Czarnebłoto/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Opisujący jarmark w Czarnembłocie. Tu także poznajemy imćpana Walentego Wasążka.

Słusznie powiada piękna pani Małka, że człowiek żyje od godziny do godziny, od jarmarku do jarmarku. Zdanie to podzielają w Czarnembłocie wszyscy obywatele bez wyjątku; pisze się na nie dorosły, czy nieletni, bogaty kupiec zbożowy i najbiedniejszy kapcan i łapserdak, dla każdego bowiem dzień jarmarczny jest dniem radości i wesela.
Zawczasu też mieszkańcy Czarnegobłota czynią przygotowania, aby wystąpić godnie w chwili tak ważnej i tak doniosłe znaczenie mającej.
Kupcy sprowadzają świeży towar do sklepów, szynkarze trunki, przekupnie szykują pieniądze, faktorzy języki, biedne żydówki starają się zawczasu o zapas niedojrzałych owoców, pieką pierniki, makagigi, obwarzanki, całe miasto jest w ruchu gorączkowym.
Pani Małka stara się, aby pod „Zielonym łabędziem“ było szykownie i elegancko, kazała więc swoim służebnicom trochę uprzątnąć izbę paradną, w oknach zawiesić nowe firanki z zielonej glasy, bo wiadomo, że teraz ludzie w ogóle komfort lubią i że elegancya w urządzeniu zakładu ściąga publiczność.
Na kilka dni przed jarmarkiem piękna pani Małka zawołała swego małżonka i rzekła do niego lakonicznie:
— Mojsie, dziś na noc pojedziesz w drogę.
— Owszem — odrzekł. — Dokąd mam pojechać?
— Dokąd? Alboż nie wiesz, że niedługo jarmark? Ty masz taką szczególną głowę, że nigdy o niczem nie pamiętasz.
— No, nie masz się o co gniewać. Małe dziecko wie, że nim nadejdzie jarmark, bywa czas przedjarmarczny i że każdy myśli o zakupie towarów, ale swoją drogą mógł się trafić interes całkiem inny. Ja myślałem nawet zrobić z Janklem małą współkę na kupno owsa.
— Ty nie zrobisz tej współki...
— Dlaczego?
— Bo ja ją już zrobiłam bez ciebie. Powiem ci więcej. Ja już nawet sprzedałam mój udział Dawidowi.
— Dawidowi?
— Czemu robisz takie wielkie oczy? Czy mi nie wolno odstąpić mego udziału Ickowi, Dawidowi, lub komu mi się podoba?
— Owszem, wolno, tylko ja się dziwię, że ty tak prędko to zrobiłaś.
— Masz racyę, dziw się.
— Dziwię się doprawdy i jeszcze to mi się wydaje osobliwem, że ty mi wchodzisz w drogę.
— Nierozumne jest twoje słowo, Mojsie. Naprzód, ja ci zupełnie w drogę nie wchodzę, bo czybyś ty sfuszerował interes, czy ja samabym go porządnie zrobiła — pieniądze zawsze przyjdą do nas. Ja ich nie stracę, owszem, ja dorobię dwa, trzy razy tyle, ja nagromadzę, zbiorę, a dla kogo zbiorę? Dla Abramka. Ja nie wiem, czy ty masz prawo na to narzekać?
— To prawda, ale i jabym chciał czasem zrobić jaki geszefcik, chociażby tylko dla przyjemności.
— Ja ci nie bronię, rób, owszem. I współkę z Janklem mogłeś zrobić, ale masz ciężką głowę. Zanim się zdecydowałeś, namyśliłeś, zanim swoim zwyczajem podrapałeś się w brodę, zanim poradziłeś się bardzo mądrych twoich przyjaciół, ja już cię uprzedziłam. To też ja mam uczciwego zysku trzydzieści dwa ruble, a ty... namyślałeś się. Ja się cieszę moim, ty się ciesz twoim i nie mamy się o co kłócić. Tymczasem idź do Berka, zamów u niego miejsce na furze do kolei. Jutro rano powinieneś być w Warszawie.
— Co nie mam być? Owszem, będę.
— Dostaniesz pieniądze i spis towarów, które trzeba kupić do sklepu. Wszak wiesz, gdzie się jaki towar kupuje?
— Oj, oj, albo mnie to pierwszy raz?
— Mogłeś zapomnieć, tyle mądrych rzeczy masz na pamięci! — dodała ironicznie.
— Ty nie znasz mnie jeszcze, Małciu. Gdy siedzę spokojnie w domu, rzeczywiście jestem cokolwiek powolny, a nawet mogę się wydawać człowiekiem ociężałym, do interesów zupełnie niezdatnym, ale proszę mnie zobaczyć w podróży, proszę zobaczyć! Jestem zupełnie inny człowiek.
— A cóż ty robisz w drodze? — zapytała męża.
— Co ja robię w drodze? Dobre pytanie! Co ja robię? Nie każdy to może zrozumieć. Ja siedzę na furze, albo w wagonie i palę fajkę.
— To zupełnie tak samo, jak w domu.
— Nie pozwoliłaś mi dokończyć tego, com chciał powiedzieć. W domu ja palę fajkę i rozmyślam, w drodze zaś palę i rozmawiam. O jakich interesach można w drodze usłyszeć, jakich ludzi spotkać! Słuchając różnych opowiadań o wielkich geszeftach, ja czuję, że się we mnie budzi lew; że mógłbym być wielkim kupcem i ryzykantem nadzwyczajnym. Daj-no mi tylko trochę kapitału i puść mnie w drogę, to dopiero zobaczysz, jaki ja potrafię zrobić figiel i jakie piękne zyski do domu przywiozę!
Mówiąc to, Mojsie bardzo się zapalił, oczy mu błyszczały, jak u kota, twarz pokryła się rumieńcem.
Pani Małka na te zapały była, jak zawsze, bardzo obojętna.
— Ja ci wierzę — rzekła — ale jednak proszę cię, niech ten wielki lew, który się ma w tobie przebudzić, jeszcze trochę śpi; przynajmniej do czasu, dopóki nie powrócisz z Warszawy i nie przywieziesz towaru. Wiadomo ci, że nam dużo różnych rzeczy w sklepie brakuje, a przed jarmarkiem trzeba we wszystko się zaopatrzyć, więc ty swojego lwa nie budź, aż po jarmarku. Tymczasem jedź, towary kupisz według spisu, który ci dam, dopilnujesz, żeby dobrze opakowali i przywieziesz na stacyę. Będzie oczekiwał na ciebie Berek z furą.
— Bardzo dobrze.
— Sądzę, że dwa dni czasu wystarczy ci na załatwienie sprawunków.
— Dwa?
— Mało ci dwa dni?
— Owszem, zadużo! Ty mnie znasz, ja w domu jestem sobie powolny i spokojny, ale zobacz-no mnie gdzieindziej! Ryba tak się nie rusza w wodzie, jak ja w Warszawie! Za pół godziny wszystkie sprawunki będą załatwione! Jak ja jestem w dużem mieście, między ludźmi, w wielkim ruchu, to mam zupełnie inny werk w głowie i gang w nogach. Chodzę wtenczas, jak parowa maszyna, a taki jestem zapalony, żebym nie jadł, nie spał, tylko ciągle wielkie geszefta robił! Zazdrość mnie przejmuje, gdy widzę tylu żydków, jak biegają, krzyczą, ładują towar na fury. Nabieram wielkiego smaku do interesów handlowych, zapał mnie ogarnia...
— To dobrze, że jesteś taki zapalony i że czujesz w sobie inny gang, ale swoją drogą nie spiesz się. Masz dwa dni czasu, nie daj się oszukać, dopilnuj, żeby ci dobrze odmierzyli i odważyli, żebyś nie zapłacił więcej, niż potrzeba.
— Ja?
— Przecież nie ja, bo mnie tam nie będzie.
— Masz racyę, ale dwa dni to zadużo; po co aż dwa dni?
— Już tak być musi i Berek nie przyjedzie prędzej na kolej.
Mojsie Fisch, czując przedsmak Warszawy, wielkiego ruchu i wielkich interesów, zapalił się odrazu i nie poszedł, ale pobiegł bardzo szybko do Berka, aby zamówić sobie miejsce na wielkiej furze, która dwa razy tygodniowo toczyła się regularnie od Czarnegobłota do stacyi kolei żelaznej, odległej o pięć mil drogi.
Berek był tego dnia bardzo hardy, a wiedząc, że przed jarmarkiem wszyscy kupcy muszą zaopatrzyć swe sklepy, podniósł o pięćdziesiąt procent swoją taryfę pasażerską i towarową; gdy zaś kto protestował, lżył go bez pomiarkowania słowem nieprzystojnem i grubem, przeklinał brzydkiem przekleństwem, zwyczajnie, jak furman, z samego fachu swojego człowiek ordynaryjny, który mając do czynienia prawie ciągle z końmi, nie może nabrać ogłady towarzyskiej i dystynkcyi.
Mojsie także nie chciał się zgodzić na wygórowaną cenę, ale Berek ani grosza nie odstąpił — i jedynie ze względu na wysoką pozycyę Mojsia, jako męża pani Małki, nie zelżył go sromotnie. Wogóle dość delikatnie się z nim obszedł, życząc mu tylko, aby przy pierwszej okazyi nogę złamał.
Gdy noc nadeszła, Mojsie siedział już na furze w towarzystwie bardzo licznem i dobranem, palił fajkę i przyjmował udział w rozmowie o nadzwyczajnych interesach, jakie się w przeszłości i czasach mniej odległych przytrafiały.
Stosownie do zlecenia żony, lwa w sobie nie budził i pozwolił mu spać spokojnie, dopóki nie nadejdzie chwila stosowna.
Śliczna bardzo i przyjemna dziwnie jest taka podróż na wielkiej furze, zwłaszcza podczas nocy pogodnej. Ośmnastu mężów siedzi na bryce, na przodku mieści się Berek i kieruje trzema chudemi szkapami, a patrzy, czy na drodze jeszcze mu się jaki pasażer nie trafi. Zazwyczaj trafia się i siada, jest mu trochę ciasno, ale przyjemnie. Rozmowa idzie ogólna — czego się tam nie można dowiedzieć! czego nie usłyszeć!
Prawie każdy podróżny pali fajkę, niektórzy mają trochę pożywienia i jedzą, a gdy rozmowa znuży, to trochę drzemią, kiwając się na prawo i na lewo. Zdarza się przytem, że jedna mądra głowa, podczas ogólnego kiwania, zetknie się z drugą i uderzą o siebie nawzajem, ale to nic, uderzą, odskoczą i znów się kiwają miarowo. Czasem się który pasażer przeciągnie, czasem Berek ziewnie tak głośno, że się wszyscy obudzą, a niekiedy, gdy się fura nad rowem przechyli, robi się gwałt niezmierny, jakby pożar nagle wybuchnął.
Wymyślają wówczas Berkowi, mówiąc mu, że łajdak jest, że śpi w drodze i życie ludzkie lekceważy, ale on na to nie zważa i albo milczy, lub gdy go zbyt zniecierpliwią, woła grubiańsko:
— Siedźcie cicho, gałgany, bo was naprawdę do rowu wysypię, żebyście połamali swoje kości!
Robi się krzyk, ale sen bierze górę nad złością. Zawzięte głosy milkną, głowy znowu się kiwają miarowo.
Księżyc rzuca z wysokości blade promienie. Ślizgają się one po wychudłych grzbietach końskich, po aksamitnych czapkach, kapotach zatłuszczonych, po brodach czarnych, siwych, kasztanowatych, żółtych, po karkach pochylonych, po wielkim biczu, który tkwi w grubej dłoni Berka i co chwila spracowane konie uderza.
Ciężka fura toczy się po nierównej drodze powoli, toczy się coraz dalej ku stacyi.
Nietylko w Czarnembłocie o jarmarku myślano, ale i w okolicy robiono przygotowania do tej uroczystości obyczajowo-handlowej.
W promieniu kilkumilowym wiedziano, że zbliża się ów dzień ważny.
Drobna szlachta i chłopi robili przegląd inwentarza i namyślali się, coby kupić, a co sprzedać; kobiety myślały o trzodzie, drobiu, o nabiale, jako o środkach do zdobycia chustek kraciastych, perkalików, płócienek, wstążek, korali i bursztynów ze szkła, paciorków i tych rozmaitych świecideł, bez których wiejska elegantka z chłopskiej zagrody nie może się obejść.
Cała prawie ludność wioskowa była zmobilizowana i gotowa do wielkiej wyprawy, a dodać trzeba, że w okolicy wioski były gęsto zamieszkałe w części przez chłopów, w części przez drobną szlachtę zagonową. Oprócz tych wiosek, w okolicy były wielkie dobra, należące do dwóch magnatów. Obadwaj ci panowie gospodarstwem sami się nie zajmowali i wogóle zaglądali rzadko do swych dóbr, które, podzielone na drobniejsze folwarki, wypuszczali w dzierżawę. Było więc sporo dzierżawców, rządców, ekonomów, leśniczych i pani Małka miała zupełną słuszność, przyznając okolicy tej wyższość nad innemi i twierdząc, że pięciu małych dzierżawców daje miasteczku znacznie więcej dochodu i korzyści, niż jeden duży dziedzic.
Daje więcej, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których każdy obywatel zamożniejszy omija miasteczko i korzystając z kolei żelaznych, handluje nie ze swoimi żydkami, mającymi do niego niezaprzeczone prawo, lecz z jakiemiś domami warszawskiemi lub zagranicznemi, co jest oczywiście wielkie paskudztwo i naruszenie odwiecznego porządku.
Z czego będzie żył i utrzymywał swoją rodzinę Jankiel Bas, Dawid Śliwka, tylu faktorów i kupców zbożowych, jeżeli sami dziedzice zaczną handlować? Przecież tym dziedzicom i wszystkim ludziom, którzy żyją z ziemi, nikt ziemi do góry nogami nie przewraca, nikt nie rusza zagonów, wydających zboże, a oni chcą wywrócić do góry nogami cały handel!
Nie potrzeba dowodzić, że jest to zbrodnia, prawie taka, jak rozbój na publicznej drodze.
Na szczęście, w okolicy Czarnegobłota panuje dawny system, sprawiedliwy, taki właśnie, jaki powinien być; ani jedno ziarnko zboża nie ominie miasteczka, ani jedna kura nie wydostanie się z siatki, dokoła Czarnegobłota rozrzuconej.
Tak właśnie jest dobrze; tak być powinno, gdyż na świecie od dawien dawna ten jest ustanowiony porządek, żeby jedni orali, a drudzy żeby handlowali. Zaraza czasów nowych wkrada się wszędzie, psuje ład, inne obyczaje zaprowadza, i to właśnie dla ludzi myślących jest przykre, bo oni, widząc jaśniej i dalej, niż śmiertelnicy zwyczajni, przewidują następstwa najgorsze.
Uszer Engelman zastanawiał się nieraz specyalnie nad temi mianowicie kwestyami i przyszedł do bardzo smutnych wniosków. Gdyby dalej poszło w tym stosunku, gdyby dzierżawcy w okolicy Czarnegobłota nauczyli się handlować zbożem, a chłopi zrozumieli, co to znaczy współka, to zaprawdę, strach pomyśleć, coby się stać mogło z Czarnembłotem.
Oby nasze oczy tego nie widziały i nasze uszy tego nie słyszały, ale następstwa takiego przewrotu byłyby przerażające! Zacni kupcy, obrotni i wygadani ludzie, uczeni filozofowie, musieliby rąbać drzewo, roztrząsać gnój po polach, kopać kartofle, słowem, wykonywać roboty obrzydliwe i poniżające, bardziej bydlętom, niżeli ludziom właściwe.
Na szczęście, okolica Czarnegobłota była jeszcze niedostępna dla dzikich innowacyj.
Tam szło wszystko uczciwie, po staremu. Miasteczko było miasteczkiem, każda wieś wsią — jedno drugiemu nie wydzierało atrybucyj — chłop żaden nie handlował, a żydom ani się śniło orać, lub machać ciężkiemi cepami.
Miasteczko kwitnęło na swej górce śmieciowej i panowało dumnie nad wioskami, rozrzuconemi wśród pól i lasów.
Już w przeddzień jarmarku, na noc, dążyli chłopi pieszo, ów krowę, ów wołu, albo inne zwierzę prowadząc, a odpoczywali przy gościńcu, w polu lub w lesie. Wlokły się wozy rzemieślników z sąsiednich miasteczek, wozy bednarzy, szewców, czapników, którzy od wczesnego ranka mieli rozbić swe kramy na rynku.
Z nastaniem dnia największy się ruch rozpoczynał.
Wszystkiemi drogami, dróżkami, które do Czarnegobłota wiodły, ciągnęły wozy, biedki, bryczki, dryndule najrozmaitszych fasonów, a ludu pieszego, jak mrowia.
Można się było obawiać, czy się ta wielka publiczność zmieści w tak małej mieścinie, czy przygotowane przez zabiegliwych szynkarzy zapasy napojów i żywności wystarczą?
Próżna obawa.
Wiadomo z praktyki od najdawniejszych czasów, że Czarnebłoto, pomimo swojej pozornej szczupłości, jest niesłychanie pakowne.
Podobne ono jest do wańtucha od wełny, który sam przez się wcale nie wielki, gdy go wypchać, wygląda jak Lewiatan. Ma ono piękny rynek, ma place specyalne, na użytek jarmarczny przeznaczone; targ bydlęcy, koński i — za wielkiem przeproszeniem — świński.
Targi te rozległe są i nie było zdarzenia, nawet podczas najświetniejszych jarmarków, żeby miejsca na nich zabrakło.
Drogą od Olszanki do Czarnegobłota wiodącej, jedzie wierzchem na chudej szkapie ogromnie czupurny jegomość.
Szkapa pod nim okiełznana i osiodłana. Co prawda, siodło nie zanadto wspaniałe, stara, zniszczona terlica, gołem drzewem świecąca, bo skóra z niej zlazła miejscami, ale zawsze siodło, ze strzemionami, jak się należy.
Mąż na tem siodle siedzący, ma nos potężny, trochę czerwony, wąsiska konopiaste, wielkie, wyraz twarzy zawadyacki, czapkę na bakier.
Jegomość ten jest ubrany w surdut sukienny szaraczkowy, spodnie z płócienka domowej roboty, w kraty czerwone z niebieskiem, buty z cholewami do kolan. Rękę ma narobioną, jak chłop, chociaż chłopem nie jest; cała okolica wie doskonale, że to pan Walenty Wasążek, szlachcic zagonowy z Olszanki.
Ma on własną posiedzialność z obejściem i dziewięć morgów gruntu w jedenastu kawałkach wąziutkich, a długich niesłychanie.
Niegdyś miał trochę piękniejszą fortunę, ale sporo ziemi sprzedać musiał na „prawo“, bo procesował się wciąż, a zamiłowanie do spraw miał takie, że byle o najmniejszą bagatelę skargi do sądu podawał.
Zaledwie się ożenił i gospodarstwo na siebie objął, zaraz ze szwagrami taniec po sądach rozpoczął i wodzili się o te długie zagony od instancyi do instancyi, a że, jeden drugiemu, rozmyślnie przytem psoty robili, zabijali cielęta, ukręcali łby gęsiom i sami się często za czupryny brali, więc oprócz spraw cywilnych, rosły ciągle karne, z różnem szczęściem dla jednej i dla drugiej strony prowadzone.
Już się Wasążek i dzieci dochował, już mu i ogromne wąsiska urosły, gdy zagonki posagowe w spokojne posiadanie objął, ale nie żałował ani pieniędzy, ani czasu straconego, bo kawał świata zwiedził, sądy najrozmaitsze poznał, prawa się owąchał tak, że aż kodeks od niego zalatywał, a artykuły wszelkie sypał z pamięci, jak groch z worka.
Żaden z jego sąsiadów do takiej biegłości nie doszedł, chociaż też byli to ludzie na różne sposoby wypraktykowani i posiwieli w procesach. To też równać się z nim nawet nie śmieli, a w razie potrzeby sami przychodzili o radę prosić.
W takich wypadkach Wasążek tryumfował, zasiadał z powagą na ławie w izbie, lub też na kamieniu przed chatą i odrazu, bez żadnego przygotowania, okiem nawet nie mrugnąwszy — wykład miał, gęsto go artykułami prawa przeplatając.
— I niech wam się nie zdaje, ludzie — mówił — że Wasążek jeno na małe sprawy znawca. Ho! ho! Zna on ci i kredytorstwo i hypoteczność, wie dobrze z którego boku co się zaczyna i gdzie się kończy...
Zmarnował większą połowę fortuny na procesy, ale ten miał zysk, że w kaszę sobie napluć nie dał i że po dzień dzisiejszy chodzi z podniesionem czołem i patrzy na ludzi tak z wysoka, jak gdyby siedział na dzwonnicy.
Jechał pan Wasążek stępa, fajeczkę ćmił i o nowym jakimś procesie myślał, gdyż z przechodniami i przejeżdżającymi w rozmowę się nie wdawał, a na powitanie ledwie że głową raczył kiwać.
Wtem usłyszał po za sobą turkot i wołanie:
— Wio, wio!
Obejrzał się i wstrzymał trochę szkapę. Niebawem jadący zrównał się z nim.
Był to Jukiel, pachciarz z Zatraceńca, dobrze znany w okolicy Jukiel Katz, bardzo sprytny i obrotny obywatel.
Jukiel siedział wysoko na tak dobrze wyładowanej biedzie, że dziw, jakim sposobem mógł się na niej utrzymać.
— Ho! ho! — zawołał basem Walenty — a niechże cię psi zjedzą Juklu, toś biedę wypchał dopiero!
— Każdy człowiek swoją biedę pcha — odparł sentencyonalnie żyd — a tymczasem dzień dobry panu Walentemu.
— Dzień dobry! Ma się rozumieć, że będzie dobry. Dla takiego spekulanta, jak Jukiel, jarmark to żniwo.
— Jak czasem. Trafi się dobry, trafi się gałgan i częściej gałgan, niż dobry, a ten, choć niby powinien być najlepszy, niewiadomo jeszcze, jaki będzie...
— Wielki będzie, nadzwyczajny!
— Zkąd to można wiedzieć?
— A toć ludu wali moc! Jak muchy czernieją po drodze. Ile to przed nami, ile za nami, a przecież ta droga nie jedna. O! panie Jukiel, czujesz ty, że będzie dobry jarmark, skoroś tak biedę wypchał, że siedzisz na niej tak, jak na wielbłądzie.
— To same drobiazgi, więcej powiózł mój syn wozem.
— Ha! dawni Izraelitowie jeździli podobnoś i na wielbłądach i na inszych bestyach, prawda?
— Albo ja wiem; ja przy tem nie byłem, zresztą, co mnie do tego, ja mam swojego konia i biedkę — to dosyć dla mnie.
— Nie ma się co wstydzić; jeździli starodawne żydowie na wielbłądach, bo jeździli — i mannę, bywało, swego czasu, jedli, aż im się uszy trzęsły, ale że im coś do łba przystąpiło i zgrymasili, tedy muszą jeść czosnek. Może nieprawda, panie Jukiel?
Żyd ramionami ruszył.
— Panie Walenty — rzekł — na co wasan zaczepia tych starodawnych Izraelitów, co już od tysiąca lat pomarli. Oni już nie handlują, nie szachrują, oni już leżą w ziemi. Daj im wasan leżeć spokojnie i nie rusz ich, a jeżeli masz złość do dzisiejszych, to ich pozwij do sądu, albo rachuj się z nimi innym sposobem.
— Jukiel swój rozum ma, a ja swój.
— To wielka prawda; zostańmy każdy przy swoim, a jeżeli asan chce, to możemy zrobić handelek na co innego.
— No, no, nie mamy się o co sprzeczać. Tak sobie oto powiedziałem, aby gadać. W drodze się nudzi, porozmawiać więc dobrze. Nie?
— Dlaczego — owszem.
— Cóż wasz dzierżawca w Zatraceńcu?
— Piękny kawaler.
— Ma się rozumieć, że piękny. A rychło z Zatraceńca wyleci?
— Tymczasem siedzi.
— Toć i pies na płocie niekiedy siedzi, ale nie utrzymuje się mocno i zleci... On też jakoś, podług mego rozumu, nie inaczej siedzi, jeno po psiemu...
— Jeszcze mu kontrakt służy na sześć lat.
— Bywa, że i przed kontraktem dzierżawcy wychodzą, albo ich eksmitują. Nie dzisiejszy ja człowiek, zęby na prawie zjadłem, a widziałem eksmisyj więcej, niż mam włosów na głowie. A Jukiel wie, co to jest eksmisya, co?
— Dlaczego nie miałbym wiedzieć! To jest bardzo głupi interes.
— Wasz dzierżawca pozna go niedługo bliżej.
— Co pan Walenty w tem ma? Może pan sam chce wziąć Zatraceniec? Może pan ma amatora?
— Może sam wezmę, może kogo mam, a może sobie jeszcze co inszego myślę, to już mój interes.
— No! w takim razie po co czekać aż pan Różański wyleci? Lepiej iść wprost do niego i porozumieć się. Dajcie dobre odstępne, on nie będzie się upierał. Zarobi trochę i pójdzie dalej. Czy mało na świecie majątków do wydzierżawienia? Chce pan Walenty, ja mogę być do tego interesu faktorem, usłużę nie drogo, aby tylko cokolwiek, aby darmo gęby nie psuć.
— Albo on zechce odstąpić?
— Niech się pan Walenty nie boi, nie żałujcie pieniędzy, a Zatraceniec będzie wasz na całe sześć lat. I nie dość na tem. Jak się sześć lat skończy, to Jukiel będzie umiał trafić do plenipotenta hrabiowskiego i tak interes nakręcić, żeby z wami zrobili kontrakt jeszcze na dwanaście lat. Pan Walenty myśli, że ja plenipotenta nie znam, że ja w Warszawie nie bywam, że nie wiem, gdzie on mieszka? Oj, oj! żebym ja tak drogę do szczęścia znał, jak znam całą Chmielną ulicę i jego mieszkanie! On jest wielki pan, on dużo krzyczy, wielkie fanaberye potrafi, ale swoją drogą z nim można. Z każdym można, tylko trzeba umieć.
— Na bok! z drogi! — rozległ się głos za nimi.
Jukiel skręcił na bok i czapkę zdjął pokornie. Wasążek jeszcze bardziej kaszkiet na bakier nasunął i ani na krok nie ustąpił.
— Dla wszystkich droga równa! — mruknął.
Nikt mu nie odpowiedział; stangret w czapce z galonami zręcznie wyminął szlachcica i zasypał go tumanem kurzawy. Zgrabna bryczka, zaprzężona w parę tęgich koni, mignęła się tylko.
— Z drogi! — mruczał Wasążek. — Patrzcie go, jaki pan! On będzie na mnie krzyczał: z drogi! Wielka figura! Zawsze, co ja, to ja; urodzony, tutejszy, na własnych śmieciach siedzę, a on co? Dyabli go wiedzą, zkąd przyszedł i dyabli go wiedzą dokąd pójdzie, prawda Jukiel?
— Co wasan do niego cierpi?
— Co mam cierpieć! Niech go licho porwie! Pychy nie cierpię, bom taki dobry pan, jak i on, a może i lepszy.
— Na jedno pan Walenty jest dobry, na drugie on jest dobry; każdy człowiek dobry jest na taką lub owaką stronę, a pan Walenty, jako człowiek praktyczny, to bardzo dobrze rozumie.
— Macie racyę, on dobry na tę stronę, gdzie „Zielony łabędź.“
— A wasan nie bywa pod „Łabędziem?“
— To co innego; ja zajeżdżam dlatego, żeby bydlę przy żłobie postawić, a samemu pod dachem być, w godnej kompanii wypić i przekąsić, on zaś dla czego innego tam zagląda.
— Tak samo w godnej kompanii potrzebuje czasem wypić.
— A Małka? — zapytał szlachcic, śmiejąc się na całe gardło.
Jukiel splunął nieznacznie.
— Panie Walenty — rzekł — pfe! Wasan powiada to, co nie trzeba. Co Małka? jaka Małka? Ona jest sobie zwyczajna żydówka, ma swego męża, swój handel, swoje zatrudnienie, a on jest pan; ona ma swoje kombinacye, on swoje. Co między niemi może być?
— No, juści ślepie ma, psia kość, ładne!
— Pfe! panie Walenty, wielkie pfe! Wasan nie powinien wymówić takie słowo! To nie pasuje na letniego i porządnego człowieka. Oczy! Co za dziwo, że człowiek ma oczy? Ładne, brzydkie, aby oczy, aby widziały.
— No, no, wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi.
— Niech sobie siedzi, niech wcale nie siedzi, niech leży! Co nam do tego? Daj wasan pokój, panie Walenty, nie mówmy już o tem. Wasan zapewne chce co kupić na jarmarku?
— Nie.
— To po co wasan jedzie?
— Interes mam.
— Pieniędzy?
— A właśnie, muszę spenetrować po mieście, może znajdę jakiego żydka.
— Przecież ma asan na miejscu w Olszance Chaskiela, bardzo porządny człowiek i chętny do każdej dogodności. Dlaczego on panu Walentemu nie dał?
— Obiecywał, że się na jarmarku postara i właśnie dlatego jadę.
— Niech się pan Walenty nie boi; jeżeli Chaskiel przyobiecał, że się postara, to się postara napewno. On bardzo słowny jest. Zresztą, dlaczego nie ma być słowny? Panu Walentemu jeszcze można dać pieniędzy.
— Dlaczego Jukiel mówi, że jeszcze?
— Bo są tacy, którym już dać nie można.
— No, to skoro mnie można, po co mam czekać na Chaskla. Niech Jukiel sam da, będzie i prędzej i pewniej.
— Może jabym dał, ale mnie nie pasuje, trochęby to było niepolitycznie.
— Aha, żydowska hajzówka! Znam ja się na tem.
— Asan myśli, że asan się zna, a asan się wcale nie zna. Są takie interesa, na których nie każdy może się znać. Kto panu Walentemu powiedział o hajzówce?
— A cóż to jest?
— Widzi asan, na żydów gadają dużo, ale w tem gadaniu prawdy jest mało, tak samo i z hajzówką. Dlaczego ma być jaka hajzówka, kiedy to jest tylko zwyczajna grzeczność i delikatność; jeden drugiemu nie wydziera chleba z ręki. Czy asan myśli, że teraz łatwo żyć? Wcale nie łatwo, a gdyby jeden drugiemu chciał jeszcze psuć, to chyba wszyscyby z głodu pomarli. Widzi pan Walenty, że niema żadnej hajzówki, tylko jest delikatność i grzeczność.
— Więc takiem prawem o moim interesie z wami niema co mówić?
— Ja tego nie powiedziałem. Niech pan Walenty będzie około południa u Małki, może ja tam przyjdę, może Chaskiel przyjdzie, a najprędzej przyjdziemy oba. Może się coś zrobi, może być asan spokojny.
— No, to dziękuję wam, bo mi bardzo pilno potrzeba pieniędzy.
— Asan pewnie chce gruntu przykupić? Właśnie teraz ziemia niedroga.
— Właśnie, że o grunt idzie, ale nie o kupienie, tylko o co innego. Sąsiad mój, Michał, po przezwaniu Koszałka, znacie go zapewne?
— Oj, oj, co nie mam znać. Jaki interes ma pan Walenty z tym Koszałką?
— W grunt mi się łajdak worał; miedzy, która moja sprawiedliwa i rodzona jest z dziada pradziada, oderżnął mi caluteńką skibę.
— Czy pan Walenty siał na tej miedzy pszenicę?
— Toż Jukiel dziwny, a któż na miedzy sieje? Miedza jest miedza; zielsko jeno na niej rośnie i trawa.
— No, więc w czem on zrobił panu Walentemu stratę?
— On teraz na tej oderżniętej skibie zboże zasieje, ale niedoczekanie jego! Ja zaraz do sądu i żeby miało mnie niewiem co kosztować, z torbami puszczę.
— Mnie się zdaje, panie Walenty, że dwa lata temu asan miał sprawcę w takim samym gatunku.
— Ho, ho! miałem ja i niejednę.
— I zdaje mi się, że nawet z chłopem, Marcinem Sójką. Przypominam sobie ten interes, tylko ta jest dyferencya, że teraz szlachcic się worał w miedzę pana Walentego, a wtedy pan Walenty. I to też sobie przypominam, że tamtę sprawę pan Walenty przegrał.
— To i cóż? Nie każda sprawa bywa wygrana, ale com się z chłopem po sądach natańcował, to pewnie jeszcze do dzisiejszego dnia pamięta!
— A ile pana Walentego kosztowało to tańcowanie?
— O tem niema co gadać; kosztowało, bo kosztowało, ale chłop się przekonał, że Walenty Wasążek nie da sobie w kaszę dmuchać! Był koszt, ale i skutek był, a skoro skutek był, to koszt bajki!
— Nu, prawda. Każdy człowiek ma swoje lubienie; asan ma lubienie w sądach, asan gotów jeszcze kiedy i mnie sprawę zrobić.
— Niech Jukiel dwa razy tego nie mówi.
— Ale o cobyśmy się mieli prawować?
— O co? To najmniejsza rzecz. Chcecie, jutro was zapozwę i narobię wam takiej kapusty, że jej do Nowego Roku nie zjecie.
— No, niech asan da spokój, co mi po sprawie, co po kapuście — to nie mój interes...
— Ja też tylko powiedziałem dla przykładu, żeby Jukiel wiedział, że jak ja zacznę z kim tańcować, to już rzetelnie. Hulam przez wszystkie instancye i przez kasacyę hulam, że żaden młodzik na weselu tak nie hula.
Miasteczko było już widać. Jukiel szkapinę do szybszego ruchu przynaglał. Wasążkowi też się spieszyło.
— Pamiętaj, Jukiel — rzekł — że w południe u Małki.
I uderzywszy konia prętem, wyciągniętym galopem popędził.
Przy wjeździe do miasta ścisk był wielki. Dzierżawca rogatkowego, zmęczony, zadyszany, w czapce na tył głowy zsuniętej, biegał od fury do fury, aby odbierać należne mu groszaki. W czynności tej pomagała mu żona, kilkoro starszych dzieci i prócz nich, specyalnie na ten dzień wynajęty mąż zaufania, niejaki Wigdor, człowiek biedny, z profesyi tylko krawiec, ale tak dalece uczciwy i rzetelny, że można mu było nawet całego rubla drobnemi powierzyć — bez obawy, że sobie choćby jednego trojaka przywłaszczy.
Wielki krzyk był ciągle przy rogatce, bo każdy chłop wywijał się od zapłaty jak mógł, lub obiecywał, że należność wieczorem odda, gdy będzie powracał. Dzierżawca rogatkowego, jako człowiek w fachu swoim biegły i doświadczony, znał się na takich obietnicach i przed niewypłacalnym pasażerem rogatkę bez ceremonii zamykał, i to nie na patyk, jak w zwykłych okolicznościach, ale na ciężką kłódkę żelazną.
Chłop się certował, dzierżawca w niebogłosy krzyczał, że jest skrzywdzony, że w taki sposób może cały majątek stracić, a tymczasem, na drodze, przed zamkniętą rogatką, gromadziło się coraz więcej fur, wozów, bryczek, bydła i trzody. Chłopi krzyczeli, klęli, odgrażali się; niejeden, gorętszego temperamentu, z wozu zeskakiwał i nie zważając na słuszność sprawy, dzierżawcy wygrażał, co przecież było niedelikatnością wysoką.
Przeraźliwy kwik stworzeń nieczystych napełniał powietrze, klątwy i złorzeczenia wzmagały się, dzierżawca o mało nie płakał ze złości i życzył swoim wrogom, żeby w godzinę śmierci mieli taki niepokój, taki czarny, taki brzydki dzień.
Nareszcie chłop wydobył z kalety kilka miedziaków, szlaban się podniósł i liczne wozy, zawadzając jeden o drugi, wtłaczały się do miasteczka.
Co pół godziny, co kwadrans, powtarzała się taka sama historya. Poborca rogatkowego ochrypł, żona jego, dzieci i mąż zaufania, zupełnie utracili siły od targowania się i wrzasku.
Coraz trzeba było szlaban zamykać i coraz awantury przechodzić, coraz nową falę ludzi i zwierząt do miasta wpuszczać.
Gwałt jednak przy rogatce, w porównaniu z gwałtem, jaki się dział w samem miasteczku, w rynku, mógł się wydawać niby łagodny szmer strumyka wobec ryku oceanu podczas gwałtownej burzy.
Tam dochodził on do zenitu, huczał, szumiał niby wezbrana fala wody, gdy pozrywawszy groble i szluzy — szaleje.
W dniu jarmarcznym nawet ludzie bogobojni i uczeni, wyłącznie oddający się medytacyom i czytaniu ksiąg, przerywali swe zajęcia i wychodzili na rynek, aby napaść oczy przyjemnym widokiem, aby swoją obecnością uświetnić dzień nadzwyczajny.
I słusznie wydawać się mogło tym myślicielom, że w owym dniu wyjątkowym rodzinne ich miasto Czarnebłoto jest niby królową wiosek, do której wszystek lud okoliczny przychodzi z pokłonem i darami, że jest wielką świątnicą handlu i spieszy do niej naród wszelki, aby złożyć dziesięcinę w bydle, zbożu i wszelkim towarze, a ten wielki krzyk i harmider, to niby hymn pochwalny na cześć Czarnegobłota, odśpiewywany przez tysiące głosów różnorodnych.
Taki widok wzrusza, raduje źrenice oczu, głaszcze serce, napełnia usta smakiem słodyczy przedziwnej.
Jest to dzień ruchu, dzień życia i dzień żniwa dla tych, którzy dni siewu nie znają.
Dom „pod Zielonym łabędziem“ jest w oblężeniu; od samego rana wszystkie trzy kajuty tego korabia pełne są podróżnych, bo dzień jarmarczny tą się jeszcze właściwością odznacza, że wzbudza w ludziach wielkie pragnienie do picia. Wiedzą o tem dobrze szynkarze i dbają pilnie, aby zawczasu zasilić źródła, do których przyjdą spragnieni dla ochłody lub rozgrzania.
Zbliża się południe, złota kula słoneczna pali się na wysokościach, gorące promienie na ziemię rzucając, na rynku zgiełk coraz większy, po kramach tłok nadzwyczajny, przez ulice z trudnością przepychać się trzeba.
„Pod łabędziem“ pani Małka na swojem stanowisku od rana. Dzieli ona swoją energię pomiędzy sklep a salon pierwszej klasy. Ubrała się niby po domowemu, ale elegancko. Obcisła suknia uwydatnia jej kształty; w uszach błyszczą kolczyki z brylantami, na szyi sznur pereł, na pulchnej białej ręce bransoleta ze szmaragdem. Rano piękna dama z pół godziny przepędziła przed lustrem; mąż jej zauważył to, splunął i w myśli podziękował Bogu, że go nie stworzył kobietą, że nie uczynił go naczyniem próżności.
— Co to jest — myślał sobie — za głupota pół godziny siedzieć przed zwierciadłem i przypatrywać się — czemu? Własnej gębie, nosowi, oczom, ustom, włosom! I po co? Aby ucieszyć złego ducha, który wymyślił zwierciadło? Co jej przyjdzie z tego? Czy, chociażby dwadzieścia cztery godzin na odbicie twarzy swojej patrzyła, przybędzie jej jeden grosz do majątku? Pfe, pfe i jeszcze raz pfe! Wysoka jest drabina próżności, ale mąż roztropny nawet na pierwszym jej szczeblu nogi nie postawi, nie będzie się przyglądał własnemu swemu nosowi, nie będzie hołdował brodzie swojej; niewiasta natomiast wdrapuje się na najwyższy szczebel, przy pomocy wspólnika swojego, szatana, który od samego świata początku lubi z kobietami handlować.
Dalsze rozmyślanie na ten temat Mojsie musiał odłożyć do właściwszej chwili, gdyż teraz czem innem zaprzątnięty miał umysł. Żona powierzyła mu nadzór nad klasą drugą i trzecią, a obie były pełne gości i chociaż kuzynowie Mojsia, chwilowo zatrudnieni przy nalewaniu kieliszków i wydawaniu butelek, byli porządni ludzie i godni zaufania, jednak nie zaszkodziło, że czujne oko gospodarza, chociaż od czasu do czasu, znienacka padało na ich ręce.
Nic bowiem łatwiejszego, jak się cokolwiek omylić, a omyłka najczęściej trafia się takim właśnie ludziom, którzy rzadko bardzo własny grosz posiadając, nie mają wprawy w liczeniu. A takich tylko do pomocy brać można, gdyż wielki kapitalista nie zechce się wynająć do nalewania kieliszków w szynkowni.
Do „salonu“ wszedł młody dzierżawca, zrzucił z siebie szare okrycie płócienne, siadł na trzeszczącej kanapie i główką od szpicruty w stół kilkakrotnie uderzył.
Na to wpadł zaraz zadyszany „myszures“, stały majordomus zajazdu i kłaniając się nisko, zapytał:
— Co wielmożny pan rozkaże?
— Nie był tu jeszcze Jankiel?
— Nie, ale nadejdzie, tylko patrzeć; jeżeli pilno, mogę polecieć po niego.
— Dobrze, powiedz mu, że ja przyjechałem i czekam.
— Zaraz lecę, już lecę! Czy mam kazać stangretowi, żeby do stajni zajechał?
— Naturalnie. A gdzie gospodyni?
— Pani Małka w sklepie jest, ale ona tu zaraz przyjdzie. Jak się tylko dowie, że wielmożny pan przyjechał, to w ten moment przyjdzie.
Jeszcze nie dokończył tych słów, gdy Małka weszła.
— Taki gość! — rzekła z uśmiechem — taki rzadki gość, to jest zdarzenie, naprawdę.
— Jakże się pani miewa? — zapytał, biorąc ją za rękę.
— Nie życzę moim wrogom, żeby się tak mieli, jak ja.
— Co pani zawsze tych wrogów ma na myśli? Któż oni są? Może i ja do ich liczby należę?
— Fe, jak można tak niedobrze myśleć o mnie? Chociaż...
— Co?
— Pan dobrze wiesz co. Pan lubisz czasem żartować i mówić takie słowa, których mnie nie wypada słuchać. Czy tak robi przyjaciel? Czy...
— Nie wypada? Na środku rynku powiem, że piękniejszej od pani kobiety w życiu mojem nie widziałem i że szkoda pani dla takiego szkaradnego i brudnego żyda, jak szanowny pani małżonek.
— Cicho, cicho, dość, daj pan pokój...
Młody człowiek znów ujął piękną Małkę za rękę, przyczem bransoletka, zapewne źle zapięta, upadła na ziemię.
Podniósł ją zaraz i podał właścicielce.
— Widzi pan — rzekła — niechcący zrobił mi pan szkodę.
— W czem?
— Tu był kamień, widocznie wypadł na ziemię. Zaraz go trzeba poszukać i nie dość, że poszukać, trzeba go wprawić, a kto to zrobi? Czy w naszem kochanem Czarnembłocie jest porządny jubiler? Raz mi się popsuł kolczyk, to musiałam go dać do reperacyi blacharzowi.
— Blacharzowi?
— Cóż miałam robić? Spieszyłam się wtedy na bardzo znaczne wesele. Jankiel córeczkę za mąż wydawał, a kolczyk miałam zepsuty. W całem mieście, prócz kowala, bednarza i szewców, niema rzemieślników, byłam więc w wielkim kłopocie. Dopiero mąż doradził mi, żeby zawołać blacharza... Jeżeli potrafi naprawić kwartę, może naprawi i kolczyk. No, i naprawił. Później reperacya tej blacharskiej reperacyi kosztowała mnie kilka rubli. Ach! co pan najlepszego zrobił! Kamyk zginął, taki kosztowny kamyk! Doprawdy, dla mnie duża szkoda jest.
— Szukajmy.
Nachylili się oboje i zaczęli szukać. Mojsie, spieszący z koszem butelek do drugiej stancyi, zobaczył to przez drzwi nawpół otwarte.
Na razie nic nie rzekł, ale pomyślał sobie, że taka wspólna czynność jest bardzo podejrzana i że można o niej myśleć i tak i owak i jeszcze inaczej... Co oni mogli zgubić i czego szukają?
Kamyk się nie znalazł, piękna kupcowa była bardzo zafrasowana.
— Niech-no mi pani da tę bransoletkę — rzekł młody człowiek.
— Na co?
— Wybieram się do Warszawy w tych dniach, więc każę wstawić nowy kamyk. Zapewne był to brylancik?
— Oj, i jaki brylant — odrzekła z westchnieniem — bardzo ładny, duży brylant.
— Zapewniam panią, że i ten, który każę w stawić, nie będzie mały, a jeżeli znajdą się przy nim jeszcze jakie inne klejnociki, to chyba pani wielkiej przykrości nie sprawi?
— Komu to klejnociki mogą sprawić przykrość?
— I nie będzie mnie pani uważała za swego wroga?
— Nie mówmy o tem. Sam pan wie, że tak nie jest. Pomówimy o tem kiedyindziej; dziś jarmark, ja muszę wracać do sklepu. A może panu czem służyć?
— Wyjdę teraz na miasto. Zobaczę konie, za pół godziny wrócę, to mi pani każe dać co zjeść.
— Dobrze, owszem.
— A gdyby Jankiel przyszedł, niech go pani wstrzyma.
— Na co panu Jankiel?
— Pieniędzy mi trzeba, może pożyczy, może trochę zboża kupi. Obedrze mnie porządnie.
— Dlaczego?
— Bo to żyd twardy, jak kamień.
— Niech się pan nie lęka, moja w tem głowa, żeby on był miękki, jak wosk.
— Dopomoże mi pani?
— Pan się pyta? A kiedyż to ja panu nie chciałam pomódz? Ja zawsze po pańskiej stronie.
Słowom tym towarzyszył tak przyjemny uśmiech, że młody człowiek byłby chętnie zepsuł drugą bransoletkę, ale nowi przybysze weszli do „salonu.“
W kwandrans później, Mojsie spotkał Małkę w sieni. On szedł po nowy transport butelek, ona wybiegła, aby zawołać służącę.
Bez żadnych wstępów Mojsie rzekł gwałtownie do żony:
— Słuchaj-no, Małka, czegoś ty szukała na podłodze z tym...
— Z kim?
— Nu, z tym gojem!
— Czyś co zgubił?
— Ja nic nie zgubiłem.
— W takim razie nie bądź głupi i nie zawracaj mi głowy.
Na tak ostrą i stanowczą odpowiedź, Mojsie replikować już nie miał odwagi, postanowił jednak w duchu, że przedewszystkiem, jak tylko będzie miał czas wolny, to się namyśli, a jak się już dobrze namyśli, weźmie się z całą energią do rzeczy i zdobędzie odpowiedź na pytanie: czego oni szukali?
Dla ścisłości historycznej dodać należy, że pani Małka, natychmiast po wyjściu dzierżawcy, znalazła swój szmaragd, że bardzo troskliwie zawinęła go w papier i schowała do mocnej dębowej szkatułki, w której przechowywała kosztowności własne i przyjęte na zastaw.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.