Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie potrzebuję się zapierać, bom ci zwierzeń nigdy nie czyniła.
— Ty i zwierzenia! Rozumieliśmy się i bez tego. Dziś mnie ogarnął taki smutek nad moją duszą, tak martwą i zimną wobec tej wiosny świata. Myślałem, że i w tobie żal znajdę, pożalimy się nawzajem. No, że ci też gorzko — to wiem, tylko z ciebie i tortury nie wyciągną skargi.
Zośka zamiast odpowiedzi, podniosła głowę na daleką wrzawę. Krzyk słychać było, szczekanie psa, potem strzał — i znowu wrzaski.
— To już na naszem jakaś awantura! — rzekła. Pewnie Kasjan z Niemcami z Szafranki się pobił. Trzeba wracać do domu.
Wzięła wiosło i odepchnęła czółno. Wacław ani się poruszył — jakby nic nie słyszał. Wysunęli się z zatoczki. Wrzask trwał, zbliżał się — było w nim już jakieś wycie i zawodzenie. Zośka skręciła na stare młyniszcze i z pomiędzy olch i dębów wynurzyła się jej osada. Na wytrzebionej polanie stał nowy domek, już zamieszkały; wokoło sad był już założony. Drogą była rzeka, zajazdem wybrzeże ujęte w drewniany burt, z kilku stopniami do wody.
Łódka stanęła, umocowała ją Zośka łańcuchem do pala i wyskoczyła na ląd, patrząc z niepokojem na wejście do zatoki.
Wsunęło się w nią właśnie chłopskie czółno —