Przejdź do zawartości

Czarny Czarownik/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Czarny Czarownik
Podtytuł Relacja z wyprawy do Afryki 1926 r.
Wydawca Towarzystwo wydawnicze "Rój"
Data wyd. 1926
Druk Druk. "Grafia"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI
DRAMAT BIAŁYCH LUDZI

W krótkich zarysach opisałem pracę białych ludzi na czarnym lądzie. Ta praca przechodzi w warunkach nader ciężkich, spowodowanych wrogim klimatem.
Lecz warunki moralne są bez porównania cięższe.
Życie schodzi na pustkowiu, w otoczeniu murzynów, nawet nie mówiących po francusku, życie pozbawione wszelkich warunków kulturalnych, płynące w chacie półmurzyńskiej, półeuropejskiej, licho umeblowanej i urządzonej, zawsze pełnej jadowitych gryzących owadów, jaszczurek, szczurów i nietoperzy. Dzika, niegościnna dżungla, otaczająca dom białego człowieka, obce środowisko tubylców, brak jakichkolwiek rozrywek umysłowych, bo poczta z Francji przychodzi tu czasem tylko sześć razy na rok, jeszcze bardziej zatruwają istnienie samotnego człowieka.
Samotnego..., gdyż tylko w rzadkich wypadkach Europejczyk może mieszkać w dżungli z rodziną. Najczęściej żyje na dwa domy. Sam — tu w Afryce w brussie, żona zaś i dzieci — we Francji, bo, jak już wspomniałem, kobiety a szczególnie dzieci, źle znoszą klimat tej części kolonji.
Poznałem w Wysokiej Wolcie pewnego młodego urzędnika, został przed paroma laty mianowany administratorem małej, a bardzo od stolicy kolonji oddalonej placówki.
Przybył tam z żoną, młodziutką 18-letnią paryżaneczką.
Byli bardzo w sobie rozkochani i chociaż, oprócz ich dwojga, żadnego innego Europejczyka tam nie było, mała, schludna rezydencja rządowa, z pewnością wydawała się im pałacem zaczarowanym, w jaki ją zmieniła miłość.
Trwało to jednak niedługo
Młoda kobieta zaczęła nagle chorować, słabnąć i blednąć z dnia na dzień. Każdy z administratorów francuskich w kolonjach, ma w swem rozporządzeniu aptekę i poradnik lekarski — więc młody urzędnik, przestudjowawszy książkę medyczną, rozpoczął kurację młodej żony.
Nic jednak nie pomagało i młoda kobieta gasła w oczach.
Nieszczęśliwy mąż miotał się w rozpaczy, probując coraz to nowych i nowych środków, bez systemu i należytej wiedzy. Mógłby chorą odstawić do najbliższego punktu, gdzie był lekarz, lecz musiałby mieć pozwolenie na porzucenie swej placówki. Do miasta, najbardziej szybkonogi murzyn zdążyłby dopiero na jedenasty dzień, tyleż z powrotem, a później znowu conajmniej jedenaście dni drogi z chorą w hamaku do szpitala. A tymczasem młoda kobieta była coraz słabsza i zrozpaczony urzędnik rozumiał, że umrze w drodze. Więc znowu dawał lekarstwa, zmieniał je codziennie, wczytywał się w opis każdej choroby w poradniku i doczekał się chwili, gdy ostatni promyk życia zgasł w wyczerpanem ciele żony.
Wtedy padł na szybko rozkładający się trup i począł wyć, jak głodny szakal, aż zbiegła się cała wieś i z podziwem przyglądała się rozpaczy „białego“.
„Biały“ oprzytomniał dopiero w nocy, gdy zaczął dolatywać do pokoju świeży powiew wiatru, podniósł się i zaczął piłować i strugać deski... na trumnę.
Przed świtem skończył i, wyszedłszy do gaiku, znajdującego się poza domem, długo i mozolnie kopał dół w kamienistej, twardej ziemi, zawlókł się do grobu z ciałem ukochanej kobiety i zakopał trumnę własnemi rękoma.
Skończywszy z tem usiadł przed mogiłą, wsparł głowę na dłoniach, drżał całem ciałem, a później śmiać się zaczął, narazie cicho, tajemniczo, a potem coraz głośniej i przeraźliwej, aż zbiegli się wszyscy mieszkańcy wioski i dziwili się „wesołości“ białego człowieka.
Wkrótce jednak rozeszli się, śmiejąc się i żartując, gdyż nie mogli zrozumieć, co się dzieje z tym człowiekiem; pozostała tylko jedna dziewczyna. Usiadła na progu domu administratora, lśniąc na tle białej ściany hebanowem ciałem, namaszczonem masłem „Karite“ i wonnym olejkiem. Siedziała nieruchoma, pełna oczekiwania.
Wiedziała, że jest piękna, młoda i ponętna, bo mówił jej nieraz o tem poprzednik obecnego naczelnika, wesoły, rozpustny łobuz paryski i ten drugi-oficer, co przybył tu po rekruta, gdy przychodziła do niego, sprowadzana przez czarnego żołnierza z eskorty.
Czekała teraz, aże ten „biały“, co płakał i śmiał się naprzemian, rzuci na nią okiem, oceni jej piękność i nieznacznie skinie na nią, bo przecież będzie mu posłuszną we wszystkiem za barwne tkaniny i paciorki, za srebrne, połyskujące franki, z których kowal wiejski zrobi dla niej brzęczący naszyjnik...
Siedziała i czekała...
Może nosiła potem naszyjnik ze srebrnych franków — nie wiem, bo o tem nikt nie mówił tam, gdzie spotkałem tego tragicznego urzędnika i gdzie żadnej kobiety w jego samotnej, smutnej siedzibie nie widziałem.
Jest to jeden z niezliczonych dramatów życiowych francuskich urzędników i kolonistów w Afryce Zachodniej, a ileż innych widziałem i słyszałem tam!
Wiem, jak śmiertelnie chorych urzędników czarni funkcjonariusze odstawiali do najbliższych punktów lekarskich, wlokąc ich w ciągu dwudziestu dni w hamakach przez góry, błota i dżungle, pod palącemi promieniami słońca, lub pod strugami szalonej ulewy poto tylko, aby przynieść martwe, już gnijące ciała. Wiem, jak ginęli koloniści i urzędnicy, idący z pomocą tubylcom, gdy śród nich grasowały epidemje — i umierający na żółtą febrę, trąd i słońca, lub pod strugami szalonej ulewy po to[1] samotnych przedstawicieli naszej cywilizacji, padł pod ciosami rogów bawolich, lub pazurów drapieżników, mężnie stając w obronie powierzonych mu czarnych mieszkańców obwodu.
Nikt, kto tego sam nie widział, nie może ocenić całego poświęcenia i troski życiowej tych białych ludzi, rzuconych do dzikiej dżungli, do środowiska murzyńskiego, na pastwę tęsknoty za Ojczyzną, kochanymi ludźmi i warunkami cywilizowanego życia, nudów, niebezpieczeństw codziennych doraźnych i niewidzialnych, ukrytych w powietrzu, wodzie, ziemi i pokarmie, na rozpacz trudów syzyfowych. Nikt tego nie oceni należycie w Europie i nikt się nie interesuje życiem tych bohaterów i męczenników.
A ileż dramatów psychologicznych odgrywa się tam, na tle dżungli nieprzebytej!
Parę lat temu w Paryżu, narobiły dużo wrzawy dwie sztuki teatralne „Samum“ i „Duch zła“, wiernie malujące życie kolonistów podzwrotnikowych. Lecz wrzawa ta, jak zwykle w wielkich miastach, skończyła się z chwilą, gdy dzienniki przestały o tem pisać, a krytycy dali marne odezwy, oceniając obydwie sztuki z punktu widzenia techniki teatralnej i zapominając, jak to często bywa, że scena jest „mówiącą księgą“ opowiadającą o wszystkiem, co obchodzi, raduje lub trapi ludzkość i społeczeństwo. Doprawdy, gdybym się nie bał ortodoksalnej krytyki teatralnej, napisałbym sztukę z życia kolonji, gdzie charaktery ludzkie stają się bardzo barwnymi i wypukłymi, a cechy ludzkie występują nieprzykryte formalnymi smokingami i monoklami. Lecz jedna taka próba moja była uważana za zbrodnię niemal i powtarzać tej zbrodni narazie nie chcę, chociaż myślę, że niektóre okrzyczane, modernistyczno-aroganckie sztuki, jak naprzykład „Wspaniały rogacz“, były większą, bo istotną zbrodnią, przeciwko zdrowemu rozsądkowi ludzkiej psychologji, poczuciu czystości obyczajów, poszanowania czci kobiety i estetyki.
Lecz dość o snobizmie krytyki teatralnej, bo, przecież, żadnych „prawdziwych“ teatrów, a więc sztucznych drzew, pałaców, słońca, wody i twarzy w Afryce nie widziałem! Była tam przede mną olbrzymia, bezgraniczna scena, gdzie żywi, prawdziwi ludzie odgrywali dramaty i tragedje, napisane przez Naturę.
Te tragedje i dramaty nieraz zmieniają taką scenę w arenę amfiteatrów rzymskich, gdzie zabawiano widzów gorącą, najprawdziwszą, krwią!
Byłem sam uczestnikiem tych widowisk, bo były niemi... polowania.





  1. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale druku zamiast poprawnego wersu powtórzony jeden z poprzednich wersów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.