Czarnebłoto/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V,
opisujący trzy wielkie sale operacyjne, oraz znakomitych chirurgów i ich obiecujących asystentów.

Nie potrzeba jeździć do Berlina, lub do Wiednia, żeby poznać działalność znakomitych operatorów; w Czarnembłocie także można coś widzieć, a nie będzie w naszych słowach ani odrobiny przesady, gdy powiemy, że chirurgowie czarnobłoccy, bez użycia noża, bez rozlewu krwi, nie sprawiając pacyentom dolegliwych cierpień fizycznych, dokonywają operacyj nadzwyczajnych, o jakich nie śniło się najznakomitszym profesorom i praktykom, mającym europejską sławę. Szczególniej, gdy idzie o usunięcie nowotworów charakteru monetarnego, zręczność chirurgów czarnobłockich granic niema i przechodzi wszelkie wyobrażenie. Choćby nawet chłop połknął garść miedzianych groszaków, wydobędą je z niego tak szybko i zgrabnie, że ani się spostrzeże, kiedy ciężaru niepotrzebnego się pozbył.
W dzień jarmarczny chirurgowie czarnobłoccy najgorliwiej i najenergiczniej pracują. Ledwie jednego pacyenta zoperować zdążyli, już drugi jest na stole, a trzeciego odurzają, żeby był gotów.
Zajazd „pod Zielonym łabędziem“ podobny jest w tym dniu do olbrzymiej kliniki, w której pacyentom jest tak przyjemnie, jak gdyby napełniona była gazem rozweselającym. Tak tam gwarno i huczno, tak szkło brzęczy, tak się pacyenci śmieją, że patrzący z boku mógłby mniemać, iż się im coś bardzo przyjemnego wydarzyło, lub że wspólną a radosną uroczystość obchodzą.
W paradnej sali młody dzierżawca w dość niedbałej pozie zasiada na kanapie, pani Małka chloroformuje go pełnem obietnic wejrzeniem ogromnych czarnych oczów, tudzież winem, które dla tak rzadkiego i nadzwyczajnego gościa sama własnoręcznie z piwnicy przyniosła.
Główny chirurg i sławny operator, Jankiel Bas, z niezmierną powagą gładzi brodę, jego dwaj asystenci, Tobiasz Glancman i Noach Szparag, gestykulują na stronie i wiodą między sobą spór bardzo ożywiony.
Jankiel Bas, jak trafnie przewidywał dzierżawca, jest dziwnie twardy, jest tak twardy i nieugięty, jak sztaba żelazna. Pani Małka usiłuje go zmiękczyć cokolwiek, co jej przychodzi z trudnością; młody człowiek nie może ukryć pewnego niepokoju, gdyż niepewny jest rezultatu. Cała jego nadzieja w pięknej gospodyni, która mu przyrzekła poparcie i wzrokiem bardzo wymownym zdaje się to przyrzeczenie ponawiać.
Ale to będzie drogo kosztowało i nic dziwnego, bo istotnie interes jest trudny. Przedewszystkiem Jankiel Bas jest twardy i nieusposobiony; wyraźnie powiada, że nie ma do proponowanej tranzakcyi ani chęci, ani pieniędzy.
Co do pierwszego punktu, ustępuje jedynie naleganiom i prośbom pani Małki; co do drugiego zaś, musiałby się starać o wspólników, ale jacyż to wspólnicy! Nie fachowi ludzie od zboża, nawet nie faktorzy. Tobiasz Glancman, młody człowiek, dopiero zaczyna się puszczać na geszefta, jest jeszcze nieśmiały i nie decyduje się łatwo; Noach Szparag przeciwnie, jest już stary i prawie wycofany z interesów i musi przynajmniej dziesięć razy zażyć tabaki, zanim poweźmie postanowienie, że trzeba coś zrobić. Jankiel zaś, trzeci i główny wspólnik w tej aferze, przystępuje do rzeczy bez „fajeru“ i zdradza tendencyę ospałą, ziewa bez ceremonii, jak nie „pod Łabędziem“ w dzień jarmarczny, ale jakby u siebie w domu, w święto, popołudniu.
W przemówieniach jego czuć gorycz i zniechęcenie.
— Pan zapewne sądzi, że zboże jest towar. Nie zawsze, jak czasem. Niekiedy jest dobry towar a niekiedy bywa wart tyle, co śmiecie.
— Moja pszenica jest prześliczna; widział Jankiel zapewne, przejeżdżając przez Zatraceniec.
— Owszem, widziałem, bardzo ładna pszenica, ale cóż z tego, kiedy teraz cena brzydka; kto kupuje w tym roku, jest wielki ryzykant, może grubo stracić.
— Dlaczego?
— Dlatego, że przychodził taki telegraf do Gdańska, że w Ameryce szlachta ma ogromny urodzaj w tym roku, że cały świat pszenicą zasypie; Węgry też mają zboża więcej niż zawsze — wszędzie urodzaj, na całym świecie urodzaj — zboże będzie za bezcen i w małym ruchu. Kto może chcieć kupować?
— Jankiel kupi — rzekła pani Małka z uśmiechem. — Ja wiem, że Jankiel kupi.
— Kupię, ale bardzo tanio.
Wymienił cenę, dzierżawca aż się zerwał z kanapy.
— Ależ to niesposób?
— Niema w handlu gniewu, niema w handlu przymusu. Niech się pan wstrzyma do wiosny, może będą ceny lepsze, może się trochę poprawi.
— Pan wiesz, że wstrzymać się nie mogę.
— Więc musi pan sprzedać tanio. Ja powiedziałem już, że pieniędzy teraz dużo nie mam, muszę do tego interesu mieć wspólników, to też wpływa na cenę.
— A to z jakiej racyi?
— Bardzo prosta racya. Jeżeli ja robiłbym sam ten interes i skorzystał na nim, dajmy na to, mówiąc dla przykładu, rubla — to ja będę bardzo kontent, że zarobiłem rubla, a skoro jest prócz mnie dwóch wspólników, to oni też chcą być bardzo kontenci i także zarobić po rublu. To jest jasne, jak dzień.
— Ma się rozumieć — rzekł Glancman — my też chcemy żyć.
Rozpoczął się targ zawzięty. Młody człowiek z początku trzymał się twardo, lecz widząc, że nie poradzi, stawał się coraz skłonniejszym do ustępstw. Pieniędzy potrzebował na gwałt, o czem wspólnicy wiedzieli doskonale.
Podczas targu pani Małka rzuciła od czasu do czasu delikatne słówko, aby zmiękczyć twardość Jankla i jego wspólników, lub w celu przekonania młodego człowieka, że sprzedaż, jaką czyni, aczkolwiek nie jest wyjątkowo świetna, jednak... bywają na świecie daleko gorsze.
— W tym roku rzeczywiście cena mała — mówiła — ale pan jesteś człowiek młody...
— Aj, aj! i jaki młody! — wtrącił Jankiel — ja już nie pamiętam, kiedy taki młody byłem.
— Pan masz czas, pan możesz się doczekać daleko lepszych, bardzo wysokich cen!..
— Aby tylko zdrowie było — dorzucił Glancman — to się wszystko wyrówna.
— Handlowy interes — zakonkludował Jankiel Bas — dziś stracił, jutro zarobił, aby handel szedł.
Cały stół, z którego przy zawieraniu tranzakcyi zazwyczaj zdejmowano serwetę, zapisany był kredą przez Jankla i przez jego wspólników.
Jest to obyczaj bardzo słuszny. Kreda, minerał szlachetny, a zarazem nie drogi, jest jakby stworzona do notowania umów przedwstępnych i obrachowań tymczasowych. Ślad jej daje się z łatwością zetrzeć rękawem, albo chustką i stół pozostaje czysty, jak gdyby nigdy żadnych umów na nim nie zawierano.
Każdy porządny kupiec nosi kredę w kieszeni, bo ona we wszelkiem zdarzeniu może się przydać, bo ona jest niejako poprzedniczką atramentu, którego znaczenie jest zupełnie inne. Atrament ma charakter stały i bardziej poważny; zaraz też, gdy kreda kończy swą rolę, on swoją zaczyna. To też, kiedy Jankiel powiedział wielkie słowo: „siojn“, pani Małka natychmiast przyniosła kałamarz, pełen utopionych much, ale zresztą bardzo porządny, dwa arkusze szarego papieru i pióro.
Pisanie nie zabrało wiele czasu, a gdy już było skończone, Jankiel wydobył z kieszeni ogromny skórzany pugilares, dający się rozciągać niby harmonijka i wyrzucił z niego na stół paczkę zatłuszczonych banknotów. Operacya była skończona; Jankiel i jego wspólnicy wyszli ze stancyi, a pani Małka, niby trochę zażenowana, mówiąc ciągle o przyjaźni, życzliwości i swojem dobrem sercu, przyjęła jednak dość sute porękawiczne, jako wynagrodzenie za to, że skruszyła twardość Jankla.
Młody człowiek wyszedł na miasto, a za chwilę na tej samej kanapie, przy tym samym stole, operowano już drugiego dzierżawcę, jakiegoś siwego wąsacza, który widocznie miał bardzo gwałtowny temperament, gdyż wymachiwał ciągle rękami, klął strasznie, a na powłóczyste spojrzenia pięknej kobiety wcale nie zważał.
W chwili uniesienia posunął nawet gburowatość do tego stopnia, że powiedział do zachwycającej kupcowej te słowa:
— Niech Małka nie przewraca ślepiami, bo to się na sto dyabłów nie zda. Widziałem ja już ładniejsze, kiedy jeszcze Małki na świecie nie było.
Niewiele szlachcicowi ta krewkość i gwałtowność temperamentu pomogła; zoperowano go równie szybko i zręcznie, jak łagodnego młodzieńca, a przy odbieraniu porękawicznego Małka zrobiła do niego takie słodkie oczy, jakie tylko kot może zrobić do myszy, gdy ją zdaleka spostrzeże. Nie było mowy o uczuciach przyjaźni i poświęceniu, a natomiast szedł targ zawzięty, przy którym nie dobierano wyszukanych wyrazów.
Wszystko to jedno zresztą, gdyż różne są metody załatwiania interesów, a wszystkie w skutku jednakowe.
Delikatnego — trzeba operować delikatnie, szorstkiego — szorstko i bezwzględnie.
Dzień był doskonały, tranzakcye szły wybornie, ogromny pugilares Jankla napełniał się dowodami, grubiał, pęczniał, puchł i można było bez przesady powiedzieć, że mieścił w sobie prawie całą okolicę Czarnegobłota.
Po dzierżawcy gwałtownym przyszedł spokojny, po spokojnym płaczliwy i wyrzekający na złe czasy, po tamtym apatyczny, mający minę człowieka, któremu dawno już życie obrzydło.
Byli i oficyaliści, którym trzeba było pożyczyć na rachunek tantyemy — byli różni ludzie i wszyscy wychodzili zoperowani biegle, wprawnie, zręcznie, z niezawodną pewnością ręki i spokojem mistrza, działającego świadomie i napewno.
Część pieniędzy otrzymanych przy kupnie lub pożyczce, zostawała w sklepie pani Małki, w tym pierwszorzędnym sklepie czarnobłockim, w którym można było dostać wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie, od wina do nafty, od herbaty aż do smarowidła.
Znana to w Czarnembłocie zasada, że pieniądz powinien szybko i przez bardzo wiele rąk przepływać, do każdej albowiem jakaś odrobinka przylgnie a z tych odrobinek ludzie mają życie.
Naturalnie, że pojęcie o odrobince jest bardzo względne. Co jest okruszyną dla Jankla Basa, wydawać się może ogromnem dla dzierżawcy rogatkowego, a odrobinka, jaką w dniu jarmarcznym zyskuje pani Małka, warta jest znacznie więcej, niż całoroczny dochód filozofa Engelmana.
W drugiej stancyi było o wiele gwarniej, zwłaszcza w południe i popołudniu, gdy ruch jarmarczny dochodził do kulminacyjnego punktu. Tam między szaraczkami, pełnymi buty i animuszu, przewijali się operatorowie specyalni, pachciarze wiejscy, kapitaliści, nie tacy wprawdzie zamożni, jak Jankiel Bas, ale swoją drogą bardzo porządni i solidni ludzie; przyczyniali się oni, jak mogli, do ożywienia stosunków handlowych Czarnegobłota i okolicy, a każdy z nich dla większego kupca wart był tyle, ile najlepsze biuro informacyjne.
Czego nie wiedział naprzykład taki Jankiel z Zatraceńca, Chaskiel z Olszanki, Mendel z Wierzbówki? Oni wiedzieli, kiedy u którego gospodarza kura jajko zniosła, ile która krowa mleka daje, ile motków przędzy, wianków cebuli, grzybów suszonych, czosnku wisi na strychu. Nie było dla nich nic skrytego, żadnych tajemnic. Wiadomo im było, jaki przy której stajni jest zamek, jaki charakter ma każdy kundel podwórzowy, znali najdokładniej wszelkie drożynki polne i leśne, ścieżki między zbożami, doły w polach, suche rowy, słowem, całą topografię wioskową jak najdokładniej.
O każdym chłopie mogli dać informacyę wyborną: czy jest pracowity, czy próżniak, trzeźwy, czy pijak, czy ma babę dobrą, czy złą, czy się jej boi, czy nie. Wiedzieli, co warte są jego dzieci; czy lubią palić papierosy i kosztować słodkiej wódki, czy też nie dadzą się skusić za pomocą tych środków.
Od tych informatorów dowiedzieć się było można z całą dokładnością, czy w danym folwarku karbowy ma cholewy u butów bardzo szerokie, czy zwyczajne; gdzie są składane na noc klucze od śpichrza, który fornal ma zamiłowanie specyalne do handlu owsem, który pastuch nie broni znajomemu żydkowi wejść do obory i zaglądać do żłobów, który owczarz zna się na rzeczy i umie wybierać braki, jak się należy.
Oni wiedzą jak najdokładniej, kiedy w folwarku fornale śpią w czworakach, a kiedy w stajni, kiedy śpią twardo, kiedy lekko, a kiedy bardzo mocno. Wiedzą, ile kto na wsi ma pieniędzy, ile mu brakuje, czy ten brak jest bardzo dokuczliwy, czy też można go wytrzymać i do jakiego czasu.
Gdyby ich kto przebudził z głębokiego snu, mogą powiedzieć bez zająknienia, ile kto posiada stożków siana i kop słomy, czy ma czem przeżywić konie i bydło do wiosny, czy też je musi na jesieni sprzedać.
Jest taki paskudny inwentarz, na który szanujący się kupiec nie powinien patrzeć, a jeżeli wypadkiem spojrzy i zobaczy, to wypada mu splunąć. Wiejski żydek też spluwa, ale swoją drogą liczy sztuki i ocenia je. Wie on dobrze, ile warte jest prosię, ile chudy podświnek a ile spasiony karmnik.
Jest to obrzydliwe towaroznawstwo, ale w interesie przydatne, a częstokroć się zdarza, że szanujący się kapitalista pożycza chłopu pieniądze na taką nieprzyzwoitą ewikcyę.
Chłop się zaklina, że jak tylko wieprze sprzeda, zaraz dług odda.
Paskudna hypoteka, ale cóż robić? Pilnuje więc chłopa na jarmarku, żeby pieniędzy nie stracił, zanim oddać je zdąży.
Właśnie i Wasążek taką Chasklowi i Juklowi, którzy porozumieli się w dwóch słowach, ewikcyę przedstawiał. Kapitaliści spluwali, mówiąc, że od takiej godnej osoby, jak pan Wasążek, zapewnienia nie potrzebują, że im zwykły rewers wystarczy, ale zarazem spojrzeli wymownie jeden na drugiego. Jukiel był spokojny, wiedział bowiem, że od tego dnia chlew Wasążka pozostawać będzie pod ścisłą kontrolą i że żadna zmiana w brzydkim personelu jego mieszkańców nie ujdzie przed bacznem okiem Chaskla.
Nie bardzo jest przyjemnie patrzeć na takie stworzenia i na nich opierać pewność kapitału, ale jeżeli inaczej nie można, to lepiej wziąsć jeszcze dwa procent miesięcznie wyżej za nieprzyjemność, niż nie robić wcale interesu, lub opierać go na pięknych oczach Wasążka, albo, co na jedno wynosi, na powietrzu.
Wielki i ciężki był targ żyda z szaraczkiem, trochę już ciętym dla fantazyi. Wasążek wymyślał swoim dobroczyńcom od rozbójników i wisielców, życzył im, żeby zgnili w prochowni, lub w jeszcze gorszym kryminale. Zgodę przybijał im na dłoniach twardą, narobioną ręką, ciężką, jak z ołowiu, silną, jak ze stali.
Jukiel wyrywał dłoń.
— Pfe! niech acan tak nie bije! Acan może miarkować, że to boli...
— Głupiś i obyczaju nie znasz, dobra zgoda — dobre przybicie. Robimy zgodę, czy nie?
— No, już, już!
— A to dawaj rękę.
— Na co?
— Bez wykrętów. Ma być zgoda, niech raz będzie zgoda i skutek!
Pochwycił rękę Jukla i uderzył w nią swoją dłonią tak silnie, że aż żyd odskoczył.
— Niech acan nie robi awantury, do czego to podobne jest? Niech acan lepiej siada przy stole i pisze rewers. Czy acan piśmienny jest?
— Czy ja piśmienny? A cóż to sobie myślisz? Ja na kodeksach i na sprawach zęby zjadłem i piśmiennybym nie był? Ręka w pracy zesztywniała krzynkę, ale pisma się ona nie boi.
Tak samo, jak w głównym salonie, kreda ustąpiła pola atramentowi, Walenty zasiadł przy stoliku, odsunął butelki, kufle i zaczął pisać. Ciężko mu to szło, w izbie było parno i duszno. Gdy się nachylił nad stołem, a jako chłop wysoki, bardzo zgiąć się musiał, żyły na czole i na skroniach wystąpiły mu, jak baty, twarz nabrała koloru karmazynowego, z czoła krople potu, niby ziarna grochu, spadały na papier.
— Acanu, panie Walenty, krzynkę ciężko jest — zauważył Jukiel.
— Gorąco, psia dusza!
— Nu, z rewersem nie można czekać do zimy.
— Pomaleńku, napiszę.
— Ja acanu co powiem, panie Walenty, na co się pan ma zrywać i męczyć, tu żydek jeden przyjdzie. On bardzo lekki do pióra jest, w jednej minucie napisze i drogo nie weźmie. Porządny chłopak, da mu pan cokolwiek za fatygę, bagatelkę i będzie kontent.
— O to! jeszcze będę żydziakowi kieszenie napychać! Dość mnie już kosztujecie!
— Ale niech-no pan Walenty uważa, że pana Walentego pisanie długo zabawi, a my nie mamy czasu. Dziś jarmark, dziś godzina więcej warta, niż zwyczajne trzy dni. Ja poślę po żydka.
— Czekać, czekać! — odpowiedział Wasążek i zdjął przedewszystkiem z szyi czerwony szalik wełniany, który pomimo gorąca miał na sobie, następnie zrzucił surdut, kamizelkę, rękawy od koszuli zawinął po łokcie i tak roznegliżowany, chociaż kobiet w izbie nie brakło, do pisania zasiadł.
— No, teraz — rzekł — pójdzie już, jak po mydle, zobaczysz.
Szło oporem.
Ręka mokra przylepiała się do papieru, muchy, obsiadające łysinę, przeszkadzały zebrać myśli, pióro wyślizgiwało się z ręki.
Wielkiemi literami wypisał szlachcic: „Ja niżej podpisany własnoręcznie, Walenty Wasążek...“ Znowuż umoczył pióro w kałamarzu, ale umoczył zanadto i ogromny kleks rozlał się po papierze.
— No, co teraz będzie? — spytał Jukiel.
— Uf! gorąco piekielne; siedzę, jak w piecu, ciężko! Niech będzie, co chce, posyłaj po onego żydziaka wnet.
Chaskiel pobiegł i mistrza od pióra z sobą przyprowadził.
Był to żydek blady, jak kreda, szczupły, w kapocie nieco krótszej, niż czarnobłocka moda wymaga, z oczami zapadłemi, piersią zaklęsłą, suchotnik.
— To ty, żydku, taki mechanik od pióra? — zapytał Wasążek.
— Ja. Co ma być?
— Napiszesz rewers, a ja podpiszę.
— A co ma być?
— Rewers, powiadam ci. Czyś głuchy?
— Słyszę, ale chcę wiedzieć, co ma być?
— On się pyta, co za to dostanie — wtrącił Jukiel.
— A cóż ty chcesz?
— Rubla.
— Żebyś ty zmarniał, cygańska duszo! Rubla za głupi rewers!
— Co ja winien, że wasan chce napisać głupi rewers?
— Chcę, bo biorę pieniądze.
— Ja też chcę brać pieniądze.
— Panie Walenty, nie bałamućmy — prosił Jukiel — to jest jarmark, mamy jeszcze dużo interesów do zrobienia.
Po krótkim targu, żydek, jako człowiek miękkiego serca, dał się przekonać, że za napisanie rewersu żąda trochę zadrogo i poprzestał na dwudziestu groszach, które mu Walenty zaraz po uskutecznionej czynności doręczył. Następnie skrypt podpisał, pieniądze do kieszeni zgarnął i spokojny, że już będzie miał o czem z sąsiadem taniec rozpocząć, udał się na miasto, aby sprawunki załatwić.
Gdy Wasążek robił tranzakcye finansowe „pod Łabędziem“, sąsiad jego i przeciwnik zarazem, uczynił to samo „pod Kogutem“. Tak więc obadwaj byli przygotowani do niekrwawej przed kratkami sądowemi rozprawy.
Dodawało im to animuszu i fantazyi nadzwyczajnej. Miny mieli zawadyackie, czapki zbakierowane, chód wprawdzie niepewny, ale nadzwyczaj śmiały. Ludzie ustępowali im z drogi.
W trzecim oddziale wielkiej polikliniki „pod Zielonym łabędziem“ operowano chłopów. Krzyk tam był ogromny, rejwach nadzwyczajny.
Chłop w normalnych warunkach mówi głośno, a gdy wypije parę półkwaterków, krzyczy; delikatny człowiek, jeżeli chce chłopa przekonać i wpakować mu w twardą mózgownicę pewnik, że dwa i dwa jest siedem, musi krzyczeć jeszcze głośniej, że zaś w szynkowni znajdowało się współcześnie ze czterdziestu chłopów; ze dwadzieścia bab i kilkunastu delikatnych ludzi, więc łatwo sobie wyobrazić, że panował tam pewien szmer czysto jarmarczny. Nawet Mojsie Fisch, który sam nieraz mówił, że niezmiernie lubi ten rodzaj muzyki i nad wszelkie inne go przekłada, od czasu do czasu zatykał uszy i krzywił się z nadmiaru rozkoszy.
Piękny organ głosu miał Michał Rokita, jeszcze piękniejsze Bartłomiej Podsiadło, Roch Pierzchała, Filip Jagoda. Głosy tych ludzi były bardzo mocne, tak mocne, jak ich plecy rozrosłe, ręce potężne, muskuły żelazne.
Wszystko na świecie musi mieć swój koniec, więc też i jarmark się skończył.
Jak rano szeregi fur pięły się różnemi dróżkami na wzgórze Czarnobłockie, tak o zachodzie słońca znowuż temi samemi dróżkami staczały się na dół, każda jakąś cząstkę z siebie w Czarnembłocie zostawiwszy.
W miasteczku gwar się uciszał, natomiast na drogach było głośno. Niejeden wieśniak, podochociwszy sobie, śpiewał na cały głos, inni kłócili się, inni rozmawiali.
O północy, a nawet jeszcze po północy, słychać było turkot wozów i głosy zapóźnionych jarmarkowiczów, jakby na stwierdzenie tej wielkiej prawdy, że droga na jarmark jest znacznie krótsza, aniżeli droga z jarmarku.
Może komu dziwnem się to wyda, ale tak jest, a przyczyny różnicy dwóch zupełnie jednakowych i równych dróg są następujące: Na jarmark chłop jedzie rano, z jarmarku wraca wieczorem; na jarmark jedzie trzeźwy, z jarmarku podcięty; na jarmark spieszy się i nie wstępuje do karczem przydrożnych, z jarmarku nie ma potrzeby się spieszyć i może wstępować, gdzie zechce. Nikt mu też nie broni nocować w rowie przydrożnym, lub znaleźć sobie inny na świeżem powietrzu przytułek.
Oto są powody, dla których wbrew logice, ale zupełnie zgodnie z rzeczywistością, jedna i ta sama droga może być raz dłuższą, raz krótszą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.