Czao-Ra/Przygody w puszczy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Przygody w puszczy
Pochodzenie Czao-Ra
Wydawca Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie
Data wyd. ok. 1931
Ilustrator Mikołaj Wisznicki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.  PRZYGODY W PUSZCZY

Czao-Ra już nie biegła przed myśliwym, jak to czyniła zwykle w puszczy. Szła teraz obok niego, zapadając się co chwila w śnieg, ponieważ dźwigała na sobie przerzucone przez grzbiet torby Marusza.
Łowiec postępował wolno naprzód, schylony pod ciężarem dużego pęku skór.
Już od kilku dni przedzierali się przez gęste poszycie kniei, brnęli po wysokich zaspach śnieżnych, staczali się na dno głębokich jarów i z trudem wdrapywali się na ich strome zbocza.
Wreszcie doszli do obozu, gdzie Marusz rozpoczął łowy zimowe.
Myśliwy ukrył drogocenną zdobycz wśród gęstych, zwisających gałęzi świerka i uwolnił sukę od ciężkich torb.
Natychmiast zaczęła szczekać z zadowolenia i tarzać się w śniegu.
— Nie lubisz nosić ciężarów, stara Czao?... — patrząc na psa, ze śmiechem pytał Marusz, pocierając sobie grzbiet i ramiona. — Ale i ja też nie lubię!...
Zaczął rozpalać ognisko i przygotowywać obóz, w którym postanowił spędzić kilka dni, zamierzając zapolować na łosie, mające tu zwykle swoje stoisko.
Spostrzegł oddawna na śniegu kilka śladów racic łosiowych, a cała okolica, obfitująca w mech i wiszące na gałęziach nici liszajów, nazywanych „mchem jelenim“, stanowiła zwykle obierane przez łosie miejsce dla paszy zimowej.
Nie śpieszył się jednak myśliwy z wyjściem na łowy.
Chciał dobrze wypocząć, bo znużyła go i wyczerpała ciężka włóczęga po tundrze i puszczy. Szczerniał i schudł straszliwie. Już kilka razy ściągał swój pas rzemienny. Skórę na rękach miał odmrożoną i popękaną, z warg sączyła mu się krew.
Czuł ustawiczny szum w głowie i ciężar w nogach. Myślał, że gdyby w tej chwili pozostawał jeszcze na tundrze, niezawodnie nie powróciłby już nigdy do domu. W puszczy było znacznie cieplej niż na nagiej równinie, gdzie szalały mroźne wiatry, przed któremi człowiek ukryć się nie mógł nawet za wałami swego obozu.
Wysypiał się więc teraz, dużo jadł, gryzł korę cedrową, żuł żywicę, gojącą rany na wargach i dziąsłach, i znowu zapadał w głęboki sen.
Wreszcie poczuł, że siły powracają do wyczerpanego ciała.
Już bez przerażenia myślał o nowej pracy i dalszej drodze ku domowi.
Obejrzał strzelbę, smutno pokiwał głową na widok nędznych resztek prochu w blaszance i skinął na Czao-Ra.
— Ruszaj i szukaj, starucho! — rozkazał.
Utykając na przednią lewą łapę, suka pokulała w głąb lasu. Miała ponuro zwieszony łeb i podwinięty ogon.
— Dostało się biednej Czao... — pomyślał myśliwy. — Ha, takie już nasze życie! Nie lekkie ono... ho, nie lekkie!
Kilka razy szpic zaczynał szczekać.
Marusz wiedział jednak, że szczekał najpierw na głuszca, później na jarząbka, potem na kunę, popielicę i rysia.
Nie ruszał się z miejsca i odkrzykiwał na głos psa:
— Haj!
Tem słowem dawał on do zrozumienia, że Czao-Ra musi iść dalej.
Mimo że miejsce było wprost stworzone dla łosi, Czao-Ra dopiero po dwóch dniach wytropiła je w chaszczach koło małego, zarośniętego suchemi trzcinami bagnistego jeziorka, okrytego korą lodową.
Kryjąc się w gęstej porośli cienkich, wykrzywionych brzóz, Marusz skradał się do stada.
Nie widział go jeszcze, bo stało ukryte w gąszczu, lecz słyszał parskanie łosi i skrzypienie twardego śniegu pod racicami.
Podchodził do stoiska tak, żeby wiatr nie zdradzał jego obecności. Sunął na nartach bez szmeru z palcem na cynglu strzelby. Wreszcie ujrzał końce łopat dużego starego byka, a po chwili z pomiędzy drzew spostrzegł cztery „klępy“,[1] zwolna poruszające „łyżkami“[2], i kilka cielaków, pasących się obok samic.
W środku zmarzniętego bagna stał drugi łoś, młodszy, bo łopaty miał mniejsze i nie tak rosochate.
Marusz wymierzył do starego byka i strzelił.
Łoś, ubiegłszy kilka kroków, padł.
Następnego dnia Czao-Ra w pobliżu obozu zwęszyła samotnego łosia, którego napędziła pod strzał Marusza, a tegoż dnia wytropiła nowe stado, w którem chodziło aż trzy byki. Jednak myśliwy upolował tylko jednego...
Nie mógł więcej, bo prochu pozostało mu tylko na jeden nabój...
Ucieszył się jednak łowiec i, mrużąc oko do psa, rzekł:
— No, teraz już nic nas w „tajdze“ nie trzyma! Pobiegniemy naprzełaj do Nań i Dugena, mała Czao! Ujrzysz swego Wou-Gou, przyjaciółko! Hę?
Suka, przechyliwszy głowę, słuchała uważnie, a, posłyszawszy nazwę Wou-Gou, merdnęła ogonem i pisnęła radośnie.
— No, no, widzisz, że wszystko poszło dobrze?... — rzekł Marusz.
Czao-Ra nagle skoczyła na pierś myśliwego i liznęła go w nos czarnym językiem.
— Dziękujesz? Niema zaco! Napracowaliśmy się oboje po uszy... ty i ja!
To rzekłszy, pogłaskał psa po oszronionych kudłach i lekko pociągnął za ucho.
— Psisko, dobre, wierne psisko! — mruknął pieszczotliwie.
Oporządziwszy skóry, łowiec natarł je solą i rozwiesił na gałęziach, zrobiwszy nasieki na drzewach.
Do torb prawie już pustych włożył kilka kawałków zamrożonego mięsa łosiowego i, nabiwszy resztkami prochu i ostatnią kulą karabin, powolnym krokiem powracał do obozu.
Przechodząc przez rów, Marusz nagle stracił nartę i wpadł pod pachę do śniegu, zanurzywszy w nim strzelbę.
Wygramolił się z trudem i, zziajany, zły, zapomniał wytrząsnąć śnieg z lufy.
Ognisko nie wygasło jeszcze, więc szybko rozniecił płomień, dorzuciwszy na węgle suchych gałęzi.
Napił się herbaty, nakarmił psa i udał się na spoczynek.
Wyspawszy się dobrze, obejrzał rzemienie u nart, zarzucił torby na plecy, wziął karabin i poszedł, gwizdnąwszy na szpica.
W wesołych podskokach biegła przed nim Czao-Ra i co chwila ochoczo poszczekiwała.
Wiedziała, że ciężka praca została zakończona i że na pewno powracają do domu.
Marzyła o tem, że razem z Wou-Gou będzie czatowała na tropach zajęczych, porywała głupie bielaki, nabijała niemi brzuch i spała, spała jak borsuk w norze.
Obiecywała sobie, że szczekać będzie tylko poto, aby Marusz wiedział, że żyje jeszcze... poza tem zamierzała spać, jeść i lizać kudłatego Wou-Gou.
Wielka radość ogarnęła Czao-Ra.
Szczekała, skakała przez krzaki i z nadmiaru szczęścia rzucała się na wysokie, suche badyle, gryzła je, tarzała się w śniegu, goniła zające i wiewiórki.
Tak doszli do jaru, otoczonego zwałami starych drzew, dawno już strąconych przez burzę.
Było to miejsce ponure. Zewsząd ścianą nieprzeniknioną obstąpiły je stare jodły kosmate, nachmurzone, stosy potrzaskanych przez wiatry gałęzi, suche, głucho szeleszczące pędy krzaków, jakieś kępy, a może kamienie, przywalone zaspami śnieżnemi.
Znużony Marusz usiadł na leżącej kłodzie i zrzucił na ziemię torby.
Karabin oparł o pień drzewa, bo nagle porwała go senność niezmierna, obezwładniająca.
Nie spostrzegł nawet, jak usnął snem twardym, kamiennym.
Wydawało mu się, że słyszy ujadanie psa, lecz nie miał sił otworzyć oczu. Oprzytomniał nieco dopiero wtedy, gdy poczuł gwałtowne szarpnięcie. Spojrzał i zobaczył Czao-Ra.
Przyciskała się do niego całem ciałem. Szerść na grzbiecie psa zjeżyła się, głuche warczenie wydobywało mu się z gardła.
Czao-Ra ryczała, patrząc wprost przed siebie, gdzie wznosiła się ściana świerków, gałęziami dotykających ziemi.
Marusz porwał za karabin.
Cisza, niczem nie zmącona, zalegała puszczę.
Jednak pies wciąż ryczał i kłapał zębami.
Nagle tuż przed myśliwym poruszyły się gwałtownie gałęzie, strząsając śnieg i suche igliwie.
Z gąszczu szalonym skokiem wypadł niedźwiedź.
Oczy mu błyskały wściekle; rozwarta, roniąca pianą paszcza ukazywała ogromne kły.
Natychmiast stanął na tylne łapy i z rykiem runął na myśliwego.
Nie pozostawało ani chwili do stracenia.
Marusz szybko zmierzył do zwierza i spuścił kurek.
Strzelba nie wypaliła. Śnieg, po upadku myśliwego pozostawszy w lufie, roztopniał przy ognisku i zamoczył proch.
Nie zdążył myśliwy wyrwać siekiery, zatkniętej za pas, bo niedźwiedź silnem uderzeniem łapy obalił go i przycisnął do ziemi, usiłując schwycić paszczą za głowę, aby zdruzgotać ją i zmiażdżyć.
Marusz już czuł na twarzy gorący, parny oddech niedźwiedzia, gdy nagle napastnik ryknął rozpaczliwie i, porzuciwszy człowieka, zaczął się oganiać psu.
Czao-Ra wpiła mu się ostremi zębami w grzbiet i ciągnęła ku sobie, zwinnie unikając mocarnych łap niedźwiedzia, który, rycząc coraz jękliwiej, usiłował dosięgnąć jej pazurami.
Już krew broczyć zaczęła i ściekać po kudłach drapieżnika, gdy Marusz oprzytomniał po otrzymanym ciosie. Z trudem wstał i, zataczając się, jął ostrożnie zachodzić niedźwiedziowi od tyłu.
Jakoż udało mu się wykorzystać chwilę, w której zupełnie nieprzytomny z bólu i wściekłości zwierz, zapomniawszy o człowieku, odwrócił się od niego karkiem.
Marusz szybko podskoczył i z rozmachem wbił w głowę drapieżnika ostrze siekiery.
Z rozpłataną czaszką, brocząc posoką, niedźwiedź błyskawicznym ruchem obrócił się młyńcem i porwał myśliwego.
Jednak natychmiast runął razem z nim, chrapiąc straszliwie.
Rozpaczliwym, ostatnim wysiłkiem uderzył naodlew łapą, godząc w lewe udo Marusza.
Po chwili, wywaliwszy język, niedźwiedź leżał nieżywy.
Czao-Ra, wpiwszy się w tylną nogę burego olbrzyma, szarpała na niej skórę, wyrywając kawałki mięsa. Puściła wreszcie swoją ofiarę i, dopadłszy do szyi leżącego niedźwiedzia, ze złem warczeniem, gryzła, usiłując przerwać mu gardło.
Marusz, dziwnie osłabiony, siedział na śniegu bez ruchu.
Wreszcie dźwignął się, chcąc wstać na nogi.
Natychmiast jednak upadł, wydając krzyk bólu.
Odwinął połę długiej kurtki futrzanej i przez grube spodnie ze skóry jeleniej obmacywał nogę.
Był blady, wargi mu drżały, na twarzy miał wyraz cierpienia i rozpaczy.
Przekonał się, że miał złamane udo od ciosu potężnej łapy.
Skóra i futro ubrania ochroniło Marusza od ran, — tych straszliwych, szarpanych ran, które zadaje niedźwiedź ostremi i twardemi jak stal pazurami.
Myśliwy w jednej chwili uświadomił sobie całą grozę niebezpieczeństwa.
Do jeziora pozostawało pięć dni dobrego biegu.
Teraz nie mógł stąpić ani kroku, nie miał prochu, aby zdobyć pożywienie, nie potrafiłby uzbierać suchych gałęzi na ognisko.
Śmierć zajrzała mu w oczy...
Nie dał się jednak ogarnąć rozpaczy, bo był to człowiek północy, nawykły do ciągłej walki o życie.
Z trudem udało mu się namówić Czao-Ra, aby wreszcie zostawiła w spokoju zabitego niedźwiedzia.
Potrzebna mu była do innych czynności.
Gwizdnął cicho i, wskazując ręką na leżące o kilka kroków torby, rzekł:
— Yrr, Czao, przynieś!
Szpic przyciągnął skórzane torby i spoglądał na Marusza pytająco.
Myśliwy przystąpił do opatrunku złamanej nogi.
Z trudem wyrwał z czaszki niedźwiedzia tkwiącą w niej siekierę i zaczął odłupywać z pobliskiego pnia szczapy.
Z worków wydobył szmaty i szeroki rzemień.
Długo mozolił się nad ściąganiem nogawicy, a gdy się z tem uporał, raz jeszcze starannie obejrzał sobie udo. Sycząc z bólu i marszcząc czoło, zestawił kość, jak umiał najlepiej, zacisnął nogę pomiędzy dwiema szczapami, owinął szmatą i mocno omotał rzemieniem.
Doprowadziwszy do porządku ubranie, zabrał się do wycinania ze skóry niedźwiedzia szerokich pasów, które powiązał ze sobą tak, że utworzyły uprząż.
Przymierzył ją na Czao-Ra. Zmniejszył nieco chomąto, opierające się na silnym karku i szerokiej piersi szpica, podciągnął popręg i do zwisających z boków końców szlei umocował długie mocne rzemienie.
Mruczał do psa:
— Nie jestem winien, poczciwa Czao! Sama widzisz, że pokaleczył mnie ten bury „czołdon“... Teraz tylko od ciebie zależy, czy ujrzę raz jeszcze małego mego synka Dugena i Nań, która zawsze była dobra dla ciebie i dla twego Wou-Gou...
Zmęczony położył się na śniegu i wypoczywał.
Jako-tako rozpalił ognisko i upiekł przy nim kilka kawałków mięsa, wyciętego z grzbietu niedźwiedzia.
Pożywił się, nakarmił psa, poczem przyczołgał się do zwisających gałęzi świerkowych i zrąbał dwie największe i najszersze.
Leżąc na boku, przywiązywał do nich narty w taki sposób, że tworzyły jakgdyby płozy sanek, których siedzenie stanowiły mocno powiązane ze sobą gałęzie.
Długo trudził się nad tem Marusz, a gdy skończył, usnął, znużony śmiertelnie pracą i bólem. Sen to był niespokojny, bo gorączka trapiła myśliwego i wstrząsały nim zimne dreszcze. Nie mógł się zagrzać przy ognisku. Drżał na całem ciele i głośno szczękał zębami.
Wreszcie gwizdnął na szpica.
Włożył na niego uprząż, uwiązał szleje do sanek, umieścił na nich karabin i worki.
Zwrócił się do psa z mową, jakgdyby przemawiał do człowieka:
— Dobra, wierna Czao! Byłaś mi przyjaciółką. Nigdy nie uderzyłem ciebie... Teraz dopomóż mi i ratuj! Jestem słaby i pokaleczony i zginę w „tajdze“, jeżeli nie wywieziesz mnie z niej... Ciągnij teraz sanki, Czao, do Nań, do Dugena, do małego Wou-Gou!
Czao-Ra patrzyła na myśliwego, nie spuszczając z niego oczu, i niespokojnie strzygła uszami.
Marusz wczołgał się na gałęzie, starając się, aby całym ciężarem swoim opierać się na nartach i zawołał:
— Ruszaj!...
Szpic szarpnął postronki i z pomocą leżącego człowieka, który zdrową nogą i rękami, uzbrojonemi w dwa ostre kije, popychał sanki, pociągnęła, prężąc się, z nisko opuszczoną głową i zwieszonym ogonem.
Marusz wiedział, że cztery szpice zaprzężone do nart wiozą po gładkim śniegu trzech ludzi i około dwudziestu pięciu kilogramów bagaży, lecz on miał zaledwie jednego psa i ciężką drogę przed sobą, przegrodzoną zaspami, przeciętą gąszczem krzaków i młodych świerków.
Podziwiał teraz Czao-Ra.
Jakgdyby rozumiejąc ciężkie zadanie swoje i odpowiedzialność za życie pana, wybierała najlepszą i najkrótszą drogę, omijała chaszcze i głębokie doły.
Nikt jej nie uczył, nikt nie wskazywał kierunku, a tymczasem nieomylnie szła na południe.
Ciężka to była praca, więc po paru godzinach stawała zdyszana, oglądała się na Marusza i padała na śnieg, aby wypocząć.
Cały tydzień ciągnęła Czao-Ra swego pana. Wreszcie strudzona upadła i już nie mogła się podnieść. Jęczała głośno i wyła rozpaczliwie.
Marusz zrozumiał, że pies wyczerpał wszystkie siły.
Westchnął łowiec i zacisnął zęby.
Na poprzednim noclegu został zjedzony ostatni kawałek mięsa. Dawno już w worku nie było ani herbaty, ani cukru i soli.
Myśliwy rozpalił ognisko i gwizdnął.
Szpic podczołgał się, żałośnie stękając.
Marusz obejrzał łapy Czao-Ra i zaczął obcierać je śniegiem.
Widocznie ulżyło to szpicowi, bo z wdzięcznością merdnął kitą ogona i, zwinąwszy się, usnął przy ogniu.
Obudził się, gdy na niebie płonęły różnobarwne pasy zorzy polarnej, zajrzał do pustej torby i trącił zimnym nosem w dłoń myśliwego.
— Nic nie mam do zjedzenia, starucho... — rzekł Marusz smutnym głosem.
Czao-Ra, utykając, obeszła niedużą polankę, na której się zatrzymali, i nagle podbiegła do leżącego człowieka, liznęła go w policzek i zniknęła w zaroślach młodych jodeł.
Powróciła, niosąc w pysku bielaka i wymachując ogonem.
— Czao, poczciwa Czao! — zawołał wzruszony łowiec i wydobył już nóż, lecz namyśliwszy się, rzekł do psa:
— Możebyś zdobyła jeszcze jednego, albo i dwa, Czao? Idź i szukaj!
Szpic, zdawało się, długo nie mógł zrozumieć. Zdziwienie odbiło się w jego mądrych oczach. Jednak wkońcu pobiegł do lasu. Nie powracał długo... Już zorza przygasać zaczęła, gdy zdaleka dopłynęło echo basowego szczekania Czao.
— Przynieś! — krzyknął Marusz na cały głos.
Szpic długo się nie zjawiał.
Gdy wynurzył się z niewysokiej porośli, łowiec ujrzał, że pies niesie w pysku zająca.
Poklepał psa po grzbiecie i mruknął:
— No, teraz masz swoją porcję, Czao!
Odkrajał głowę i przednie nogi zająca i rzucił na śnieg. Czao-Ra nie tknęła mięsa, patrząc nań obojętnem okiem. Oblizywała się tylko czarnym ozorem.
Zdziwiony Marusz uważnie przyjrzał się psu.
Czao-Ra miała mocno opchany brzuch, a oczy jej się kleiły. Zrozumiał łowiec, że pies porwał i zjadł jednego zająca, drugiego zaś przyniósł swemu panu.
Gdy Czo-Ra dobrze się przespała, Marusz kazał jej poznosić dużo suchych gałęzi i złożyć je w pobliżu sanek.
Przyciągnął do siebie psa, ujął obiema rękami za głowę i, patrząc mu w oczy powtarzał:
— Wou-Gou!... Wou-Gou! Wou-Gou! Idź do Wou-Gou... Biegnij szybko, szybko, jak jeleń!... Przyprowadź do mnie Nań... Nań... Nań... Idź tam! Tam! Tam!
To mówiąc, ręką wskazywał na południe.
— Ruszaj, Czao, do Wou-Gou, do Nań! — krzyknął rozkazującym głosem i gwizdnął przeraźliwie.
Wielka siła była w głosie Marusza, bo pies ogon podwinął i, jednym susem przesadziwszy krzaki, zniknął w kniei.
Marusz pozostał sam...
Spojrzał w niebo i szepnął błagalnie:
— Wielki Duchu!
Jak niegdyś Nań, tak teraz on nie znalazł żadnego innego słowa, aby wyrazić swoją prośbę do Boga. Może był bardzo wzruszony, a może nie miał nadziei?
Los jego zależał teraz wyłącznie od Czao-Ra.
Czy potrafi ona wzbudzić niepokój w sercu Nań i zmusić ją do poszukiwania zaginionego męża? A co się z nim stanie, jeżeli Nań pomyśli, że Marusz zginął na tundrze i, opłakawszy go, jak to się już przydarzyło nie jednej północnej kobiecie, zmieni koczowisko, aby być bliżej zaludnionych okolic?
Wogóle nic nie wiedział o swoim najbliższym losie... Ma trochę żywności; starczy tego najdłużej na tydzień... Słaby jest i gorączka nie mija... Czuje wciąż nieznośny ból w nodze... Niema innej broni, oprócz noża i siekiery... A co będzie, jeżeli zwęszy go zgraja wilków lub wałęsający się po puszczy, zawsze zły i głodny niedźwiedź?...
— Wielki Duchu!... Nań... Dugen, mały, pogodny, uśmiechnięty chłopaczyna!...
Zamknął oczy i starał się o niczem nie myśleć, bo czuł, jak mu się włosy jeżą na głowie, a strach zimnemi palcami ściska go za serce.
— Wielki Duchu!...
Mijały dnie i noce, jednakowo mroczne, pełne lęku, niepokoju, gorączki, nieprzytomnych pomruków i jęków żałosnych.
Chory zrywał się, siadał, gwizdał, wołał rozpaczliwie:
— Czao-Ra! Czao-Ra, przychodź! Nań, czy nie czujesz, że umrę tu sam, przez wszystkich porzucony w „tajdze“?! Nań! Nań!
Odpowiadały mu skrzeczeniem głośnem strwożone krzykiem sroki i sójki, krakały kruki, coraz częściej siadujące na wierzchołkach jodeł i strzegące zdobyczy, którą miał być on Marusz, syn Gaara, łowiec północnej krainy!
Niejasne szmery, skradające się stąpania niewidzialnych przez chaszcze zwierząt chwytał Marusz gorączkowym słuchem i drżał, zaciskając w ręku siekierę.
Jednak nie zapomniał dorzucać drzewa do ogniska, bo wiedział, że w niem teraz cały jego ratunek. Płomienie odstraszały dzikie zwierzęta, bo do ognia, rozświetlającego puszczę i rzucającego migotliwe, czerwone błyski na śnieg i łapy jodeł, nie mają odwagi zbliżyć się niedźwiedź, wilk i ryś...
Czają się zdala i czekają, aż zgaśnie...
Maruszowi zdawało się, że już rok upłynął od chwili, gdy posłał Czao-Ra do chatki nad jeziorem.
Dawno już zjadł zająca i teraz łykał śnieg, żuł żywicę i gryzł rzemienie, uśmierzając dokuczający mu głód.
Pewnej nocy, gdy mrok ciężki przytłoczył ziemię, Marusz zrozumiał, że nikt już nie przyjdzie mu z pomocą.
— Zasłabnę... zagaśnie ognisko i — koniec!... Wilki czatują już, zaległszy w krzakach... Wczoraj widziałem ich migające „latarnie“... ślepia zielone, płonące, jak iskierki!... Czekają na stypę kruki... Zginąłem!...
Nagle wpadł w szał.
Porwał buchającą ogniem żagiew, doczołgał się do starej, suchej jodły i zaczął ją podpalać.
Wkrótce drobne wężyki czerwone pobiegły po suchych gałązkach smolnych, przerzuciły się na przesycone żywicą konary i sunęły coraz wyżej aż na sam szczyt martwego olbrzyma leśnego.
Drzewo stanęło, odziane wyjącemi, syczącemi płomieniami, jak ogromna pochodnia, oświetlająca czerwonemi blaskami ciemną puszczę i wyrzucająca pod obłoki czarny słup dymu...
— A-a-a! — wył Marusz, usiłując podnieść się i biec w obłędzie strachu.
Odpowiedziały mu przerażonem krakaniem zrywające się dookoła kruki.
— U-u-u-u! — zawodziły zdaleka wilki.
Nie słyszał tych głosów nieprzytomny, porwany szałem i rozpaczą Marusz. Miotał się, szamotał, podnosił się i padał, wyjąc coraz obłędniej:
— A-a-a-a!
Wreszcie padł, uderzył się głową o przysypany śniegiem głaz i zemdlał.
Jęknął, gdy nagły ostry ból szarpnął nim.
— To wilki wbijają we mnie kły swoje... — mignęła myśl. Czuł, że coś wlecze go po śniegu...
Na jedno mgnienie oka obudzona świadomość podszepnęła, że to drapieżne zwierzęta odciągają go dalej od ogniska...
Zapadł się w mrok i bezwład. Już nic nie czuł... niczego nie pragnął... niczego się nie bał.
Nie słyszał szczekania Czao-Ra; nie widział, że przez polanę pędzi na reniferze Nań z uwiązanym na plecach Dugenem; że się pochyla nad mężem, długo ogląda jego złamaną nogę, układa go na sankach i wiezie, cicho płacząc i szepcąc przez zaciśnięte zęby:
— Wielki Duchu, ratuj Marusza, ocal go dla mnie — strwożonej, biednej, dla małego Dugena, który nie może przecież pozostać bez ojca... Wielki Duchu! Ty, który wszystko możesz!... Wielki Duchu!
Kobieta wybuchnęła rozpaczliwym szlochem.
Czao-Ra, biegnąca obok niej, wydała ponury skowyt.
Marusz nic nie widział i nie słyszał...





  1. Samice łosia.
  2. Uszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.