągu, wyciągnęła rękę i z poza nogi rycerza wydobyła małą flaszeczkę. Płynem w niej zawartym natarła starannie znak czerwonego koła, który zniknął zupełnie po tej operacji. Po ukończeniu zabiegu nieznajoma schowała do kieszeni flaszeczkę, pudełeczko i pendzelek i nie spiesząc się, oddaliła się w kierunku wyjścia.
Po jej wyjściu Mary cała drżąca, wstała ze swego fotelu, chcąc podejść do posągu. W tym celu musiała przejść obok okna, wychodzącego na szeroką galerię zewnątrz budynku. Okno to nagle otworzyło się bez szelestu i jakiś człowiek wskoczył do salonu. Bez słowa, jak zwiesz dziki, rzucił się na Mary i uderzył ją pięścią pod brodę. Cios był tak silny, że biedna kobieta upadła bez przytomności na ziemię. Nieznajomy oglądnął się, a nie widząc nikogo, wyskoczył znów przez okno, które zamknął z zewnątrz.
Kiedy Flora i Maks Lamar znaleźli się w miejscu umówionem z dyrektorem Redmon, uwiadomili go natychmiast o nowej kradzieży popełnionej przez kobietę, poczem, po krótkiej naradzie, wszyscy troje zajęli stanowiska w sieni przy wyjściu, a to w celu obserwowania wychodzących gości. Nie zauważyli jednak nic nienormalnego i Klara Skinner przeszła obok nich niespostrzeżenie.
Awanturnica z całą bezczelnością podniosła obie ręce do kołnierza...
Kiedy wszyscy wyszli, John Redmon spojrzał na doktora z rozpaczą.
— Niestety! wszystko przepadło! Nie znajdziemy już nigdy złodzieja.
— Nie zobaczę już mojego naszyjnika! — szepnęła zmartwiona Flora.
Biadania te przerwał krzyk, pochodzący z górnego piętra hotelu. Krzyk okropny, zrozpaczony, nie krzyk przerażenia czy bólu fizycznego, lecz wołania człowieka, dotkniętego nagłem nieszczęściem.
Wszyscy zadrżeli.
— Co się jeszcze stać mogło? — zawołał John Redmon. — Już na schodach słychać było kroki przyspieszone i jakiś grubas we fraku, z oczami, wychodzącemi z orbit, o twarzy śmiertelnie bladej, słowem doskonały obraz zgnębienia, przerażenia i rozpaczy, przeskakując po cztery stopnie rzucił się na dyrektora.
— Panie Redmon! Szkatułka! moja szkatułka! Skradziono mi moją szkatułkę z biżuterią! Jestem zgubiony!
— Okradziono pana? Gdzie? Jak? — zapytywał dyrektor, przerażony nową kradzieżą.
— Szkatułka z brylantami!... W moim pokoju!...
— Powoli, panie, powoli, — rzekł doktor. — Spokoju! Proszę nam opowiedzieć szczegółowo, jak się to stało.
— Ach, okradziono mnie, panie! Szkatułka z brylantami! Było tam za 100.000 dolarów! Właśnie przywiozłem je na zamówienie, na prezent ślubny...
— Gdzie była ta szkatułka? Kiedy pan zauważył brak jej? — pytał dalej Lamar.
— Szkatułka była u mnie w pokoju, schowana w kufrze, zamkniętym na klucz. Zastałem kufer otwarty, a szkatułki już nie było.
— Czy pan wracał już z balu, kiedy pan to zauważył?
— Tak... to jest... Ja nie umiem oprzeć się pokusie zabawienia się, gdy trafia się sposobność. Wypiłem szklankę szampana zadużo... i spotkałem jedną kobietę. Rozmawialiśmy. Ona taka była urocza. Poprosiłem ją, by przeszła się ze mną po parku, do lasku... O, bez żadnych złych zamiarów, zapewniam pana!... Więc poszedłem tam czekać na nią. Ale ona nie przyszła...Zły na nią i na siebie, wróciłem, myśląc, że brat jej nie puścił...
— Jej brat? Któż to taki?
— Bardzo sympatyczny młodzieniec, pan M...
Opowiadanie Stronga zostało przerwane hukiem wystrzału, pochodzącym z parku. Wszyscy drgnęli.
Lamar pobiegł do parku, a za nim ajent od biżuterji i dyrektor hotelu, za którym pospieszył cały personal służbowy.
— Złodzieje są tam! — wołał Lamar. — Zapewne kłócą się przy podziale łupu. Zróbmy obławę w parku. Napewno natrafimy na ślad!
— Spieszmy się w kierunku ogrodów warzywnych, — rzekł Redmon, mur tam jest po części wykruszony. Oni muszą wiedzieć o tem i zechcą tamtędy uciekać!
Flora również opuściła hotel i widziała ich zagłębiających się w zarośla. Była ona poprostu oszołomiona tem, co się stało podczas wieczoru. Dziwne wrażenie wywarł na niej fakt ukazania się ręki z czerwonym znakiem. Jakieś niejasne przeczucie mówiło jej, co to znaczy. Myśl, że złodziejka zawodowa posługuje się tym znakiem, aby odwrócić od siebie podejrzenia, wywoływała w niej wstręt i wstyd. Wydawało się jej, że poraz pierwszy przez ten rodzaj współwiny poniżającej, pojęła cały rozmiar swego nieszczęścia. Spojrzała w oczy swemu przeznaczeniu i powiedziała sobie z bólem, ale odważnie, że śmierć byłaby lepszą niż katastrofa, ku której nieuchronnie pchała ją jej straszliwa choroba umysłowa — jakie bowiem inne określenie można znaleźć na jej upośledzenie dziedziczne? — której ofiarą była ona zupełnie bez swej winy...
Wracający z ogrodów Lamar, Redmon, Strong i chłopcy hotelowi wyrwali ją z ponurych rozmyślań.
— Mary, Mary! moja biedna Mary! Co się z tobą stało? — zawołała Flora, — widząc ukazującą się na progu hotelu piastunkę swoją, bladą jak śmierć, z twarzą opuchniętą od uderzenia. Pochwyciła ją w ramiona, Mary bowiem chwiała się na nogach, a w pierwszych brzaskach dnia twarz jej wydawała się jeszcze straszniej zmasakrowaną. Walcząc jednakże z osłabieniem, opowiedziała szeptem Florze zajście, jakiego była świadkiem.
— Wracamy do domu, — rzekła Flora. — Musisz zaraz się położyć droga moja Mary. Panie doktorze, czy zechce pan być tak dobry i odprowadzić nas do willi?
W kilka minut później samochód unosił ich w kierunku miasta.
Na prośbę Flory, Mary powtórzyła doktorowi o dziwnem zachowaniu się kobiety w czerni.
— A czy kobietę tę zmazującą sobie znak czerwony na ręku, poznałaby pani? — zapytał doktor.
— O, tak, tak, z pewnością, odpowiedziała Mary.
I nagle źrenice jej powiększyły się, wpatrując się uparcie w osobę, idącą pospiesznie ulicą, prowadzącą do dworca kolejowego.
— Oto ona! — zawołała Mary. — Tak, to ona! To złodziejka z Czerwonem Kołem!
— Czy jest pani tego pewna? — zapytał jeszcze Lamar.
Tak, tak, najzupełniej pewna, — potwierdziła Mary. — To ona! Napewno ona!
Nie mówiąc już ani słowa, Maks Lamar po cichu kazał zatrzymać auto, wyskoczył na drogę i kryjąc się poza drzewem, poszedł śladem Klary Skinner, która spieszyła się bardzo, by zdążyć na pierwszy pociąg. Ale do pociągu tego, tuż za nią, wskoczył i doktor Lamar.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.