Przejdź do zawartości

Czahary/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII

Niedzielne kwietniowe popołudnie było nad wyraz ciepłe i ciche. Najlżejszy powiew nie poruszał pławika wędki Wacława i widać było w czystej toni ciągi ryb koło haczyka a głębiej zieloną łąkę dna wodnego, a nad czółnem w zatoce zwieszały się kiście łozowych «kotków» i osypywały złotawym pyłem włosy Zośki.
Zatoczka była opodal od szlaku wodnego, utajona w gąszczach. Przypłynęli tu z nowego dworu, korzystając ze święta — na czytanie i marzenie. Zośka czytała: «Życie pszczół» Maeterlincka — Wacław bawił się wędką, wokoło nich rozmarzającą pieśń grała przyroda i nadmiar życia dyszał, zda się, w powietrzu.
Wacław roztargniony był, ryby zrywały przynętę — nie uważał — nie wiele co słyszał z czytania, nasłuchiwał na dalekie strzały, wreszcie przerwał.
— Nie wiesz, gdzie to polują?
— Zapewne w Szafrance. Kasjan w niedzielę nie strzela.
Wacław wędkę zwinął, wyciągnął się w łodzi na sianie i patrząc w niebo rzekł:
— Zośka, czy ty go zawsze kochasz?
— Kogo, Kasjana?
— Nie żartuj — wiesz kogo.
Milczała, patrząc w książkę.
— Nie rozumiem twego pytania — odparła wreszcie. — Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek poruszali kwestję moich uczuć, więc doprawdy nie wiem o kim myślisz.
— Było więc kilku. Za naszych czasów był jeden — więc potem byli następcy. Wszystkie kobiety takie same.
— A tyś miał jedną?
— Myślisz, że więcej, dość jednego kata. Dla drugiej nie zostawiła nic, prócz ohydy. Zabrała wszystko, splugawiła wszystko.
— Było przy niej zostać — bo to była prawdziwa miłość — taka, co daje życie lub śmierć.
— Żałuję też, żem nie zdechł — bo i poco to trwanie.
— Czy ona cię zdradziła?
— Gorzej — bo udawała, kłamała, oszukiwała, krzywo przysięgała, nie było podłości, którejby nie uczyniła i ja taką ubóstwiałem.
— I co się z nią dzieje? Możeś zabił? — spytała cicho.
— Zanadtom czuł wstrętu, żeby zabić. Co się dzieje? Prostytutką pewnie jest.
— Biedna — szepnęła Zośka.
— A ja? Mnie nic? — rzekł ponuro.
— Tyś wolny przynajmniej. Jeżeli zaś kłamała ci — może niedola ją tego nauczyła. Widzisz — człowiek wolny, niezależny, szczęśliwy — nie kłamie nigdy. Dlatego mi jej żal. Tyś cierpiał — a ona, jeśli tem jest, co mówisz, cierpieć nigdy nie przestanie, bo wybacz, ale taka którąś ty wybrał z powołania prostytutką nie zostanie. Znam ciebie i pewnam, że jeśliś kochał, to nie tylko zmysłami i ona musiała mieć duszę.
— Miałem to złudzenie — poszło w to samo błoto, gdzie i wszystko. Kiedyś ci wszystko opowiem, dziś mi dość wstydu i wstrętu z tych wspomnień i niech się pogodzę z tą myślą, żeś i ty jak wszystkie. Kobieta będzie kochać sto razy i zawsze będzie przysięgać, że tak kocha pierwszy raz. — A chaque amour la femme se croitra devenir vierge — jak ktoś powiedział.
— Pewnie autor, nie autorka — uśmiechnęła się. — Zresztą, ktoby nie powiedział — znajduję bardzo śmiałem a ciasnem, wydawanie zdania o wszystkich kobietach, na zasadzie doświadczenia osobistego na kilku egzemplarzach. To trochę zanadto zoologicznie. Ja też nie jestem «jak wszystkie», bo w kwestji długów uczuć i myśli niema «wszystkich», każdy i każda jest inny.
— No, więc Zośka — tyś się nie zmieniła? Przecie pamiętam cię wtedy w Warszawie. Zaprzyj się, żeś kochała.
— Nie potrzebuję się zapierać, bom ci zwierzeń nigdy nie czyniła.
— Ty i zwierzenia! Rozumieliśmy się i bez tego. Dziś mnie ogarnął taki smutek nad moją duszą, tak martwą i zimną wobec tej wiosny świata. Myślałem, że i w tobie żal znajdę, pożalimy się nawzajem. No, że ci też gorzko — to wiem, tylko z ciebie i tortury nie wyciągną skargi.
Zośka zamiast odpowiedzi, podniosła głowę na daleką wrzawę. Krzyk słychać było, szczekanie psa, potem strzał — i znowu wrzaski.
— To już na naszem jakaś awantura! — rzekła. — Pewnie Kasjan z Niemcami z Szafranki się pobił. Trzeba wracać do domu.
Wzięła wiosło i odepchnęła czółno. Wacław ani się poruszył — jakby nic nie słyszał. Wysunęli się z zatoczki. Wrzask trwał, zbliżał się — było w nim już jakieś wycie i zawodzenie. Zośka skręciła na stare młyniszcze i z pomiędzy olch i dębów wynurzyła się jej osada. Na wytrzebionej polanie stał nowy domek, już zamieszkały; wokoło sad był już założony. Drogą była rzeka, zajazdem wybrzeże ujęte w drewniany burt, z kilku stopniami do wody.
Łódka stanęła, umocowała ją Zośka łańcuchem do pala i wyskoczyła na ląd, patrząc z niepokojem na wejście do zatoki.
Wsunęło się w nią właśnie chłopskie czółno — poznała Nauma i Liktę nad leżącym na dnie Kasjanem.
— Co tam? — zawołała Zośka.
— Zabili go Niemce, zabili! — jęczała Likta.
Jakoż Kasjan leżał okrwawiony i bez ducha. Na hałas wybiegła z domu Parczewska, chłop, parobek, psy — gromadka utworzyła się na brzegu i lament ogromny się podniósł.
Chłopi wzięli na ręce Kasjana, wtedy począł głucho stękać i broczyć krwią z boku.
Położono go na kuchni i Zośka z Wacławem zrobili pierwszy opatrunek.
— Nabój śrutu dostał, ale zdaje się tylko w mięśnie poszło. W każdym razie posyłaj po doktora.
Ale Kasjan się ocknął z omdlenia i zajęczał:
— Nie chcę doktora. Zarżnie. Nie chcę, nie chcę! Jak odrazu nie pomarł, to zostanę. Niech sprowadzą Mirona — on znający i baba niech krew zamówi. Oj teraz jak ja wstanę, nie będą oni chodzić po białym świecie.
Zośka wyprawiła parobka do Łasicka po doktora i zwróciła się do Nauma.
— Co to było? Gadaj!
— A ot — pojechali my dziś z nim do hatu ryby zobaczyć, a Liktę mieli podwieść do Szafranki, do Niemkini, po zarobione pieniądze. Aż tu patrzym koło hatu — na naszem — Niemcy i jakiś pan w czółnie na kaczki polują. Kasjan zaraz do nich: a to u was mało swoich kaczek? Ja go trącam: porzuć — pan jest, a on ryzyka nabrał tylko: Co mi pan — ja tu pan, a on złodziej! — krzyczy. Taj powiada — oddawajcie strzelby, a Niemiec się drażni — chodź, weź! Zaczęli się łajać, a ten pan krzyknął: won, chamie! Tak Kasjan się zbiesił — i wprost na nich płynie: a potem chlust w wodę, ich czółno chwycił i powiada: oddawać strzelby, albo was tu z niemi potopię. Tak ten palnął, a Niemiec przez łeb mnie wiosłem machnął — i uciekli. To żeby nie Likta, co za nim wlazła w wodę, toby tam i został, bo ja tak odurzał z bólu, że świata nie widział. Likta go złapała i ciągnęła do czółna, taj przywieźli. Już i ryby nie patrzali w koszach.
— Odniosą mi te strzelby — w zębach odniosą! — wtrącił zajadle Kasjan.
— Ale to nie graf przecie był? — spytał Wacław.
— Gdzie zaś, jakiś cudzy cudacznie ubrany, może jaki swojak tych Niemców, bo też rudy, jak wiewiórka.
— Pocoś ich zaczepiał? — upomniała Zośka — ty żyć nie możesz spokojnie.
— Ja nie żyd nauczny, żebym się kiwał w święto nad biblją. A Niemce to nie wodzili mnie kiedyś, jak aresztanta, do Łasicka, nie czepiają się o byle co? A taki cudzy jakie prawo ma do mnie: chamie — mówi! On nie mój pan! Czarną łatę nałoży byle kto i pana udaje, hycel! Łasicki pan niech mnie chamem woła, to racja, jego dziad mego dziada w skórę bił — pan był. A taka wywłoka cudza — może gdzie padlinę łupił, zabogacił się ze zdechłych końskich skór — i chamem mnie nazywa. Żeby on panem był, toby cudzych kaczek bez pytania nie strzelał!
— Kasjan, nie gadaj tyle i nie złość się. To ci niezdrowo, gorączki dostaniesz. Nie chce ci się pić?
— Nie — Niemców by chciał porozdzierać!
— No — na to musisz być zdrów przedewszystkiem.
— Miałby zginąć z takich rąk — niedoczekanie! W taką porę leżeć trzeba. A tam codzień płyty idą, groble nam rozbiją. Trzeba tobie, Naum, zaraz z Sydorów dwóch chłopców w pomoc młynarzom posłać, a zapowiedz, że jak szkoda jaka będzie, to niechno wstanę — pogadam z nimi.
Tak się rzucał i odgrażał, że musiała Zośka kazać wszystkim się oddalić i została tylko nad chorym stara Parczewska, której się trochę bał i szanował jako karmicielkę.
Gdy wieczorem przybył doktór, zastał go w gorączce.
Wacław opowiedział mu przypadek.
— Baron Nolten inaczej rzecz przedstawił — odparł lekarz. — Może mieć grubą nieprzyjemność, jeśli policja i sąd się w to wmięsza.
— Pan Motold jest w domu?... — spytała Zośka.
— Nie. Ma wrócić jutro rano. Będzie rad z wybryku szwagierka.
Janiccy nie pytali o nic, ale lekarz, który w Łasicku stale mieszkał — zaczął ich zabawiać sprawami chlebodawców. Naturalnie krytykował.
Okazało się, że w życiu domowem Motold najmniej miał głosu, prawie gościem i obcym był. Dworem i domem trzęsła kuzynka Motoldowej — jej dame de compagnie — bezdzietna wdowa, pani Bartens. Młody Nolten przyjeżdżał co wiosny i jesieni na polowania — zwykle z kolegami — tym razem był sam. Motoldowa dogorywała w San Remo. Nolten uważał już Łasick za własny — wydawał rozkazy i rozporządzał się jak u siebie. Czuć było, że go doktór nienawidził — że cieszył się z awantury, którą mieć będzie, radził już, jak sprawę rozpocząć.
Ale Zośka rzekła spokojnie:
— Przedewszystkiem chodzi mi o życie i zdrowie tego człowieka. Sprawa sądowa nie moja rzecz, ani będę żałować pana barona Noltena, jak będzie miał słuszną karę. Jako człowiek kulturalny bardzo zawinił.
— Dlaczego pani przypuszcza, że on ma kulturę, poco mu to, gdy ma miljony? Zapłaci chłopu za krew.
— Ten chłop pieniędzy nie weźmie. Za tego ja ręczę — że drożej się będzie cenić.
— Jakże?
— Niech go pan Nolten spyta. To między nimi sprawa.
Ucieszyło to doktora i odjechał rad nowinom, któremi dokuczy «panom».
Nazajutrz zjawił się z Łasicka oficjalista i ustnie załatwił dane sobie polecenie, że pan baron przysyła chłopu sto rubli na kurację. Zośka ruszyła ramionami.
— Powiedzcie mu to — leży w kuchni.
Ale Kasjan na tę propozycję zgody, odrazu jęczeć przestał i o słabości zapomniał.
— Won, sobacze mięso! — krzyknął. — Skóra moja mu warta sto rubli, hyclowi! Myśli, że ja pies. To ty jemu powiedz, że on na moją nie «czymbar» (garbarz), ale on mnie swoją da. Ja go sam obłupię.
Dodał przytem życzenie co do stu rubli — niegodne powtórzenia w piśmie — i tyle dosadnych epitetów pod adresem Noltena i posła, że tenże co rychlej zabrał się z powrotem.
Następnego dnia Wacław popłynął do młyna, a Zośka doglądała chorego, gdy wyjrzawszy oknem, na ujadanie psów, ujrzała czółno, w niem Motolda i domyśliła się w drugim Noltena. Wyszła wtedy przed dom i przywitała spokojnie. Motold przedstawił szwagra i zaraz rzekł:
— Domyśla się pani, dlaczego jesteśmy. Wróciłem zaledwie dzisiaj i dowiedziałem się o niefortunnym wypadku. Jakże się ma mój przyjaciel i zbawca?
— Będzie żyw, dzięki Bogu, ale długo przecierpi.
— Nie uwierzy pani, jak mi przykro — rzekł Nolten. — Nie śmiałem zjawić się tu, jako nieznajomy, czekałem na szwagra, inaczej, wprost tubym po awanturze się stawił — wytłumaczył i przeprosił. Zresztą, żebym przypuszczał, że to pani służący, nigdyby coś podobnego się nie stało.
— To, proszę pana, bardzo wątła obrona — uśmiechnęła się. — Czy pan nie strzela tylko czyichś służących?
— Nie, nie to miałem na myśli! Nie strzelam w ogóle do ludzi, ale wiedząc, na czyim gruncie poluję, sambym osobiście odniósł strzelbę i oddał się na pani sąd.
— Czy pan pytał, na czyim gruncie poluje?
— Wyznaję, że nie, ale ten chłop nie dał mi przyjść do słowa i myślę, gdybym go był nie obezwładnił, potopiłby nas bez ceremonji. Woda była zaś zbyt brudna, a mój garnitur za świeży, żeby mi się ta kąpiel miała podobać — dodał żartobliwie.
— Słyszałem — wtrącił Motold — że Kasjan bardzo niepolitycznie przyjął posła zgody. Może dla mnie będzie łaskawszy, przez wzgląd na bliższe stosunki.
— Niezawodnie. Tylko pan sam niech go odwiedzi, bo za całość pana Noltena nie ręczę — dodała z uśmiechem.
Wskazała Motoldowi drogę do kuchni, sama wprowadziła obcego gościa do domu.
Rozejrzał się ciekawie po pokoju i rzekł:
— Dzisiejszy dzień robi na mnie wrażenie przeżytej bajki: odwiedziny u leśnej królewny. Jakie fantastyczne a urocze to całe pani królestwo, jakie przytem stosowne otoczenie do pani postaci. Prawie rad jestem swemu wybuchowi, że mi dał poznać czary tych stron. I pani tu tak sama mieszka?
— Królewny z bajek zwykle bywają samotne.
— Miewają czasem straszne ciotki ropuchy.
— Ja należę do zupełnie samotnych, co do ciotki. Mam zato brata, ale ten także nie przypomina w niczem smoka-stróża, tak, jak zresztą ja nie czuję się w roli zaklętej królewny. Mieszkam sobie najbardziej po filistersku we własnym majątku i domu, a że posiadam w większej części wodę i z niej żyję — zbudowałam nad nią gniazdo — obyczajem błotnego ptactwa.
— Cudownie tu jest! — powtórzył zachwycony, patrząc to na nią, to na widok przez okno.
— Łasick ma pewnie tysiące podobnych zatok i zalewów, a pan jako myśliwy, powinien się z tym krajem oswoić.
— Przybywa pani jeszcze jeden gość — rzekł, wskazując na czółno w zatoce.
— To mój brat wraca.
Wacław nie zauważył łodzi u przystani. Wiosłował sam i śpiewał i zaczął zdaleka już wołać siostrę, a przybiwszy do lądu, dopiero spytał, czyja łódź. Rozmówił się z wioślarzami i ruszył do domu, już milcząc, obładowany strzelbą, zabitym nurkiem, pękiem ryb i torbą pocztową.
Był to bowiem dzień, kiedy łodzie z mąką i rybą przywoziły w powrocie z Filipowa wieści ze świata.
Zośka przedstawiła go Noltenowi i zabity nurek był wstępem do rozmowy.
Nolten zaczął z ciekawością oglądać wypchane ptaki, zdobiące ściany pokoju, a Wacław, zapalony przyrodnik, rad był spotkaniu z amatorem myśliwym.
Tymczasem Kasjan na widok Motolda uśmiechnął się przyjaźnie i rzekł:
— Ot panoczku — odemścili mi wasze Niemce, puhacza. Powietrze morowe na nich — czut’ nie ubili.
— Do dziś rana nie wiedziałem o tem nieszczęściu. Jakże ci, zuchu — jeszcze bardzo boli? Masz, zapal papierosa, rozpowiedz ty, jak to było.
— Ból to bajki — ale nud panie, tak leżeć i tylko baby mieć za całą kompanję, a na świecie, taki czas luby nastał, a ty gnij w izbie! Ja wiedział, że pan się do mnie dowie, daj Pan Bóg panu zdrowie. Ja rozpowiem, jak było — ale taki muszę panu rzec, że nie wiem, gdzie pan oczy miał, jak pan sobie takiego szwagra dostał. Czy to ten czas — mór na ludzi padł, czy na pana ślepota. Taki on nie z panów jest, taki pan sobie ród opaskudzi! — takim cudzym!
— Słuchajno, Kasjan — niema dziwu, że się na ciebie rozłościł. Napadłeś obces, łajałeś, chciałeś gwałt czynić. Więc go pasja porwała i palnął.
— Wierzy pan! Ot, nie tak jest. Naprzód — ja nie łajał jego, ale Niemców, to żeby on pan z panów był, toby on kazał Niemcom milczeć, samby ze mną się rozmówił — dowiedział się, że na cudze wlazł — toby przeprosił i precz płynąć kazał i jeszczeby mnie na wódkę dał. A on do mnie: won chamie! Oho, to ja zrozumiał, że on tylko jakiś może czyn ma, może siłę — ale nie ma państwa. A to pan myśli, że jak ja czółno chciał wywrócić, to jego pasja porwała? — Aha, prawda nie zczerwieniał on — ale zzieleniał — bo strusił — tak zląkł się, że tołk stracił. Butemby pan chama kopnął, albo kolbą — a on nie pan, kiedy strzelił, a potem uciekł. Ot — kto on jest!
— Szkaradna rzecz się stała i głupio, że ci płacić chciał, ale teraz, widzisz, sam przyjechał ze mną, żeby to zgodnie skończyć. Jemu bardzo przykro — on się kaja.
— Bajki! Jakby się kajał — samby mnie tu przywiózł. Ja w ostrogu był, wszystkie zakony znam — on wie — co z tego dla niego będzie, jak ja zechcę — to on znowu strusił. Nie ubliżając panu — ale on taki chyba z żydów jest? Aha — to on przyjechał — a strzelbę z sobą przywiózł, a Niemce są?
— Pocóż ci strzelba i Niemcy?
— Jakto: poco! To ja za te strzelby w wodę lazł, nabój kaczego śrutu w bok dostał, krwią spłynął — miesiąc w pościeli gniję i ma zostać ich racja! A niedoczekanie. Jak nie chcą do turmy iść — to ja na taki mir przystanę. Na tamtą niedzielę — popłynę do naszego młyna — i czekać na nich będę. Niech wszyscy trzej przyjadą — i strzelby mi przywiozą i oddadzą. Zobaczą ludzie, że moja racja — to już ja im sąd podaruję!
Roześmiał się Motold i mimowoli rzekł:
— Zuch jesteś. Powtórzę mu twój warunek. No, a cóż wesele? Będzie na Zielone Święta?
— Chyba, że będzie. Cholera dziewka, ale w tę porę, jak ta okazja się stała, to strach jak lamentowała, jednakże szkoduje mnie, a potem dwie nowiutkie koszule podarła na szmaty do rany. Baba, panie, co płótna nie żałuje dać — to już widać lubi. Chytra bestja, jak teraz bez mocy leżę, to codzień wpadnie i «sokolikiem» zwie, i po łbie gładzi, taka sobie bezpieczna gadzina.
— Może mój szwagier ciebie odwiedzić?
— Na czorta mi on? Po naszemu nie gada, ni rozumie, jak o nim pomyślę, to jakbym dziegciu zjadł, pluć chce się.
— Ale do mnie żalu nie masz? Za moje sługi?
— Nijakiego. Dość pan sumu ma z takich sług i rodu. Pan panienczyny druh, a panienka mi tak jak matka i detyna rodzona. Daj Boże zdrowie panu i proszę nakazać na swoją leśną kolej, żeby nam młyna nie roznieśli.
Zośka weszła i spytała wesoło:
— Pewnie o młyn kłopot? Sto razy na dzień to słyszę. Proszę pana na herbatę.
Pogłaskała Kasjana po głowie i spytała serdecznie:
— Bardzo dolega? Zaraz ci panicz opatrunek zmieni.
— Nie chcę! Poczekam na panienkę, bo panicz ciężką rękę ma, a panienczynych to i nie czuć.
— No to cierp, kiedyś taki delikatny!
Zwróciła się do Motolda:
— Wacław tak się rozgadał z baronem, jakby się znali oddawna. Mają wspólne amatorstwo polowania.
Motold na sekundę brwi zmarszczył, jakby czemś przykro dotknięty i po chwili odparł powoli:
— Będą razem polować i tu przesiadywać. Mają czas i mogą.
— Dla Wacława zdrowe to będzie. W ostatnich czasach nieznośny spleen go opadł. Bałam się, czy potrafię wytrzymać. Baron ma niewyczerpany dobry humor, dużo ochoty do życia.
— O tak — wesoły towarzysz. Niech się bawią.
Wyszli. Motold nic więcej nie rzekł.
Przy herbacie doniósł szwagrowi ultimatum Kasjana — zostało żartobliwie, chętnie przyjęte. Nolten był istotnie bardzo dowcipny, doskonałych światowych form i obycia, gość miły i łatwy, bo sam się bawił, bawiąc drugich.
Wizyta się przeciągnęła do zmroku, miesiąc wszedł, wieczór był rozmarzająco ciepły. Janiccy przeprowadzili gości do «gondoli», jak mówił Nolten, pożegnano się «do widzenia» i gdy łódź odbiła, Nolten śpiewać począł, zapatrzony w stojącą na brzegu, miesiącem objętą, Zośkę:

O zejdź do gondoli, kochanko ma,
Noc cicha, jak cień — jak cień, tylko fala drga.

Ładny, silny miał głos i pieśń ślicznie szła po toni. Zośka, wsłuchana, patrzała na łódź, a Wacław głos swój połączył:

Gdzie wiosłem poruszę tam pali się toń.
I płynie łódź moja przez ognia błoń.

Zośka zapatrzona, zasłuchana, z cicha nucić poczęła:

Ta toń to miłość, łódź serce się zwie,
Ach wir ją porywa, ach wir ją porywa,
Ach ocal ty mnie —

Tylko Motold nie śpiewał, ni w miesiąc, ni w toń srebrną nie patrzał, ni na dziewczynę, ni zdawał się słuchać. Położył się w łodzi i oczy zamknął.
— Śpisz Kostuś — zagadnął go Nolten, gdy byli już daleko — w ciszy i pustce wodnej.
— Nie. Głowa mnie boli.
— Co za przepyszna dziewczyna. Co za formy, co za oczy, co za karnacja. A toć upić się można, tylko patrzeniem na nią. Uh — jaka smaczna, jaka bajecznie pociągająca tym pozornym spokojem i miarą, przy takich oczach. Uważałeś jej oczy — ich zawrotną głębię! Mówię ci nie pamiętam, żeby mnie jaka tak piorunem nerwy wzięła... Brr — jak mi się jej chce!
— Trzeba być tak dwunogą rachunkową książką jak ty, żeby nie zwrócić na nią uwagi.
— Znam ją od dziecka.
— Żeś się z nią nie ożenił? Prawda — nie mogłeś z powodu interesów. Ale, że dotąd jej nikt nie wziął. Oczu nie mają tu ludzie.
— Może była tobie przeznaczona.
— Kobieta przeznaczona jest temu, kto jej zechce — roześmiał się Nolten.
— Więc zapewne nie wyjedziesz w tym tygodniu?
— Ani w następnym. Mam tu ważniejsze zajęcie. Ty masz i tak jechać do Mili — wstąpisz po drodze do Łodzi i załatwisz bieżące sprawy. Jestem już w tem położeniu, że moje kapitały same się mnożą — a tego interesu przez prokurenta nie załatwię.
I zaczął gwizdać — a potem spytał:
— Nie mam pojęcia, jaki to «genre» takie panny ze wsi. Na co się je bierze?
— Jakto, na co? Na żony.
— Ho, ho, ho! Hołysze na żony, ale my!... Zresztą ja myślę na co — na jaką przynętę? Wszystko i wszyscy są do kupienia — kwestja tylko ceny. Sobą płacą tacy, co nie mają nic lepszego do ofiarowania. Za tydzień będę wiedział cenę tej boginki. Gotówem grubo zapłacić. Co za śliczna noc — żeby nie komary. Co to za ptak?
— Puhacz żeruje — odparł Motold, patrząc za czarnym cieniem ptaka, płynącego jak widmo nad wodami; krążył długą chwilę nad łodzią. Motold strzelbę wyjął, zmierzył i palnął.
— Za ciemno — rzekł Nolten — pójdzie!
Puhacz rzucił się w bok, ale po chwili począł się raptownie spuszczać, plusnęła toń — spadł.
— Dobry był strzał — nie sądziłem, żeś tej mocy.
— Traf, prawiem nie celował.
— Zawrócić po niego, jasny panie? — spytał wioślarz.
— Nie. Niech przepada!
— Zły znak jego spotkać, a dobry — ubić — mruknął chłop. — Paskudny zwierz, nie trzeba żywić.
Przybyli do brzegu, gdzie czekały konie.
Motold w parę dni potem wyjechał na cały miesiąc do żony. W Warszawie i Łodzi załatwił interesy szwagra i ruszył do Włoch. Zastał żonę względnie dobrze, zabawili dwa tygodnie razem, przewiózł ją do Cannes, bo jej się nudziło długo na jednem miejscu i wzywany interesami i terminami wrócił. Cały ten miesiąc zeszedł mu na dogadzaniu rozgrymaszonej chorej, na służeniu jej, słuchaniu paplania i znoszeniu złego humoru i narzekań. W chwilach łaskawszych powtarzała: «jak to dobrze, że się tu rozerwiesz i wypoczniesz. Jakam rada, że ci daję możność użycia świata i dostatku». Gdy oznajmił, że wyjeżdża, nie protestowała, bo zawiązała przy table d’hôte bardzo przyjemną znajomość z jakimiś Francuzami i bawiła się doskonale w ich towarzystwie.
Motold w powrocie wstąpił do Szwajcarji — i spędził w jakimś górskim zakątku, zupełnie sam, trzy dni. Nie było tam nawet hotelu, mieszkał u chłopa, o świcie szedł w góry — leżał gdzieś nad potokiem cały dzień, czytał lub zamknąwszy oczy słuchał szumu wody, potem któregoś wieczora pojechał wprost do kraju i ledwie wysiadłszy z wagonu, już miał sesję bankową, potem sprawę w sądzie, zwykły tryb swego życia. Załatwiwszy sprawy w gubernji — pojechał do powiatu, tam mu znowu zeszły prawie trzy dni i wreszcie ruszył do domu. Spytał stangreta, czy baron jest jeszcze w Łasicku, dowiedział się, że wyjeżdżał dwa razy do Warszawy i wrócił temu trzy dni. Na promie w Ługach spotkał Mirona. Przeprawa była ciężka, bo właśnie reparowano groblę, Miron poskoczył by pomóc, konie przeprowadzić, więc Motold spytał:
— Cóż u was słychać?
— Wszystko dobrze — odparł i dodał z uśmiechem. — A to z weselem na grafa czekają.
— Panienka wasza za mąż idzie?
— Panienka? — zdumiał Miron.
— Czyjeż wesele?
— Kasjanowe. Zielone Święta za tydzień.
Motold się roześmiał.
— Prawda. Powiedz mu, że czekam zaprosin.
Noltena nie zastał w Łasicku, doczekał go się dopiero na drugi dzień. Był w kwaśnym humorze i rzekł zaraz na wstępie:
— Myślałem, że się ciebie nie doczekam. Jakże znalazłeś Milę?
— Dużo lepiej niż było zimą.
— Jadę jutro do Paryża. Odwiedzę ją po drodze.
— Do Paryża? Teraz?
— Muszę odżyć wśród cywilizacji. Czuję, jak tu codzień dziczeję i głupieję.
— Ależ tej cywilizacji, którą uprawiasz, niema o tej porze w Paryżu. Wyjechały do Trouville.
— Te, co zostały nawet, będą mi miłe i zajmujące po tutejszych kobiecych egzemplarzach. Jestem tak zmęczony i wyczerpany, jak po najforsowniejszem polowaniu z chartami.
Motold na zwierzenia go nie wyciągał, ale Nolten musiał zawód jakoś ubarwić.
— Miałeś rację; tutejsze panny chowają się na żony. Nie rozumieją inaczej życia i użycia. Przekonałem się, że to nie dla mnie zajęcie — cywilizowanie ich. Szkoda czasu i zachodu. Pożegnałem dziś już na zawsze moją wodną idyllę.
— Ale to nie znaczy, byście wrogo się rozstali?
— Jak najprzyjaźniej. To właśnie jest dziwne w tej kobiecie, to zadaje kłam mojemu zdaniu o jej temperamencie i inteligencji. Nie jest głupią, ani naiwną, nie udaje pruderji, nie unika niebezpieczeństwa, ale jest jakaś nieuchwytna. Wiesz, żem nie fryc, a z nią nie umiem gry prowadzić, niema na nią sposobu wytrącenia z równowagi. Nie spotkałem takiego typu, nie rozumiem jej.
— Bywałeś tam często?
— Prawie co dzień. Zawsze przyjaźnie witany. Ale wiesz: patrzeć na żer przez okno i na dworze marznąć i mieć wodę przez kratę i pragnąć, to nie dla mnie rzecz. Ostatecznie mogę mieć żer i wodę wszędzie.
Motold się uśmiechnął.
— Rozumie się, jedź. Ale teraz się nie dziw tutejszym kawalerom, może postąpili, jak ty. Jednakże nie każda kobieta jest dla każdego do zdobycia.
— To nie, bo żebym szedł na sakrament, tobym ją miał, ale przyznaj, że byłby to mezaljans straszny, tego nawet próbować nie warto.
— W każdym razie miałeś rozrywkę. Muzykowaliście pewnie dużo — śpiewali chórem?
— Czy ona gra i śpiewa?
Motold spojrzał na niego.
— Nie śpiewa? Nie wiem. Takem myślał.
— Nie; brat jej nieźle gra na skrzypcach.
Więcej o Janickich mowy nie było, bo Motolda porwały interesy, a Nolten się pakował. Pożegnali się obojętnie nazajutrz i Motold, po skończonej dziennej pracy, znalazł się sam w domu wielkim i pustym. Wyjątkowo nie miał ważnych spraw ani terminów do wyjazdu za swemi lub sąsiedzkiemi interesami i czas mu się dłużył; nie wiedział co robić z wieczorem. Poszedł do ogrodu, nad rzekę i paląc cygaro siedział zamyślony, wyczerpany. Czuł starość, brak ochoty do czynu i ogarnęła go smętna żałość, poczucie zmarnowanego życia, małość dorobku tych lat młodych, niechęć do przyszłości. Widział ją jasno przed sobą. Śmierć żony była tak nieuniknioną, że mu już przestała być groźną; oswoił się z tą myślą. Zresztą nie przypominał sobie, żeby ją kochał kiedykolwiek, ożenił się, bo był kochany, to go rozczuliło; złudzenie miał, że także kocha. Teraz po latach przypomniał sobie, już bez bólu, mękę niedobranego pożycia, próbował zrazu nagiąć ją do siebie, nie rozumiała go. Tedy sam się chciał do niej zastosować; nie mógł. Tak i ona i jej wiara i szczep i wychowanie i poglądy różne — były mu strasznie obce i rażące. Tedy przestał na nią rachować, myśleć, cierpieć — został sam z pracą. Ona nawet nie zauważyła zmiany, może była jej rada, choroba zerwała resztę węzłów — odwykli od siebie, chociaż pozornie byli ze sobą jak najzgodniej i uchodzili za najprzykładniejsze stadło.
Motold starzał tylko — nikt go do młodych nie rachował; nikt nie widział w nim ani zapału, ani wesołości, ani wybuchu. Trzeźwy był, pełen taktu, obowiązkowy, rad każdemu usłużyć, zdolny, świetny administrator, tęga głowa — wszystkie przymioty posiadał, był poważany, ale nielubiany. Z ludźmi wciąż obcując, nie uchylając się ani od towarzystw, ani od zebrań — nie miał przyjaciół. Nie był on ani mruk, ani pyszałek, ani egoista — grywał z panami w karty, bawił panie na wieczorach, przyznawano mu doskonałe towarzyskie formy, ale właściwie żył ze wszystkimi i z nikim i czuli instynktem ludzie, że ten człowiek, choć nigdy nie kłamie, tego, co myśli i czuje, nigdy nie wyraża i nie było takiego, któryby posłyszał z jego ust cośkolwiek z jego domu i życia, prócz oficjalnej odpowiedzi o zdrowiu żony.
Tak przeżył Motold w swej rodzinnej okolicy siedm pracowitych lat, i wiedział, że drugich siedm już tu nie spędzi. Gdy wracał wtedy do ojcowizny, zrujnowany, z żoną i jej kapitałem, co wtedy marzył, nikt nie wiedział, ale zapewne nie na siedem lat rachował tu swój byt i czyn. Teraz przygotowany był odejść, o siedm lat i o całe życie ducha starszy — i już nawet nie cierpiał. Zanadto zmęczony był bezowocnym trudem, całą jego siłą była tępa rezygnacja. «Nie miałem nic, nie mam nic i nic mieć nie będę — skończony jestem człowiek» — to tylko czuł. Zostać w Łasicku jako rządca szwagra, nie chciał, czekać śmierci w tym domu lękał się. Było zawiele pamiątek po ojcach, za wiele tradycji, za wiele kątów, któreby mu przypominały że jest ostatni, bał się starości fizycznej i niedołęstwa wśród tych ścian.
Daleko wyjedzie, zupełnie zerwie wszelką możliwość, nawet łączniki z temi siedmiu latami. Miał kolegę — Szweda. Ten mu obiecał techniczną posadę w Finlandji, w każdej chwili, gdy się do niego zgłosi. Daleko to było, tam go przeszłość nie znajdzie.

Wieczór był w porze najpiękniejszej naszego roku. Czerwiec się ledwie rozpoczął — ciepło było i bardzo cicho, na skłonie nad rzeką, wśród olszyn, błyskały świętojańskie robaczki i zawodziły w łozach słowiki, ryby pluskały w toni — kędyś z dala na wodzie słychać było monotonny, smętny ludowy śpiew. Chłop wracał z młyna czy połowu. Z początku tylko melodja wpadła w ucho Motolda — potem usłyszał i słowa.

Dzwonią w mieście dzwony, oj żałobną nutą,
A kozaka wiodą na kaźń srogą, lutą.
Wiedzie go drużyna, placem, ulicami,
Powiązali ręce dziewczyny włosami.
Pojmali go, wiodą — nie wrogi, nie katy,
Głowę jemu zdejmą — nie Turki, a swaty.

Zanim łódź dobiegła, już i głos śpiewającego poznał Motold i zeszedł na rzekę, wiedząc, że to jego szuka.
W malutkiej pławicy sunął jeden chłop, a gdy się zrównał, Motold go zawołał:
— Kasjan, po mnie jedziesz?
— Po pana, a jakże! Jak Miron powiedział, to ja i nie obiadał, taj poleciał.
Przybił, pławicę do łozy przyczepił i na brzeg wyskoczył.
— Ot i przyszło na lichy koniec, panie. Oczepili, jak czyrówka len. Tak żenić się zmusili!
— Kiedyż ślub, gdzie wesele?
— Ślub to głupstwo, do Filipowa popłyniem i zwiążą. A potem dopiero sama ceremonja. Jaby pana prosił na wtorek do Sydorów, pod wieczór na godzinkę. Panienka kazała panu rzec, coby pan do nas na obiad przyjechał i z niemi się zabrał.
— Dobrze, będę. Weźże u mnie w magazynie wódki, a może ci na gospodarstwo braknie, to powiedz. Rad ci odpłacę za ratowanie.
— Jest wszystkiego za dosyć! Wódki tyle, że cała wieś będzie leżeć pokotem: dała panienka i krowy i korowaje i chatę przy młynie. Paskudztwo to wszystko, te dostatki, dobytki — potem od nich ani odejść, ani rzucić. Jedno zdechnie, drugie ukradną, a ze wszystkiem kłopot — i dumka do tego uwiązana. Powietrze morowe na te baby. Myśli pan, uparł się ja, żeby była moja racja — chce bestja ślubu — będzie miała. Tak się spiję, żeby nie wiedzieć co robić. A potem, jak już na swojem postawię, to zwalę szelmę za te wszystkie fanaberje, za moją wolę i dolę kozaczą, już ona dziesiątej zakaże!
— Jestem pewny, że ani tkniesz, bo to «paskudna» robota. Wartoby było kazać, żeby ci po czepinach chomont na głowę włożyli, a taką szanować warto.
— At — co robić! Zapoiny wypili, zapowiedzi idą, rubla za pacierz, com zapomniał, zapłaciłem, skacz nieboże na dno! Jednakże, panie, żeby bab na świecie nie stało, toby było mniej pcheł, a jakby pod oczy nie lazły i zębów nie szczerzyły, toby człowiek o nich i zapomniał. Dobrej nocki panu życzę, i dziękuję za łaskę.
— Pozdrów swoich państwa ode mnie.
Kasjan już w łodzi był, ale jeszcze na odjezdnem rzekł:
— Pański szwagier, to się czepił panienki, jak rak niewodu. Licho mi nadało z nim się zarwać wtedy, było objechać i święconem zielem okurzyć. Jeszcze dur nawlecze na panienkę.
— Wyjechał już.
— Bodajże mu droga zarosła!
Odbił i gdy się trochę oddalił, znowu posłyszał Motold śpiew ten sam:

Kozacze, kozacze — a gdzie twoja wola?
Głód i chłód nie zabił — zabije niewola.
Prędzej cię wypuści topiel i mogiła,
Jak ciebie w step puści młoda żonka miła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.