Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśleć, bo czuł, jak mu się włosy jeżą na głowie, a strach zimnemi palcami ściska go za serce.
— Wielki Duchu!...
Mijały dnie i noce, jednakowo mroczne, pełne lęku, niepokoju, gorączki, nieprzytomnych pomruków i jęków żałosnych.
Chory zrywał się, siadał, gwizdał, wołał rozpaczliwie:
— Czao-Ra! Czao-Ra, przychodź! Nań, czy nie czujesz, że umrę tu sam, przez wszystkich porzucony w „tajdze“?! Nań! Nań!
Odpowiadały mu skrzeczeniem głośnem strwożone krzykiem sroki i sójki, krakały kruki, coraz częściej siadujące na wierzchołkach jodeł i strzegące zdobyczy, którą miał być on Marusz, syn Gaara, łowiec północnej krainy!
Niejasne szmery, skradające się stąpania niewidzialnych przez chaszcze zwierząt chwytał Marusz gorączkowym słuchem i drżał, zaciskając w ręku siekierę.
Jednak nie zapomniał dorzucać drzewa do ogniska, bo wiedział, że w niem teraz ca-