Czerwone koło/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IV.
Dwu trupy i to, co przeżyto.

W kryjówce swej Dżim z synem przykucnęli nieruchomo, wstrzymując nawet oddech.
Wkrótce rozległy się w aleji przyspieszone kroki Maksa Lamara i dwóch agentów policyjnych.
Dżim wsłuchiwał się, gotów do skoku, zdecydowany wałczyć aż do śmierci.
Pogoń przeszła nie podejrzewając wcale, że ci, których poszukują, znajdują się w oddaleniu paru metrów, z drugiej strony parkanu, tak szczelnie zamkniętego. Stary Barden, wyciągając szyję, mógł przez szpary pomiędzy deskami, zobaczyć swoich wrogów.
Kiedy odgłos ich kroków zginął w oddaleniu, stary bandyta, ciągnąc za sobą Boba, wyszedł z kryjówki.
— No, było gorąco... — zaczął drwić młody rzezimieszek, zadowolony, iż jest w miejscu bezpiecznem.
Ale Dżim straszliwym gestem nakazał mu milczenie i pociągnął go ze sobą do wielkiego śmietnika, złożonego z resztek i łachmanów najrozmaitszego gatunku. Śmietnik, ten jednym bokiem opierał się o parkan.
Dżim nachylił się w prawym rogu i zaczął rozgarniać śmiecie. Pomiędzy staremi kawałkami desek natrafił na kółko żelazne, bardzo zardzewiałe, schwycił je i z wielkim wysiłkiem, pociągnął do góry. Najniespodziewaniej podniosła się klapa drewniana, zupełnie przykryta śmieciem i deszczułkami, które razem z nią pojechały do góry. Wówczas u nóg starego Bardena ukazała się głęboka jama, niby studnia bez dna, gdzie w ciemności można było dostrzec pierwsze stopnie drabiny, zczerniałej od wilgoci.
Dżim, nie mówiąc ani słowa, pokazał palcem otwór swemu synowi. Bob cofnął się przerażony.
Ale już stary swym niemiłosiernym uściskiem pchnął go do studni i Bob, mrucząc i wzdrygając się, musiał spuścić do dziury. Dżim zszedł za nim, zamykając klapę. Śmietnik przybrał swój poprzedni wygląd i nawet najbardziej badawcze oko nie mogło w nim znaleźć nic podejrzanego.
— Ha, ha, a to ci dopiero heca! — zawołał głosik dzieciny.
Był to ów chłopczyk, który przed chwilą siedząc na dachu zrujnowanej szopy, był świadkiem ucieczki dwóch ludzi. Skorzystał on z chwili, gdy oni skryli się za beczkami, by zleźć ostrożnie ze swego punktu obserwacyjnego i przybliżyć się do nich niepostrzeżenie.
To, co zobaczył, zadziwiło go i wprawiło w stan zachwytu. Więc na jego terenach była klapa, której nie znał! I klapa ta pożerała ludzi, zamykała się potem i wyglądała jak kupa starego drewna!
Z rękami w kieszeniach swych podartych spodni, z włosami rozczochranemi i głową opuszczoną nisko, malec stal przy tajemniczym śmietniku, wpatrując się z zaciekawieniem w milczące deski.
Nagle zdecydował się, ukląkł i zaczął gorączkowo myszkować między kawałkami zbutwiałych deszczułek, aż natrafił na żelazne kółko. Pochwycił je radośnie, próbując otworzyć. Ale słabe siły dziecka nie starczyły, na pociągniecie, klapa była niewidzialna i nieruchoma.
Zdyszany i rozczarowany chłopak powstał. W tejże chwili posłyszał odgłos kroków w pustyni zaułku. Rzucił się do parkanu, rozsunął szparę między deskami i prześlizgnął i się jak wąż, zaczepiając przechodnia.
— Panie! Panie! proszę poczekać! Mam panu coś do powiedzenia!... A a to przecie pan doktor Lamar!
Istotnie, był to Maks Lamar, który po daremnem gonieniu Dżima powracał zły, iż zgubił ślady przestępców. Widział przecie, jak stary popchnął swego syna w aleję, którą w minutę później, przeszedł z dwoma policjantami. Ale dobiegłszy do końca, nie znalazł najmniejszego śladu zbiegów. Pożegnał więc agentów policyjnych i powracał tąż samą drogą, gdy malec go zaczepił:
— Ja znam pana doktora, pan doktor leczył w przytułku moją ciotkę Deborę, gdy miała atak... Ja jestem Janek Mac Quaid... Tatu jest zamiataczem ulic i mieszka tam...
Wyciągnięty palec ukazywał biedną lepiankę, przytuloną do zrujnowanej szopy.
— Więc mam panu coś do pokazania, doktorze Lamar, — mówił malec z miną bardzo poważną, — coś bardzo niezwykłego. Proszę iść tędy. To na placu. A wejść tu wcale nie jest trudno, trzeba tylko pociągnąć tę belkę w parkanie, a otworzy się sama...
Zainteresowanie doktora wzrastało z każdą chwilą, bez wahania poszedł za Jankiem, który mu opowiedział wszystko, czego był świadkiem. Wypróbował sam owe kółko i zbadał że klapa się podnosi. Opuścił ją, usiadł obok i zaczął kombinować.
Po chwili wyciągnął portfel, wyjął bilet wizytowy i nakreślił na nim kilka słów ołówkiem.
Potem, podając bilet Jankowi, rzekł:
— Uważaj, chłopcze! Daję ci tutaj bardzo ważną misję. Pobiegniesz jak możesz najprędzej z tym biletem i oddasz to pierwszemu spotkanemu policjantowi. Zrozumiałeś?
— Lecę już, panie doktorze!
Maks Lamar wyciągnął jeszcze z kieszeni parę sztuk monety i wręczył malcowi.
Janek wziął nogi za pas.
Pozostawszy sam Maks Lamar chodził jakiś czas rozmyślając nad sytuacją.
Czekanie bezczynne irytowało go. Czy Dżim Barden, którego, niespodziewanym zbiegiem okoliczności, udało się mu odnaleźć ślady, nie skorzysta z tej przerwy, by znowu uciec? I, nie mogąc wytrzymać, wrócił do klapy, otworzył ją i odważnie zapuścił się w głąb czarnej czeluści.
Tymczasem Janek Mac Quaid siedząc na wysokim taborecie przed bufetem szynku, zamówił sobie z całą powagą szklankę grogu. Bilet Maksa Lamara spoczywał spokojnie w kieszeni chłopaka. Zamierzał on doręczyć go za chwilę. Tymczasem miał pragnienie, więc popijał. Zdawało mu się, że jest człowiekiem, że ma pieniądze, że był świadkiem niezwykłych wypadków, że obarczono go misją doniosłą, że ziemia nie była godną go nosić.
Dopiero gdy wypił swój alkohol i gdy majestatycznie zapłacił rachunek, wówczas opuścił szynk i udał się na poszukiwanie policjanta.
Niedaleko, bo na rogu ulicy. ujrzał aż dwóch, rozmawiających z ożywieniem.
— Mówię ci, że oni napewno skręcili na lewo, wychodząc z aleji, — mówił jeden do swego kolegi.
— Hallo, — rzekł Janek, ciągnąc go za rękaw, czy chce pan coś zobaczyć?
— Policjant ze zdziwieniem przeczytał bilet:

MAKS LAMAR
dr. med. lekarz sądowy.
Proszę iść z tym chłopcem. Potrzebuję pomocy.

Policjanci, napotkani przez Janka, byli tymi samymi, którzy towarzyszyli Maksowi Lamarowi w jego pogoni. Nie pytając więc o nic więcej, pobiegli za Jankem na plac, ogrodowy parkanem.
Doktora już tam nie znaleźli, ale Janek wytłómaczył im tajemnicę kryjówki i pokazał klapę. Policjanci podnieśli ją i spuścili się w głąb po drabinie, przypuszczając słusznie, że doktór ich tam wyprzedził. Ale nie pozwolili Jankowi, który pałał chęcią doznania niezwykłych przygód, towarzyszyć im do nieznanej czeluści.

Kiedy stary Barden opuścił nad swoją głową klapę, popchnął Boba, trzymanego wciąż żelazną dłonią, na ziemię, w głąb po drabinie.
Bob znalazłszy się w tej nieznanej studni, w nieprzeniknionych ciemnościach, na drabinie, trzeszczącej mu pod nogami, był przerażony bardziej, niż kiedykolwiek i słuchał ulegle.
Drabina prowadziła do wąskiej piwnicy, skąpo oświetlonej przez małą szybkę u góry. Za piwnicą otwierał się ciasny kurytarz, prowadzący do drugiej piwnicy, napełnionej odpadkami wszelkiego rodzaju i pustemi flaszkami. Dżim obracał i się tu ze znajomością terenu, gdyż odrzuciwszy kilka flaszek w kącie, natrafił na małe schodki, gdzie zaczął schodzić, pchając przed sobą syna. Po paru minutach podniósł w ścianie klapę i zaciągnął tam Boba ze sobą. Znaleźli się teraz w małej izbie, oświetlonej ponurem światłem brudnego okienka. Za całe umeblowanie były tu stary kredens, stół z desek i dwa nadłamane krzesła, wyplatane słomą.
Dzim Barden opuścił klapę.
Niemiłosierny, zwrócił się teraz do syna:
— Ty! Ty jesteś bandytą! Tak, otom się z ciebie dochował pociechy! — warczał głosem zduszonym ze wściekłości. — A dlaczego? Przecie nigdy ci na niczem nie zbywało! Otaczałem ciebie opieką i staraniem od lat dziecinnych! Strzegłem ciebie od tego! Miałeś wszystko, czego ja nie miałem! Ach, istoty takie, jak ty, nie mają prawa do życia!
Bob przerażony nie odzywał się. Ojciec popchnął go brutalnie i zdyszany, z twarzą wykrzywioną konwulsyjni, zamilkł na chwilę.
Potem, jakby po namyśle, zbliżył się znów do syna, schwycił go za ramię i wepchnął do izby sąsiedniej. Był to pokoik jeszcze mniejszy. Znajdowało się tam stare łóżko żelazne, stołek z połamanem siedzeniem i mała szafka, na której stała miednica i dzbanek nadszczerbiony. Na ścianie, obok podartego oleodruku wisiał brudny ręcznik, zasłaniający kurek od gazu.
Gwałtownym ruchem Dżim rzucił syna swego na łóżko i potrząsnął nad nim, jak maczugą, swą potężną pięścią. Chcąc zasłonić się przed ciosami, jakie czuł, że się zbliżają, podniósł Bob obie ręce na wysokość twarzy, ale stary Barden uspokoił się najwyższym wysiłkiem. Nie ruszając syna, opuścił swe maczugi, poczem wyszedł do pierwszej izby i usiadł przed stołem, oparłszy głowę w dłoniach.
— To ci dopiero heca! Ależ ja mam pecha, — mruczał do siebie Bob, widząc że jest sam. Ale tu pocieszał się tem, że widocznie u ojca kryzys minął i na ten raz jeszcze jest ocalony.
Przeciągnął się. Wypity naczczo alkohol zamroczył go, a szalone tempo ucieczki zmęczyło go bardzo. Wzruszył cynicznie ramionami i obojętnie zupełnie ułożywszy się na bok, zasnął snem kamiennym.
Tymczasem Dżim Barden długą chwilę siedział pogrążony w smutnych myślach.
Jego furja ustąpiła, miejsca rozpaczy. Milczący, nieruchomy, był on obecnie człowiekiem zupełnie złamanym, którego przygniata wciąż wzrastający straszliwy ciężar choroby dziedzicznej, która — on wie już dobrze, — jest nieuleczalna i wzmagająca się z wiekiem. W przeżywanych obecnie uczuciach strachu, wstrętu, wyrzutów sumienia, bezradności, powracało wciąż, jak dzwon żałobny, zdanie, które wykrzyczał śpiącemu obecnie obok snem sprawiedliwych nędznikowi:
— My nie mamy prawa do życia!
Zdanie to dzwoniło mu w uszach a właściwie słyszał je w mózgu swoim już od szeregu miesięcy. Obecnie zaś, powzięta decyzja wpłynęła na niego uspokajająco.
— My nie mamy prawa do życia!
Dżim Barden wstał z krzesła. I głucho, z głębi serca, powtórzył to zdanie:
— My nie mamy prawa do życia!
Z wzrokiem osłupiałym, jakby patrząc w głąb siebie, mówił dalej:
— Jesteśmy dwaj ostatni, on i ja... Kiedy my umrzemy, rasa przeklęta przestanie istnieć. Musimy zginąć.
Żadnej innej walki... Żadnego innego rozumowania. Decyzja nieodwołalna.
Z twarzą bardziej ziemistą, niż kiedykolwiek, zbliżył się do drzwi, otworzył je cicho, podszedł do łóżka, naktórem syn jego spał dalej snem ciężkim, nachylił się nad nim i długo patrzył w jego twarz koloru ołowiu, przedwcześnie zniszczoną nadużyciem alkoholu i cyniczną w wyrazie.
Dżim Barden podniósł głowę: ostatnia chwila wahania...
Potem gwałtownie chwycił kurek od gazu i odkręcił go. Wrócił znów do izby sąsiedniej, zamknął cichutko drzwi i oparł się o nie, wyczerpany zupełnie.
— Umrze, nie zdając sobie sprawy, — szepnął do siebie. — Nie chcę, by cierpiał. Czyż nie jest on również ofiarą, on również!... jak ja... Czyż nie jest on pod wpływem Czerwonego Koła, jeżeli jest moim synem?
Nagle drgnął jak zwierz dziki, czujący niebezpieczeństwo, pochylił się naprzód, z oczami utkwionemi w podłogę, skulony, gotów do skoku.
Klapa w podłodze podnosiła się.
Podnosiła się pomału, bez hałasu, podnoszona mocnym wysiłkiem.
Najpierw ukazał się jakiś przedmiot, będący lufą rewolweru, potem ręka, trzymająca broń.
Dżim Barden, skulony, milczący, posunął się znienacka i raptownie chwycił w obie swe potężne dłonie rękę z rewolwerem.
Kilka chwil trwała walka. Nadchodzący, jeszcze niewidzialny, bronił się rozpaczliwie. Stary bandyta był tu jednakże górą. Wyrwał rewolwer z zaciśniętych palców i pociągnął brutalnie nieznajomego w górę, do izby.
Dżim-Czerwone-Koło poznał w przybyszu Maksa Lamara. Skurcz furji wykrzywił mu twarz. Zdobyty rewolwer wycelował w pierś doktora.
— Ręce do góry! warknął.
Maks Lamar usłuchał z najdoskonalszą zimną krwią.
Chwilę trwało groźne milczenie.
— Aa... ty mnie trzy razy kazałeś zamykać do szpitala wariatów, ty, przeklęty doktorze! Ale teraz to ja ciebie trzymam w ręku...
— Widzę to i stwierdzam, jak to zresztą już przedtem zauważyłem, że zbyt wcześnie wypuszczono was, Dżimie Barden, na wolność, — odpowiedział spokojnie doktor Lamar. — Widzę, że wcale nie jesteście wyleczeni...
— Siadaj tam, — przerwał bandyta, wskazując mu krzesło lufą rewolweru. — Mamy do pogadania ze sobą.
I sam trzymając wciąż doktora pod groźbą nabitej broni, upadł na drugie krzesło po przeciwnej stronie stołu i podniósł wysoko rękę prawą, na której widniał, czerwony, jak krew, stygmat dziedziczny.
— A, a to widziałeś? Czy znasz to? To mój znaki Czy wiesz, co on znaczy? Zawsze, od niepamiętnych czasów, był z pokolenia w pokolenie Jeden Barden z tym znakiem na ręku. I ten Barden był istotą obciążoną dziedzicznie, chorą lub oryginalną, zbrodniczą lub szaloną...
— Myślałem zawsze, że dziedziczność tego niezwykłego stygmatu jest legendą, — oznajmił, wciąż bardzo spokojnie, Maks Lamar, śledzący bacznie wzrokiem każde poruszenie swego niebezpiecznego interlokutora.
— Nadeszła chwila, gdy dziedziczność ustanie, — mówił dalej Dżim. — Trzeba, by nasza przeklęta rasa zginęła! Jest nas obecnie dwóch tylko, mój syn i ja... Dla syna, to już się rozpoczęło... Tam (tu uczynił ruch wskazujący na drugą izbę), posłuchaj! Nie słyszysz jak on jęczy, uduszony gazem?... A teraz, moja kolej... Ty mnie dostarczyłeś broni. Ale ale bój się, nie zostawię cię, wezmę ciebie ze sobą, doktorze Lamar, ponieważ ty sam przybyłeś tu na postukiwanie mnie.
Ze skurczu twarzy Bardena Lamar poznał, że nadeszła chwila decydująca, że bandyta strzeli. Szybkim jak błyskawica ruchem schwycił rewolwer, starając się rozbroić szaleńca.
Spleceni wściekłym uściskiem obydwaj potoczyli się na podłogę i powstali, nie wypuszczając siebie z objęć. Rozległ się wystrzał, zresztą bez szkody dla zapaśników. Lamar, zbierając sity, unieruchomił na chwilę rękę Bardena i jednem uderzeniem otwierając magazyn rewolweru, wysypał wszystkie naboje.
W tejże sekundzie podniosła się klapa i dwaj policjanci sprowadzeni przez Janka, wpadli do izby, z rewolwerami w rękach.
Dżim odepchnął swego przeciwnika, chwycił krzesło i cisnął je całym impetem we wchodzących. Zapóźno: Policjanci byli już przy nim.
Maks Lamar, wyczerpany walką, chwilę pozostał nieruchomy, bez sił i bez oddechu. Po minucie zdał sobie sprawę, że silna woń gazu napełnia izbę i dusi go. Słowa Bardena: „Mój syn... tam... czy nie słyszysz jego jęków?“ błyskawicznie przeleciały mu przez mózg. Zerwał się, otworzył drzwi od sąsiedniej izdebki, ale odurzony, cofnął się. Odetchnął głęboko, znów jednym susem znalazł się obok, zamknął kurek od gazu, chwycił stołek i wybił nim szyby w okienku. Powrócił wówczas do łóżka, na którem widział jakiś kształt ludzki nieruchomy, wziął Boba aa ręce i przeniósł do drugiego pokoju.
Tu walka trwała, coraz zaciętsza, między starym Dżimem a policjantami. Barden nie starał się uciec, tylko chciał umrzeć. W tym celu chwycił zbrojną w rewolwer rękę jednego policjanta i wszelkiemi siłami skierowywał lufę w swoją pierś. Udało mu się: roziegł się strzał i Dżim Barden upadł nawznak, z rozkrzyżowanemi ramionami.
Maks Lamar nachylony nad ciałem młodego Bardena, które zsunęło się na ziemię, czynił wszystkie możliwe wysiłki w celu przywrócenia młodzieńcowi życia. Napróżno, gdyż śmierć zrobiła już swoje.
Następnie lekarz pochylił się nad ciałem Dżimia. Ale i ten już nie oddychał. Kula przeszyła serce.
Maks Lamar wstał. Przez chwilę wpatrywał się w lezące obok siebie zwłoki ojca i syna.
— Nie żyją obydwaj, — powiedział głośno. — A z ich śmiercią kończy się istnienie przeklętego znaku Czerwonego Koła...

Tragiczny koniec Dżima Bardena i jego syna wywołał wśród publiczności wielkie wyrażenie.
Maks Lamar starał się ukryć przed prasą rolę, jaką odegrał w tej sprawie. Ale napróżno. Jego przenikliwość i odwaga, których złożył świetne dowody, zrobiły mu zasłużoną sławę.
Doktor jednakże, przemęczony raportami i zeznaniami, jakich wciąż żądano od niego, czuł potrzebę rozrywki i widywania rzeczy pięknych po tych przejściach tragicznych. Wówczas to przypomniał sobie — ale czyż istotnie zapomniał o tem choć na chwilę? — obietnicę swoją, daną Florze Travis l jej matce złożenia im wizyty.
Pewnego więc popołudnia, w dwu lub trzy dni po śmierci Bardenów, wybrał się w kierunku Blanc-Castel’u.
Pogoda była piękna, Maks Lamar szedł powoli, uważając, że godzina jest zbyt wczesna na wizytę.
Wchodząc na duży plac, zauważył auto, stojące niedaleko. Mimowolnie rzucił nań okiem, lecz wzrok jego jak przykuty przylgnął zachwycony do ręki kobiecej, która niedbale oparta o brzeg drzwiczek, odbijała na ciemnem tle samochodu.
Pasażerów nie było widać. Ukazywała się jedynie ręka, ale od niej doktor nie mógł oderwać oczu.
Była to ręka kobieca, ręka drobna, subtelna i wypieszczona.
W tejże chwili auto skręciło i odjechało.
Maks Lamar wydał okrzyk zdumienia. Na rączce białej, na rączce wypielęgnowanej, tworzył się znak, niewyraźny z początku, stygmat okrągły, który ciemniejąc, stał się jak wieniec nieregularny, koloru krwi — Czerwone Koło.
Maks Lamar rzucił się pomiędzy samochody, ale auto pędziło z wielką szybkością, tak, że zaledwie miał czas odczytać numer, umieszczony z tyłu wozu. Powrócił więc na chodnik, wyciągnął portfel i ręką, która mimo wielkiego opanowania, drżała, zapisał na bilecie wizytowym krótką notatkę:
„Samochód 126694, Czerwone Koło“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.