Czao-Ra/Wielki Duch

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wielki Duch
Pochodzenie Czao-Ra
Wydawca Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie
Data wyd. ok. 1931
Ilustrator Mikołaj Wisznicki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.  WIELKI DUCH

Przez trzy dni wiozła chorego, pokaleczonego męża zrozpaczona, stroskana Nań. Wprzęgła się obok renifera, wyciągając sanki z głębokich jarów, których było coraz więcej, im bliżej podchodziła smutna karawana do końca „tajgi“, urywającej się nagle w kotlinie Chołuń; nieraz musiała brać męża na barki i przenosić go przez wysokie wydmy śnieżne, przez które z trudem brnął renifer.
Marusz powoli odzyskiwał przytomność, a gdy poznał żonę, rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł przemówić słowa.
Jednak słyszał, co mówiła do niego Nań.
— Byłam wciąż o ciebie niespokojna... — opowiadała. — Modły zanosiłam do Wielkiego Ducha, aby miał cię w swej opiece... Przed dwoma tygodniami taki niepokój mnie ogarnął, że nie mogłam nic robić, nie spałam po nocach i płakałam... Kilka razy zapuszczałam się do puszczy, krzyczałam, strzelałam... Myślałam, że straciłeś drogę i błąkasz się w tajdze... Kiedyś późno w nocy zaczął ujadać Wou-Gou, biegał dokoła chatki, wył i szczekał... Pomyślałam, że zwęszył wilki, lub jelenie przeszły wpobliżu... Jednak Wou-Gou naszczekiwał radośnie i wył tak, jakgdyby nawołując... Trwało to przez całą noc... Ujrzawszy mnie, gdy wybierałam się pójść do przerębli, zaczął skakać, szczekać, chwytać mnie za ubranie i ciągnąć do lasu... Wzięłam karabin i poszłam. Wou-Gou biegł przede mną i wymachiwał ogonem... Ledwie doszliśmy do pagórków, wpadł w zarośla, węsząc i poszczekując... Odbiegł bardzo daleko, lecz, posłyszawszy jego wycie i skowyt, odnalazłam psa i stanęłam jak wryta... Zrozumiałam, że spotkało cię nieszczęście... W krzakach leżała Czao-Ra; z boku i karku sączyła jej się krew, musiała spotkać wilka i stoczyć z nim walkę... Była tak słaba, że nie mogła podnieść głowy... Patrzyła na mnie błagalnie i cicho skomlała... Przyniosłam ją do domu, obmyłam, zalepiłam żywicą rany i nakarmiłam... Leżała niedługo, zwlokła się z posłania i, kulejąc, podeszła do drzwi, oglądając się na mnie i wyjąc przeciągle... Wyszłam za nią, a wtedy skowytać zaczęła radośnie i ciągnęła w stronę tajgi... Zrozumiałam, że prowadzi mnie na pomoc tobie... zabrałam synka, wsiadłam na jelenia i całe dwa dni jechałam, zanim Czao-Ra odnalazła ciebie, Maruszu... Maruszu!...
Myśliwy oczy wzniósł ku niebu i wyszeptał:
— Wielki Duchu, niech ludzie wiecznie chwalą imię Twoje, boś miłosierny i sprawiedliwy!
Posłyszawszy głos męża i ujrzawszy błyski szczęścia w jego zapadłych oczach, Nań z krzykiem bezmiernej radości padła na kolana i zaczęła raz po raz pochylać się do ziemi, dotykać jej czołem i szeptać:
— Wielki Duchu, opiekunie, źródło dobroci i radości, chwała Tobie! Pocieszyłeś biedną, strwożoną Nań, zwróciłeś jej Marusza... Dopomóż jej teraz, Wielki Duchu, ojcze nasz, aby wyrwała go śmierci!...
Długo kiwała się, chyląc się do ziemi i szepcząc gorąco.
Dotarli nareszcie do chatki, witani zdaleka basowem szczekaniem Wou-Gou, pozostawionego na straży domu.
Dużo sił i wytrzymałości dał Bóg ludziom północy...
Leżąc w spokoju i bez ruchu, pojony jakiemiś cudownemi ziółkami, Marusz czuł, że powraca do zdrowia.
Minęła bez śladu zła gorączka, wyczerpująca go. Powoli zmniejszały się bóle w złamanej nodze.
Już siedział na posłaniu ze skór i śmiał się wesoło, bawiąc się z Dugenem, który już zaczynał mówić i biegać po izbie.
Od łoża myśliwego nie odchodziła Czao-Ra. Czuwała przy chorym w dzień i w nocy. Nadsłuchiwała, czy oddycha spokojnie, stawała nad nim i długo wpatrywała się w wychudłą, sczerniałą twarz łowca, wzdychając ciężko i trwożnie strzygąc uszami.
Marusz często przytulał do piersi kudłatą głowę Czao-Ra, pieścił ją i szeptał słowa wdzięczności. Ona zaś lizała go po policzkach i rękach i cicho kiwała ogonem. Nie wiedziała jeszcze, czy może się cieszyć i czuć szczęśliwą.
Pewnego dnia Nań rzekła do męża:
— Dziś zdejmę ci opatrunek... Musimy obejrzeć nogę...
Rozcięła rzemienie, odkręciła szmaty i odrzuciła wygięte kawałki kory modrzewiowej, w których zacisnęła złamaną nogę.
Obmacywała kość ostrożnemi, wprawnemi ruchami, bo żony północnych łowców zmuszone są nieraz leczyć swoich mężów, gdy ci powracają z łowów, poszarpani przez niedźwiedzie i rysie, z połamanemi rękami lub odmrożonemi stopami, z gnijącemi od szkorbutu dziąsłami i wargami, trawieni gorączką, zimnicą i innemi chorobami.
Nań długo badała kość, wreszcie westchnęła z ulgą i szepnęła:
— Wielki Duch dopomógł nam! Noga zrosła się dobrze! Nawet utykać nie będziesz!... Maruszu!
Ukryła wzruszoną twarz na piersi męża.
Czao-Ra obecna przy tem patrzyła uważnie i słuchała.
Nagle zerwała się ze swego miejsca i zaczęła szczekać cienko, radośnie. Od zagrody jeleniej natychmiast odpowiedział jej Wou-Gou i przybiegłszy, jął szczekać pode drzwiami.
Skakał i klaskał w dłonie nagle porwany radością Dugen.
Od tego dnia zaczęła się inna kuracja.
Roztopiwszy w kociołku łój niedźwiedzi, Nań wcierała go długo w złamane miejsce, powtarzając to trzy razy dziennie. Na noc nakładała szmatę powleczoną grubą warstwą żywicy cedrowej, która twardniała szybko i ściskała słabe miejsce.
Po trzech tygodniach Marusz mógł już chodzić po izbie. Ujrzawszy go idącego, Czao-Ra przypadła Maruszowi do stóp, skowytała i piszczała, liżąc je.
Wyraziwszy tem swoją radość, wyniosła się z chatki. Całe dnie spędzała odtąd z Wou-Gou.
Poczuwała się do obowiązków matki i musiała przecież zająć się nareszcie wychowaniem syna.
Psy wyruszały razem do lasu, gdzie spędzały cały dzień, powracając zziajane, okryte szronem i śniegiem i straszliwie najedzone.
Marusz już pomagał żonie w gospodarstwie.
Pewnego razu, gdy siedzieli w izbie i wycinali rzemienie, wpadł Dugen i, gwarząc po swojemu, wskazywał rączką na niebo.
Myśliwy porzucił pracę i wyjrzał przez drzwi.
Nad jeziorem, jeszcze zamarzniętem, krążył duży klucz łabędzi, trąbiąc głośno i niespokojnie.
— Wiosna idzie, Nań! — zawołał Marusz. — Łabędzie już przyleciały!
Z dniem każdym słońce przygrzewało coraz silniej. Na jeziorze lód ściemniał, popękał i zaczął się rozsypywać w długie, dzwoniące, szybko topniejące igły. Poodpadały i wsiąkły w ziemię długie sople lodu, zwisające z wystających żerdzi płaskiej strzechy. Na wyzwolonych z pod śniegu pagórkach bojaźliwie wyglądała pierwsza zielona trawa i zakwitły białe, okryte ciepłym puchem przebiśniegi.
Stada wodnego ptactwa obsiadły jezioro i nadbrzeżne trzciny.
Przyleciały skowronki i trznadle. Świergotały i śpiewały ich wesołe rzesze.
Na zboczach piaszczystych wydm, wśród krzaków wierzbowych, strojnych w białe bazie, gziły się zające; w gąszczu jodeł goniły się wiewiórki, którym z szarego futerka już rude wyzierały włosy; na polanach, sycząc i bełkocąc, tokowały cietrzewie czupurne, zawadjackie; z głębi kniei dobiegała drażniąca tajemnicza pieśń rozkochanego głuszca; porykiwały kozły, nawołujące sarny do ustronnego ostępu leśnego; groźnie rycząc, walczyły ze sobą jelenie, dążąc zewsząd na bagna, porosłe bajorami...
Wszystko dokoła różnemi głosami śpiewało odwieczną pieśń wiosenną, brzmiącą potężnym zewem życia...
Nie miały sił zagłuszyć jej zrywające się jeszcze śnieżyce i przymrozki ostre, bo zaledwie wyjrzało z poza ciężkich, szarych chmur słońce, — znowu rozbrzmiewała ta pieśń stugłosa, radosna, zwycięska pieśń budzącego się życia.
Marusz siadywał z żoną i synem przed chatą i wszyscy troje słuchali tego chóru szczęśliwych, beztroskich, upojnych głosów.
Pierzchały w popłochu ciężkie wspomnienia odchodzącej zimy, znikało widmo śmierci, która tak nielitościwie zaglądała w oczy uczciwym, pracowitym, spokojnym ludziom północy. Na twarzach ich wykwitał uśmiech pogodny, w sercach podnosiła się rzewna wdzięczność dla Tego, który po surowej, ponurej zimie i nocy polarnej posyłał ciepłe, życiodajne lato, promienne, umajone kwieciem wonnem, bujne i pieszczoty pełne.
— Wielki Duchu! — szeptały usta.
— Wielki Duchu! — powtarzały serca, głośniej tętniące w piersi.
— Wielki Duchu! — śpiewały w duszach głosy nieznane.
Czao-Ra, wygrzewająca się na słońcu i z pod oka przyglądająca się pogrążonemu w zadumie Wou-Gou, Maruszowi, Nań i Dugenowi, wydała radosne, brzmiące, jak srebrny dzwonek, skomlenie.
Zdawało się, że i ona czuła gorącą wdzięczność dla kogoś nieznanego, kto rzucał pełną garścią łagodne, ciepłe promienie złote na jej spracowane, bliznami porysowane ciało, na kudłatego Wou-Gou, na uśmiechniętego Marusza, szczęśliwą Nań i zawsze wesołego Dugena...
Wielki Duchu!...

KONIEC.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.