Czarnebłoto/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Czarnebłoto |
Podtytuł | Pająki wiejskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Żniwo już było na ukończeniu, ostatnie kopy zwożono do stodół lub układano w sterty; wszędzie po wioskach panowała radość, bo urodzaj był dobry, więc ludzie się cieszyli, że chleba im do nowego wystarczy, a jeszcze i na sprzedaż zostanie. Ale największa radość była w Brzozówce.
Ciotka Gertruda święciła swój tryumf. O Różańskim nie wspominano już wcale, natomiast pan Stanisław przyjeżdżał bardzo często, jako narzeczony Zosi.
Postanowiono, że ślub odbędzie się na jesieni i ciotka zajęła się przygotowaniem wyprawy. Szło jej to bardzo szybko i bez żadnych trudności.
Od brata na ten cel nie chciała przyjąć ani grosza.
— Przepraszam, panie bracie — mówiła — ale byłabym bardzo lichą gospodynią, gdybym przez tyle lat nie potrafiła zebrać na dwie skromne wyprawy. I to panu bratu wiedzieć trzeba, że obie dziewczęta dostaną porówno, tyleż wszystkiego Jadwinia, ile Zosia; a jak im jeszcze w dzień ślubu trochę pieniędzy dam, to się chyba brat nie rozgniewa?
— Pani siostro, ktoby się na panią siostrę gniewał? Zacna kobieta jesteś z kościami!
— Swoją drogą nie chciałeś mojej rady słuchać i byłbyś dziecko zmarnował.
— Nie mówmy już o tem. Chciałem jak najlepiej, byłem w błędzie, przepadło!..
— Tak, bracie, nie ma o czem wspominać. Cieszmy się raczej, że nasza Zosia będzie szczęśliwa. Chłopiec uczciwy i dzielny, pracy się nie ulęknie, a kochają się! Panie bracie, jak oni się kochają, to coś nadzwyczajnego!
— Jak młodzi. Cóż w tem za dziw?
— Właśnie, że dziw, bo dobrali się, jakby w korcu maku dwa ziareczka. Ja od pierwszego wejrzenia, gdy Staś pierwszy raz był u nas, zrozumiałam, przeczułam, że to się dobrze skończy, tak mi się przynajmniej wydawało. I niechże mi kto powie, że nie ma przeczuć? Owszem, są, tylko trzeba mieć serce. Kto kochać nie umie, ten i przeczuć nie potrafi. Tak się to przedstawia w mojej kobiecej głowie, ale mniejsza o to. Widzisz, panie bracie, od czasu, kiedy zgodziłeś się na to małżeństwo, widzisz dokoła siebie samo szczęście. Zosia, Jadwinia, ja, nie mówię już o Stasiu i jego matce. A ty, panie bracie, przyznaj, że jesteś też szczęśliwy. I czemuż to pan brat marszczy brwi tak srogo, kiedy w gruncie rzeczy serce ma napełnione radością? Wydajemy córeczkę nie za magnata, ale wydajemy ją dobrze, bo za człowieka, a jeżeli tak o kawalerze powiedzieć można, to już bardzo wiele; wierz mi, panie bracie, że wiele, nadzwyczaj wiele...
— Ja nie przeczę, owszem, ale moja siostro, dlaczego on się przy tej służbie upiera? Co mu po tem? Zatraceniec jest do wzięcia, doskonały folwark, warunki bardzo dogodne, dorobić się można. Ja przecież pieniędzy dam, ile będzie trzeba.
— Panie bracie, mógłby on i za swoje w tę dzierżawę wejść, bo matka mu chce swój kapitał oddać, ale on nie ma ochoty, a Zosia za nic na świecie nie zgodzi się na to, aby w Zatraceńcu mieszkać.
— Cóż jej przeszkadza?
— Widać, że przeszkadza, kiedy nie chce. Mogliby łatwo inny dobry folwark znaleźć, ale naprawdę, po co?
— Jakto po co? Żeby na swojem być, nie wysługiwać się nikomu.
— Eh! korona z głowy nie spadnie, panie bracie, obowiązek nie hańbi. Zresztą tam jest dobry kawałek chleba; pensya niewielka, ale gospodarstwo na Majdanie znaczy tyle, co nieduży folwarczek, można się inwentarza dochować i całkowite utrzymanie mieć. Kawałek chleba porządny, co się zowie. Niech pobędą kilka lat, a przez ten czas i jego mająteczek i Zosi posag wzrośnie, no, i my będziemy mieli ich blisko siebie. Bo mów ty sobie, co chcesz, panie bracie, ale zawsze ta Zosia, chociaż i za mąż wyjdzie i nazwisko zmieni, jednak dla nas będzie to ta sama Zosia, to samo dziecko, które się na naszych rękach wychowało, które tak serdecznie kochamy. I miło nam będzie mieć ją niedaleko, prawie przy sobie, widzieć niemal codzień. A jeżeli się jeszcze wnuków doczekamy... A, bracie, ja o tem bez wzruszenia mówić nie mogę. Stara panna jestem, dzieci własnych nie miałam, ale zdaje mi się, że gdybym została chociaż cioteczną babką, to... to... ech! niech lepiej nie doczekam, bo jabym te bachory na nic pieszczotami zepsuła.
Argumenta siostry przekonały Boreckiego, uznał ich słuszność i postanowiono, że pan Stanisław pozostanie jeszcze przynajmniej na lat kilka na dotychczasowem stanowisku. Domek w Majdanie nieduży, wszystkiego cztery pokoje, ale na co więcej? Zosia utrzymuje, że sensu nie miał ten, kto pałace wymyślił; w takich bowiem wielkich salonach, jak stodoły, jest pusto i zimno; trzeba się w nich szukać, jak po lesie, a w małym domku drewnianym może być, jak w raju. W jednej połowie będą mieszkali państwo młodzi, w drugiej pani Zawadzka. Matka, jak matka, wszystkoby rada oddać dzieciom, chce sobie zatrzymać jeden pokoik, ale Zosia na to się nie zgadza. Mówi, że mama jest główną osobą w domu i musi mieć jak największą wygodę.
Dwa pokoje, te, co nie dla mamy, są już prawie urządzone.
Pana Stanisława wyrzucono ztamtąd, będzie chwilowo na komornem u matki, dopóki się wszystko nie ukończy. Ileż to się sesyj nad tem odbyło!
Ciotka Gertruda, pani Zawadzka, Zosia i Jadwinia, ciągle miały konferencye nad tem, aby pokoiki wyglądały niby pudełka od cukierków.
Co tam naznoszono firanek, serwetek, dywaników na kanwie wyszywanych, a co kwiatów!
Pod każdem oknem stały schodki, i to nie byle jakie, ale naumyślnie robione i malowane przez stolarza w miasteczku. Dopiero na tych schodkach jaśniała kwiatami prawie cała oranżerya z Brzozówki. Zosia nie chciała tyle roślin zabierać, ale Jadwinia prosiła, nalegała prawie, zapewniając, że dochowa się nowych bardzo szybko. Zresztą, gdyby Jadwinia miała kiedy urządzać mieszkanie dla siebie, to Zosia jej część swoich kwiatów ofiaruje.
Domek na Majdanie przygotowany już był na przyjęcie młodej pary; termin ślubu się zbliżał.
Ciotka Gertruda widząc, że wyprawa Zosi już jest ukończona aż do najdrobniejszych szczegółów, zaczęła myśleć o strojach dla Jadwini i dla siebie. Jadwinia miała mieć na weselu suknię białą ze wstążkami i kwiatami, zaś ciotka postanowiła przywdziać strój wspaniały.
— To już trudno — mówiła do Zosi — nigdy w życiu nie ubiegałam się za strojami, nie myślałam wcale a wcale o elegancyi, ale na twojem weselu chcę zabłysnąć. Niech ludzie wiedzą, że nie byle kto jesteśmy i że w razie potrzeby potrafimy się pokazać.
Dla tej idei przepatrzyła ciotka swoją szafę i wydobyła z niej staroświecką suknię jedwabną, barwy osobliwej, mieniącej się jak skrzydło kaczora.
Szwaczka, która szyła wyprawę, nadała tej szacie kształty współczesne, a przynajmniej zbliżone do współczesnych, zaś Dawid Gont, pierwszy krawiec na całe Czarnebłoto i okolicę, sporządził dla pana Boreckiego garnitur frakowy, w który włożył całą swoją umiejętność fachową, oraz zdolności dwóch młodych czeladników.
Wszyscy byli zajęci przygotowaniami do wesela, zakłopotani, zapracowani, oprócz narzeczonych.
Dla tych, jak się zdawało, świat nie istniał, zwłaszcza, gdy się znajdowali razem.
Co ich to obchodziło, że Jadwinia całemi godzinami rozmyśla nad kwestyą jakiej wstawki, lub gałganka, że ciotka Gertruda zgromadza takie zapasy różnych smakołyków, jakby miała niemi nie gości weselnych, ale całe rzesze zgłodniałych nasycić; że pan Borecki, ku wielkiemu oburzeniu Małki, puścił się w podróż do miasta gubernialnego, aby ztamtąd wina sprowadzić; że cała służba była w gorączkowym ruchu, zapracowana, zajęta od świtu do nocy...
Nie zważali na to bynajmniej, jak gdyby obcy temu wszystkiemu; szeptali tylko nawzajem do siebie, ale co, o czem, tego nikt nie słyszał.
Jadwinia domyślała się, że zapewne o kochaniu i dziwiła się siostrze, że jest taka poważna.
— Gdybym ja była zakochana — mówiła do ciotki — tobym się śmiała, cieszyła i mój narzeczony musiałby być koniecznie wesoły, a ci siedzą tacy zadumani i poważni, jak dwa bociany na gnieździe i każą nam w to wierzyć, że są nadzwyczaj szczęśliwi.
— Co ty się tam znasz, dzieciaku! — odrzekła ciotka — jeszcze czas — i ty nie będziesz wiecznie roztrzepańcem, lecz nabierzesz powagi.
— Ale moja ciociu!...
— Czegóż jeszcze chcesz?
— Proszę cioci, gdy Zosia wyjdzie już za mąż, to czy ja mam mówić do pana Stanisława: panie Stanisławie, czy też „ty?“
— Naturalnie, że „ty.“
— Ja nie będę śmiała.
— Proszę, nie masz śmiałości? A może chcesz zachować powagę.
— Ja mam ochotę wytargać go za uszy, moja ciociu, za to, że jest taki nudny i ciągle wzdycha, ale także nie śmiem... Zresztą, zobaczymy.
W dzień wesela Zosi, zaraz po południu, wybrał się Rokita do Czarnegobłota, aby tam zobaczyć się z Chasklem, który jakby naumyślnie wyjechał.
Jakby naumyślnie, bo na dzień następny wyznaczony był termin sprzedaży całego dobytku Rokity.
Chłop nie wierzył, żeby to mogło przyjść do skutku, nie przypuszczał ani na chwilę. Kiedy baba zaczęła płakać i zawodzić, że ją z dziećmi na ulicę wyrzucą, że ją z wszystkiego mienia wyzują, pocieszał ją i próbował uspokoić, że Chaskla uprosi, aby ten fatalny termin odroczył.
— Już mu się do reszty zaprzedam — mówił — wszystko, co zechce tylko, dam, do najcięższej roboty się zaprzęgnę dla niego, niech mi jeno da siedzieć w tej chałupie. Dzieci podrosną, zaczną robić u ludzi, zbierze się trochę grosza i wykupimy się kiedyś... Tymczasem niech tylko siedzieć da... Chce z mojego gruntu dochód ciągnąć, niech ciągnie, jako i teraz, ja i to przetrzymam... Będę go prosił, molestował, nuż uproszę...
Poszedł tedy chłop do Chaskla rano, poszedł go prosić, widocznie jednak przewidywał żyd, że tak będzie i chciał widzenia się z Rokitą uniknąć, gdyż jeszcze przed wschodem słońca do miasteczka wyjechał. Dowiedziawszy się o tem Rokita, zaraz z miejsca, nawet do chaty swojej nie wstępując, puścił się w drogę.
Szedł szybko, męczył się; pot grubemi kroplami spływał mu po czole. Od kilku dni, pod wpływem zmartwienia i niepokoju, chłop ten prawie nic nie jadł, ale głodu nie czuł; dręczyło go tylko niezmierne, nie dające się niczem uspokoić pragnienie. W każdej wiosce przy drodze zatrzymywał się przy pierwszej studni, jaką spotkał i pił wodę długo, chciwie, bez pomiarkowania. Pomimo tego jednak pragnienie nie ustawało, gorączka paliła go, jak ogień, w gardle schło, w piersiach chwilami tchu brakło, w skroniach coś łomotało, jak młotem.
Kilkakrotnie miał chęć rzucić się na ziemię i poleżeć, ale jakaś siła szczególna popychała go naprzód; koniecznie chciał tego żyda widzieć, rozmówić się z nim, uprosić.
Przy rogatce w Czarnembłocie zatoczył się i zachwiał na nogach. Ostatnim wysiłkiem dowlókł się Rokita do szynkowni, wódki kazał sobie podać całą kwaterkę mocnej, najmocniejszej, jaka jest. Wypił duszkiem, rzucił kilka miedziaków szynkarzowi i wyszedł wzmocniony. Doznawał takiego wrażenia, jak gdyby płomień miał w piersiach, a przytem był tak blady, tak kredowo blady, że aż ludzie, patrząc na niego, stawali.
Chaskiel stał na środku rynku i rozmawiał z kilkoma żydami, gdy Rokita nadszedł i dotknął go zlekka w ramię.
Żyd się obejrzał.
— Co chcesz?! — zapytał opryskliwie.
— Chasklu, ja do was potrzebę mam — rzekł chłop pokornie.
— Ja do ciebie nie mam żadnej potrzeby, idź sobie!
— Chasklu!...
— No, no, słuchajcie-no — rzekł Chaskiel do żydów — ten chłop ma do mnie interes!... Ładny interesant! No, co chcesz? Masz zboże do sprzedania, może konia, może bydlę? Owszem, daj, ja kupię. Ale ty nie masz nic do sprzedania; wszystko, coś miał, toś przemarnował, przepiłeś, czego teraz żądasz odemnie?
— Chasklu, ja parę słów na osobności chcę wam rzec.
— Gadaj przy ludziach, ja nie potrzebuję żadnych osobności.
— Więc przy ludziach powiadam. Chasklu, miejcie litość nademną, nad żoną, nad dziećmi, nie wyganiajcie z chałupy, nie marnujcie naszego mienia, ja was proszę. Proszę was, miejcie litość! Co chcecie, robić będę, odpracuję, odsłużę. Każdej roboty się podejmę, gdzie każecie, pójdę, jeno ostawcie w chałupie. Ona po ojcach i po dziadkach, jam się w niej urodził, w niej się dziatek dochował, był gospodarzem...
— Co ty chcesz, Michał! — wołał zaperzony Chaskiel — co ty chcesz? żebym ja ci zrobił prezent z takiej sumy? żeby ja ci podarował taki duży majątek? Co to, czy ja nie mam żony i dzieci, czy ja potrzebuję napychać ciebie pieniędzmi?
— Chasklu, pofolgujcie... Toć Bóg najwyższy widzi, żem wam nic nie winien, że co wziąłem od was, tom w dubelt oddał pieniędzmi, zbożem, odrobił furmankami, żeście mnie jeno opętali na te kwitki, którem podpisywał, nieznawca na pismo i człowiek ciemny, niewiedzący. Chasklu, niechże się w was zbudzi sumienie, toć chociaż wy starego zakonu żyd, aleć Bóg miłosierny jeden dla nas wszystkich. Nie bądźcież kamieniem, toć proszę was i skomlę przed wami i schylam się, jak pies, Chasklu, trzeba mieć litość!...
Żyd rzucił się, jak ukąszony.
— Ty łajdaku! — wołał — ty pijaku! Ty powiadasz, że mnie się od ciebie nic nie należy, kiedy sąd przyznał, że się należy! Ty chcesz być mądrzejszy od samego sądu. Tyś zabrał moje pieniądze, moją pracę, moją krew i żądasz, żebym ja tobie folgował...
— Więc nic od was nie uzyskam, nie uproszę, nie ubłagam, mam zginąć marnie, jak robak... Chaskiel!
Żydzi, otaczający Chaskla, śmiać się głośno zaczęli, rzucając różne uwagi w żargonie.
Bawił ich widocznie ten olbrzym, to uosobienie siły fizycznej, płaszczącej się w pokorze przed takim drobnym, wątłym żydkiem.
— Chasklu — powtarzał Rokita — więc nic nie uproszę, nic nie uzyskam?...
— Idź do cholery, ty pijaku, ja wcale nie mam przyjemności z tobą rozmawiać. Wynoś się do dyabła!...
Chłop wstrząsnął się, jak pies, gdy go zimną wodą obleją, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo, a pięść jego zaciśnięta, z szybkością błyskawicy opisała łuk i niby młot żelazny ugodziła w skroń Chaskla.
Stało się to w jednem mgnieniu oka, żyd padł na ziemię bez ruchu.
— Gwałt! rozbój! — wrzeszczeli inni. — Ty łajdak! ty zbójca! Trzymajcie go!
Ale zbójca uciekać nie myślał, stał nieruchomy, jak głaz i wpatrywał się w leżącego, mrucząc:
— Chasklu, toć zgódźmy się przecie... Co chcesz, jak chcesz, odrobię...
Żydzi zaczęli Chaskla cucić, sądząc, że zemdlał; jeden pobiegł po doktora, lecz zanim ten przyszedł, znalazł się felczer Icek, pochylił się nad leżącym, dotknął go i zawołał:
— Nie żyje!
— Nie żyje! Zabił! Zamordował! — wołali inni.
Zrobił się wrzask piekielny, a w chwilę później tłum ludzi zgromadził się na rynku. Rozlegały się krzyki, przekleństwa, a Rokita stał wśród tej gromady, blady śmiertelnie, prawie nieprzytomny, może nawet nierozumiejący, co się stało.
Rzucono się do niego, chciano bić, wiązać, ale chłop odepchnął najbliższych i stanął w pozycyi obronnej.
Burmistrz spieszył na miejsce wypadku, a za nim kilku mieszczan; już mu powiedziano co się stało.
— Tyś zabił? — zapytał Rokitę.
— Bóg świadkiem, nie chciałem, jenom go trącił, ręka ociężała z żałości. On mnie wpierw jeszcze zabił...
— Słyszy pan, co ten zbrodniarz gada!... Chaskiel jego zabił! My jesteśmy świadki, my byliśmy przy tem!
— Weźcie go! — rzekł burmistrz do mieszczan.
Kilku silnych mężczyzn rzuciło się na Rokitę.
— Dajcie pokój, ludzie! — rzekł spokojnie — pójdę z wami. Już czy tak, czy siak, zginąłem...
Wprowadzono go do izby, mającej okno opatrzone kratami żelaznemi i zamknięto. Zostawszy sam, rzucił się na podłogę i leżał, patrząc w sufit szeroko otwartemi oczami. Chciał myśli zebrać, ale nie mógł, plątały się one w jego głowie bezładnie, a w kilka godzin później, gdy burmistrz do spisania protokółu kazał go przyprowadzić, wstać już nie mógł; był nieprzytomny i mówił od rzeczy, a z urywanych słów można było rozumieć, że prosi o coś, obiecuje odrobić, zapłacić...
Nazajutrz odwieziono go do powiatowego miasta, do szpitala, a ztamtąd, po tygodniu, na cmentarz. Zmarł, nie odzyskawszy przytomności.
W chwili, gdy Rokitę do aresztu prowadzono, już całe miasteczko wiedziało o zbrodni. Ze wszystkich zakątków, ze wszystkich uliczek, dążyli mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci, aby zobaczyć ofiarę. Chaskiel leżał na ziemi nieruchomy i zimny.
Jankiel Bas, Glancman, Dawid Śliwka, Uszer Engelman, Mojsie Fisch, rozpoczęli starania, aby ciało można było jak najrychlej uprzątnąć, aby sekcyi uniknąć. Członkowie towarzystwa pogrzebowego przybyli z tragami.
Małka nie mogła przemódz ciekawości kobiecej, pobiegła także na rynek, aby zabitego zobaczyć, co ją jednak tak przeraziło, że przez kilka dni była jak nieswoja i w sklepie, pod wpływem tego wrażenia, omyliła się kilkakrotnie w wadze, dając funt za funt, bez ujęcia choćby drobnej cząsteczki. Ręce jej się trzęsły...
Wieczorem, kiedy się już trochę uspokoiło w miasteczku, a zwłoki Chaskla przeniesiono do budynku cmentarnego, gdzie miały do czasu przybycia sądu leżeć, Mojsie Fisch zaprosił Engelmana do siebie.
— Chodźcie, Uszer — rzekł — nie zaszkodzi wypić po szklance koszernego wina, bo myśmy dziś dużo przeżyli.
— Owszem, wcale nie zaszkodzi. Myśmy dziś widzieli rzeczy przykre, które spędzają sen z powiek i dają dużo do myślenia.
— Wejdźcie, proszę was, Uszer, siądźmy w pustej stancyi, gdzie nikt nam przeszkadzać nie będzie i ulżyjmy sercom naszym, bo ciężko jest.
— Bardzo ciężko...
Przyniósł Mojsie butelkę i szklanki, nalał wino.
— Na spokój! — rzekł.
— Na zdrowie!
— Obyśmy mieli zdrowie i spokój! Oby oczy nasze nie patrzyły na zbrodnie! Uszer, zdaje się, że jak Czarnebłoto Czarnembłotem jest, jeszcze się nic podobnego nie zdarzyło.
— Ja nie pamiętam.
— Uszer, ja się boję.
— Czego wy się boicie, Mojsie?
— Chłopy są teraz bardzo harde. Oni się całkiem zepsuli, oni nie mają delikatności; ciężko żyć wśród takich zbrodniarzy. Dlaczego wy nic nie mówicie, Uszer?
— Ja myślę o tym wypadku.
— Cóż można myśleć? Zbrodniarz jest zbrodniarz.
— To prawda, ale prócz tego, ja mam jeszcze inne swoje kombinacye; mam w głowie takie smutne myśli, że tylko zapłakać.
— Ja się wcale temu nie dziwię, Uszer. Ktoby nie zapłakał, patrząc na taką brzydką, taką nieszczęśliwą przygodę? Kogo serce nie zaboli wobec widoku morderstwa? Co to jest?... Taki Chaskiel idzie za interesami, rozmawia, handluje... Naraz przychodzi chłop, uderza go i zabija. Czy to nie jest straszne? Czy sama wiadomość o podobnem zdarzeniu nie wywołuje dreszczu? Ja przynajmniej, gdym się dowiedział o wypadku, uczułem zimno, bardzo dotkliwe zimno w całych plecach.
— Posłuchajcie, Mojsie — rzekł Uszer — jesteśmy sami, możemy mówić swobodnie. Nie zaszkodzi, jeżeli w umiejętny sposób zaczniemy obrabiać ten wypadek. Najpierw w trzech wyrazach opowiedzmy, co się stało. Niech to Mojsie sformułuje.
— Co tu formułować? Chłop żyda zabił. Macie trzy wyrazy, najpaskudniejsze w historyi naszego miasta.
— Bardzo pięknie. Zacznijmy temi wyrazami obracać i przesiewać je przez przetak różnych zapytań i komentarzy. Chłop żyda zabił, dlaczego nie stało się odwrotnie? Dlaczego żyd chłopa nie zabił?
— Dziwne zapytanie. Dlatego, że żyd jest człowiek delikatny, nie grubianin, nie ma bydlęcego zdrowia, że jest człowiek handlujący, a nie rozbójnik. Czy wam to wystarcza?
— Owszem, a teraz postawmy takie pytanie: dlaczego chłop żyda zabił?
— Moja pierwsza odpowiedź, odwrócona do góry podszewką, może być odpowiedzią i na drugie wasze pytanie.
— Bardzo dobrze. Stoimy przy tem, że chłop jest grubianin a żyd delikatny. Prawda, myśmy też żydzi, ja i wy — i też delikatni; pytanie, dlaczego chłop, broń Boże, nie zabił was, ani, strzeż Panie, nie zamordował mnie?
— Dlatego, że myśmy nie prowadzili z nim żadnych interesów.
— Wasza odpowiedź jest niezła, ale ma cokolwiek feleru. Nie mówię o sobie, ponieważ mało zajmuję się handlem, ale mówię o was i o wielu innych, którzy prowadzą interesa z chłopami. Dlaczego oni nie są dotychczas zabici?
Mojsie nie odpowiadał.
— No, dlaczego? Odpowiedzcie.
— Ja nie wiem.
— Nie wiecie? Aj, Mojsie, wy wiecie, tylko nie chcecie powiedzieć? Chaskiel jest zabity, gdyż ciągnął z tego chłopa zadużo, gdyż nie dał mu żyć. Chaskiel był zanadto chciwy.
— Co wy mówicie, Uszer? To był spokojny żydek. On nic nie chciał, oprócz swojego. Żądał mieć swoją własność, swoją pracę.
— Aj, Mojsie, mówmy prawdę. Chłop jest grubianin, ale z niego można mieć dużo. On pozwoli brać, ale jeżeli się bierze zanadto, to on krzyczy, jeżeli jeszcze więcej, to bije.
— Uszer — rzekł Mojsie — wy dziwne rzeczy mówicie. Co to jest zadużo? Każdy chce brać tyle, ile może.
— Zadużo.
— A ile Chaskiel brał? Czy wiecie, czy byliście przy tem?
— Nie, ale domyślam się, że brał bardzo dużo.
— Co mógł brać? Pięćdziesiąt, ośmdziesiąt, sto procent, niech sto dwadzieścia! Czy to nie praktykuje się wśród naszych żydków?
— Chaskiel brał więcej.
— Zkąd możecie wiedzieć, że więcej?
— Bo jego ten chłop zabił. Darmo nie zabija się człowieka. Nawet taki cham, grubianin, nie podniesie ręki na kogo, jeżeli nie ma do tego powodu. Ten chłop musiał mieć powód.
— Uszer!
— Co chcecie?
— Uszer, wy rzucacie na nas ciężki kamień!
— Prawda, ja go rzucam i płaczę nad nami!
— Nie rozumiem was?
— Stoi w piśmie, że zguba żydów wyjdzie od żydów. Mieszkaliśmy między różnymi dzikimi narodami. Z tych narodów nie pozostało nic, nawet imię, a my jesteśmy. Więc my nie zginiemy od obcych narodów; zginiemy od siebie samych i nasza chciwość nas zgubi. Oto dziś Rokita zabił Chaskla. Kto powie, że się tak stało?
— Każdy powie...
— Nie, Mojsie, nie; każdy powie, że chłop zabił żyda... Rozumiecie wy, co to znaczy? Aj, Mojsie, wy macie małego syna — uczcie go, żeby on nie był zbyt chciwy. Niech nie drze zadużo, bo napisano jest, że zguba żydów od żydów idzie, od żydów wyjdzie. Wy to sobie do głowy weźcie, Mojsie, ja was proszę, a proszę was dlatego, że chciałbym, aby nasze miasteczko kwitnęło w spokoju, w handlu, w nabożności...
Długo Engelman rozprawiał na ten temat, Małka już oddawna spać poszła, sklep zamknięto, a dwaj przyjaciele jeszcze gawędzili.
Dopiero, kiedy zegar wydzwonił północ, filozof czarnobłocki podniósł się z ławy.
— Czas już iść — rzekł do Mojsia.
— Spać?
— Nie, nie mógłbym zasnąć przy takich ciężkich myślach.
— Dobranoc wam, Uszer!
— Dobry rok, Mojsie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Upłynęło kilka lat.
Czarnebłoto jest takie samo, jak dawniej, tylko na kirkucie przybyło kilkanaście nowych słupków, w brudnych izbach znaczna ilość kołysek, a warstwa śmieci proporcyonalnie zgrubiała.
Obliczono, że na sążeń śmieci trzeba trzech dziadków.
Mojsie Fisch, Jankiel Bas, Dawid Śliwka, Hil Glancman, Uszer Engelman, ci najpierwsi na całe miasto obywatele, żyją w dobrem zdrowiu, tylko postarzeli się cokolwiek. Srebrne nici wplątały się w ich brody, padły na skronie, niby szron zimowy.
To srebro dostaje się ludziom w udziale za wysługę lat; ono wskazuje, że mąż dojrzewa, niby gruszka na drzewie i że niby gruszka z drzewa, może niebawem spaść na ziemię, aby więcej nie powstać.
Mojsie Fisch twierdzi, że taki srebrny patent dostaje się ludziom darmo, dlatego, że za pieniądze niktby wykupić go nie chciał.
Cały kahał uznał, że Mojsie Fisch ma racyę, że powiedział, przypadkiem zapewne, mądre słowo.
Małe bachorki, wyszedłszy z kołysek, wzrastały na pociechę ojców i matek. Abramek Mojsia robił się coraz piękniejszy, głowę miał ostrzyżoną przy samej skórze, a od obu skroni zwieszały mu się na twarz dwa śliczne, czarne, lśniące, aksamitne pejsy, niby dwie pijawki dobrego gatunku, które już się dobrze krwi nassały i zamierzają lada chwila odpaść.
Mądre to dziecię; jeszcze dziesięciu lat nie doszło, a już było biegłe w prawie i umiało na pamięć wszystkie przyczyny, dla których mąż może żonie dać rozwód.
Małka pyszniła się swoim synem. Może ze względu na jego zdolności nadzwyczajne, na nabożność Mojsia, na zasługi przodków, dyabeł z Małki wyszedł, jak się zdaje, na zawsze.
Jak się zdaje, gdyż kto może ręczyć za przyszłość, za kobietę i za dyabła? Spółka rozwiązana chwilowo może znów przyjść do życia.
Tymczasem zerwanie było widoczne.
Małka zaniedbała się zupełnie w elegancyi. Na miejsce Różańskiego przybył do Zatraceńca dzierżawca, człowiek stary, nudziarz, któremu, jak się zdawało, życie obrzydło.
Do kogo było się stroić? Małka, widząc, że to się nie opłaca, przestała się myć i zaczęła chodzić prostemi drogami, co znać było na jej przydeptanych trzewikach i spódnicy tak zaszarganej uczciwie, że i stara Rypsowa nie mogła się taką pochwalić. Miejsce gorsetów i staników do figury, zastąpił kaftan, bogaty w plamy od oliwy i nafty.
Mojsie był w siódmem niebie; rozkoszował się on myślą, że nareszcie ma naprawdę żonę według serca, bez głupich fanaberyj i bez zalotności dyabelskiej, która uczciwemu mężowi spokój i sen odbiera.
O Rokicie mało kto już wspomina, tylko żydówki dzieci małe nim straszą.
Wasążek słowa dotrzymał. Za grzechy swoje wielkie poszedł kościołowi służyć, straszliwym basem pieśni nabożne śpiewa, w kościele usługuje, zakrystyanem jest. Żonę sprowadził do siebie, ale w chałupie jego szwagier siedzi i grunt Wasążka obrabia. Jukiel głowę sobie łamie, w jaki sposób te różne symulacye zwalić, a szlachciura śmieje się tylko.
— Niech biorą — mówi — co chcą, ale niech sobie zębów nałamią, nim ukąszą. Miałem kapusty narobić i narobiłem — niech jedzą!
W Brzozówce dobrze i na Majdanie dobrze. Jadwinia ślicznie wyrosła, trochę spoważniała. Ciotka Gertruda o wyprawie dla niej myśli, bo bliski kuzyn pana Stanisława do Brzozówki zajeżdża i bardzo się Jadwini zaleca.
Borecki gospodaruje i cieszy się wnukiem, psutym, rozpieszczanym przez ciotkę. Malec wygląda jak bryś, a takie mądre ma oczy, takie mądre, że niesposób opisać.
Dziadowi Błażejowi zmarło się; pochowany jest w Zimnej Woli, na cmentarzu, pod samym parkanem. Pani Zawadzka krzyż na jego mogile kazała postawić.
Jest noc letnia, po niebie płynie pełny księżyc.
W Czarnembłocie przed domem siedzi samotnie Uszer Engelman. Rozmyślał on długo, długo o swojem miasteczku i zaczął modlić się za nie.
— Błogosławione — mówi — Imię Tego, który nas umiłował; błogosławione Imię Tego, który nas zachował; błogosławione Imię Tego, który nam dał dziedzictwo świata.
A potem, cichym szeptem, jakby w obawie, żeby go kto nie usłyszał, dodaje:
— Panie świata! pohamuj chciwość ich! Panie świata! daj im pomiarkowanie i rozum! Panie świata! ukróć żarłoczność ich, aby nie sprawdziły się słowa, że zguba nasza od nas samych wyjdzie!